Jeszcze dwa wpisy temu komunikowałam, że to pożegnanie z relacjami z Armenii, a tymczasem... no, może nie jest to do końca prawda. Owszem, nie będą to już sprawozdania ze szlaków, ale opisy tabliczek, które pochodzą z największej armeńskiej fabryki słodyczy, czyli Grand Candy. W Erywaniu znajduje się aż 20 sklepów-kawiarni Grand Candy, a oprócz tego ich produkty można spotkać praktycznie w każdym sklepiku na terenie Armenii. Nasz przewodnik Serzh podczas wspólnego picia herbaty i zajadania Lindt Papaya w wiosce Hovk dowiedział się o mojej czekoladowej pasji. Gdy kolejnego dnia opuścił na chwilę auto aby kupić chleb w magicznym Alaverdi, wrócił do nas z trzema tabliczkami od Grand Candy. Przyznam, że sama z siebie bym ich nie kupiła. Przeszła mi już bezkrytyczna mania zbieractwa wszystkiego co inne i nowe, o czym zresztą wspominałam już w pierwszej notce o Armenii. Takim prezentem nie mogłam jednak pogardzić.
Tabliczki z Grand Candy przyleciały z nami do Polski. Tą dziś opisywaną otworzyliśmy kolejnego dnia po powrocie do domu. W sobotnie przedpołudnie zasiedliśmy wraz z moimi Rodzicami do kilkugodzinnej prezentacji zdjęć z wyprawy. Wspomnienia snuły się w nieskończoność, a towarzyszyła im czekolada z Grand Candy oraz trzyletnie brandy Ararat. I tak, jak brandy nie lubię, tak tym razem wolałam je zamiast czekolady... O szczegółach poczytacie już za chwilę.
Pozostałe rzeczy widoczne na powyższym zdjęciu to dwa wina z jednej z piwniczek Areni (tej, gdzie zatrzymaliśmy się na degustację). Wino widoczne na lewo od brandy jest półwytrawne, pochodzące z bardzo obfitego w plony roku 2008. Na mój język, wina z Areni charakteryzują się specyficznym ziołowym posmakiem. W końcu odmiana winogron tam występująca jest rzeczywiście unikatowa. Wino po prawej to prezent dla Rodziców - zrobione zostało w owoców granatu. Tak, jak nie lubię półsłodkich win - tak to smakowało wręcz obłędnie, niczym odświeżająca esencja z granatu. Maleństwa ułożone po bokach butelek to ziołowe mikstury (w płynie i suszu) zakupione w erywańskim muzeum Matenadaran.
Pierwsza otwarta sprezentowana nam przez Serzha tabliczka okazała się być w gruncie rzeczy czymś na kształt pralinek - czy też po prostu nadziewanej czekolady podzielonej z góry na kostki niczym Schogetten. Sztywne opakowanie z małym okienkiem, prosto i elegancko wykonane - kryje w sobie 18 grubych czekoladek ułożonych na kartonikowej podstawce. Nazwa produktu to: "High quality chocolates with liquor filling" - owo "high quality" od razu wzbudziło we mnie nutkę podejrzliwości, kojarząc mi się z wszystkimi polskimi tanimi markami, chwalącymi się nie wiadomo jaką jakością. To, że spełnia się jakieś tam lokalne certyfikaty nie oznacza od razu wysokiej jakości... No ale cóż, może rzeczywiście te czekoladki o łącznej masie 160 g nie grzeszą jakością i są wyjątkowe?
Wiem, że dla wielu z Was obecność alkoholu dyskwalifikuje nadziewaną czekoladę. O ile w przypadku Zotter Handscooped z dodatkiem różnego rodzaju alkoholi macie czego żałować, tak tutaj naprawdę moglibyście sobie z czystym sumieniem odpuścić. Studiując skład produktu przed przegryzieniem pierwszej kostki wyobraziłam sobie, że będzie to deserowa czekolada (zawartości masy kakaowej nie podano...) wypełniona alkoholowym kremem opartym na skondensowanym słodkim mleku. Na chemii widocznej dalej w składzie mimochodem się nie skupiałam, lecz widok zbitego, czerwonawego nadzienia skłonił mnie do wgłębienia się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy.
