wtorek, 31 stycznia 2017

Zotter Carinthian Reindling mleczna 50% nadziewana cynamonowy nugatem z orzechów laskowych i rodzynkami w rumie, z cukrową posypką


Dzisiaj przed Wami czekolada, którą degustowałam wraz z Mężem w wigilijne przedpołudnie. Idealnie wpisała się w świąteczny klimat, a jeszcze trochę i wcale bym jej nie miała... Przy składaniu dużego zamówienia nowych Zotterów jakoś o niej zapomniałam, a potem stała się mobilizacją do złożenia kolejnego, mniejszego zamówienia z biokredens.pl zawierającego świąteczne zotterowskie specjały (które pewnie pojawią się na blogu dopiero latem, haha).


Carinthian Reindling wygląda w przekroju niczym bogate świąteczne ciasto i w gruncie rzeczy mogłoby nim być, a nawet jest nim inspirowane - reindling jest tradycyjnym austiackim wypiekiem. Górna warstwa tego nadziewańca składa się bowiem z cynamonowego nugatu z orzechów laskowych, dolna zaś to bogactwo rodzynek skąpanych w rumie. Wszystko zostało pokryte mleczną czekoladą o 50% zawartości kakao i dodatkowo posypane kryształkami cukru trzcinowego. Pięknie!


Czekolada pachnie bosko, łącząc bogactwo kakao z delikatnością mleka i wyrazistym charakterkiem rumu i cynamonu. Już sam aromat rozgrzewa! Mmm, ten zapach wystarczył mi, bym uznała, że na 100% warto było domówić tę tabliczkę. Toż to esencja świątecznego klimatu!

Jeden kęs wystarczył, bym zupełnie zrezygnowała z pomysłu dzielenia tabliczki na części i degustowania każdej warstwy z osobna. Całość tworzyła bowiem tak smakowitą kompozycję, wraz z przenikającymi się smakami - rozkładanie na czynniki pierwsze byłoby niemalże barbarzyństwem.



Jędrne i soczyste rodzynki zostały skąpane w aromatycznym rumie - licznie występują w całości, lecz zostały również zmielone, przez co rodzynkowo-rumowy smak bardzo mocno się odznacza, jest elektryzujący. Sąsiadujący z tą intensywną warstwą idealnie gładki, słodziutki nugat z orzechów laskowych cudownie zgrywa się swą orzechowością z samą czekoladą. A cynamon... Cynamon z nugatu wzbogaca swą mocą całą kompozycję. Jest wspaniały, z każdym kęsem coraz intensywniejszy, uwypuklający zalety każdego ze składników z osobna. Ta tak lubiana przeze mnie przyprawa stanowi zwieńczenie i ogromny skarb tej przepysznej kompozycji o lekkim alkoholowym posmaku.

Carinthian Reindling wyróżnia się na tle innych Zotter Handscooped obecnością posypki z kryształków cukru trzcinowego. Przyznam, że stanowią prawdziwą kropkę nad i, choć w końcu to tylko niewinny cukier. Po pierwsze, dzięki nim czekolada wygląda jeszcze bardziej świątecznie - jest niczym przyprószona śniegiem. Po drugie, kryształki o lekko palonym posmaku lekko i przyjemnie chrupią między zębami, urozmaicając i tak bogatą układankę. Oh, zdecydowanie za szybko skończyła się ta czekolada...



Trudno mi stwierdzić, która z czekolad smakowała mi bardziej - dziś opisywana czy też Plum Marzipan in Rum. Obie zostały utrzymane w podobnej konwencji, choć jednocześnie posiadały odrębne charaktery. Myślę, że do obu równie chętnie bym wróciła - po prostu świetnie trafiły w moje gusta.

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, mleko, rodzynki, syrop cukru inwertowanego, orzechy laskowe, rum, odtłuszczone mleko w proszku, cynamon, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, sól, wanilia, lecytyna sojowa, kardamon, anyż.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 483 kcal.
BTW: 6,2/30/42

niedziela, 29 stycznia 2017

Cacao Y Mas Cacao biała z nibsami kakaowymi i mleczna z chrupkami i orzechami arachidowymi


Dzisiaj przed Wami moje pierwsze czekoladowe okruchy Kolumbii przywiezione do Polski. Sklepik Cacao Y Mas Cacao znalazłam podczas naszego pierwszego spaceru po Bogocie, praktycznie zaraz po przyjeździe. We wnętrzu niewielkiego lokalu od frontu odbywała się sprzedaż, zaś w głębi znajdowała się po prostu mała manufaktura. W Cacao Y Mas Cacao można było zakupić przede wszystkim czekoladę do picia oraz przeróżne owoce zatopione w czekoladzie. Wszystko to robione niemal na bieżąco na miejscu, z lokalnego kakao (że ja głupia, w podróżniczym ferworze, zapomniałam zapytać o dokładne pochodzenie ziaren. Śledztwo w internecie doprowadziło mnie jednak do kilku miejsc, np. Narino w okolicach Tumaco).

Jeśli chodzi o tabliczki, na ladę wystawione były tylko cztery rodzaje 20-gramowych maleństw. Zakupiłam z każdego po jednym. Wprawdzie ekspedientka zapewniała mnie, że do godziny osiemnastej jest w stanie wyczarować skądś egzemplarze 100-gramowe (niedostępne do sprzedaży na co dzień bo... słabo schodzą), ale o takiej godzinie miało nas już tam nie być... Zadowoliłam się drobnym zakupem, który miał mi już dać jakiś pogląd na twórczość Cacao Y Mas Cacao (czyli "Kakao i więcej kakao"!!!)


Będąc już w Polsce, w pierwszej kolejności zdecydowaliśmy się na wariant biały i mleczny. Czekolada biała miała bowiem najkrótszy termin ważności, zaś o mlecznej w sumie nie wiedzieliśmy nic (na opakowaniu brak etykiety ze składem i nadruku z datą ważności). Obie maleńkie tabliczki charakteryzowały się mało estetycznym wyglądem, szczególnie jeśli chodzi o wersję mleczną. To po nią sięgnęliśmy najpierw.