Generalnie, trochę nie chce mi się wierzyć w kolejność składników zadeklarowaną na opakowaniu. Pierwsze miejsce dla miazgi kakaowej przy tak obfitym nadzieniu? Ok, no chyba, że weźmiemy pod uwagę fakt, iż zaraz po produktach kakaowych w składzie znajdują się substancje słodkie: prócz cukru są to syrop glukozowy i skondensowane słodzone mleko. Ciekawostką jest podanie na opakowaniu oprócz standardowej tabeli wartości odżywczych udziału poszczególnych witamin (PP, A, E, C, B1 i B2) oraz minerałów (Na, K, Ca, Mg, P, Fe). Jak dla mnie, zabawnie to wygląda na takiej czekoladzie, no ale może armeńskie prawo wymaga takich informacji. Tym śmieszniej, gdy przyjrzymy się stojącej w składzie chemii.
Mamy tert-butylohydrochinon, będący syntetycznym przeciwutleniaczem. Zasadność jego zastosowania jest dla mnie wątpliwa biorąc pod uwagę fakt, że trwałość czekolady jest i tak dość krótka (cztery miesiące od daty produkcji). Jest to związek, który zjedzony raz w kilku kostkach czekolady na pewno nam nie zaszkodzi, ale w większych ilościach zaburza pracę tarczycy i nerek. Ponadto, jest zakazany w Japonii. I po co coś takiego w czekoladzie, no po co?
Za czerwonawą, i moim zdaniem zupełnie nie potrzebną barwę nadzienia odpowiadają dwie substancje: koszenila oraz azorubina. O ile stosowanie koszenili, czyli wyciągu z czerwcy (takie owady) zupełnie mnie nie razi (wszak to naturalny barwnik) - to azorubinę Grand Candy mogło sobie darować. Nawet kosztem większej dawki koszenili, którą i tak wszyscy wcinają w owocowych jogurtach oraz wielu innych produktach. Azorubina to barwnik syntetyczny, groźny w większych ilościach dla chorych dla astmę, wywołujący nadpobudliwość, kancerogenny dla zwierząt. O ile wyżej wspomniany przeciwutleniacz jest zakazany jedynie w Japonii, tak azorubina prócz Kraju Kwitnącej Wiśni zakazana jest również w Kanadzie, USA i Wielkiej Brytanii. Naprawdę, ta czekolada obyłaby się bez czerwonej barwy nadzienia, zwłaszcza, że to przecież nie jest produkt "o smaku" czerwonych owoców.
Skoro prześwietliliśmy już podejrzane aspekty składu produktu czas przejść do kwestii smaku. Ciemna czekolada sama w sobie właściwie smaku... nie ma. Na szczęście nie niesie ze sobą proszkowego filmu pozostawianego na podniebieniu, ale jest po prostu papierowa, nijaka. Nawet trudno mi określić, w jakim stopniu jest słodka, gorzka czy kwaśna. Wydaje mi się, że bez towarzystwa nadzienia naprawdę czułabym się, jakbym wgryzała się w kartonikowe opakowanie.
Nadzienie pomimo swoich wad czyni produkt zjadliwym. Ma ono konsystencję gęstej marmolady, a w smaku jest śmietankowo-alkoholowo-cukrowe (dokładnie w takiej kolejności). Dodatek spirytusu i rumu wyczuć można bez najmniejszych problemów, jednkaże jest on złagodzony przez słodkie skondensowane mleko, które czyni odbiór czekolady przyjemniejszym. Połączenie nijakiej deserówki z sztuczno-śmiesznym nadzieniem budzi skojarzenia ze starymi bombonierkami. Starymi we wszystkich słowach tego znaczeniu - zarówno pochodzącymi z poprzedniej epoki, jak i po prostu przeterminowanymi.
Jestem straszna, skoro jeśli już częstuję jakąś czekoladą moich Rodziców, to pada akurat na takiego potworka. Niemniej jednak, jest to produkt armeński, a jaką inną czekoladę wypadałoby otworzyć przy zdawaniu relacji z wyjazdu do Armenii? Zastanawiam się, jakie wrażenia przyniosą pozostałe dwie tabliczki z Grand Candy, które otworzę tej jesieni w Beskidzie Żywieckim. Mam już jeden niezaprzeczalny plus - posiadają o wiele prostszy skład, bez żadnych haczyków.
Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, syrop glukozowy, skondensowane słodzone mleko, olej roślinny, tert-butylohydrochinon (antyoksydant), kwas cytrynowy, alkohol etylowy, wanilina, lecytyna, rum, naturalny aromat, czerwień koszenilowa, azorubina.
Masa netto: 160 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 464 kcal.
BTW: 4,1/23,6/61,2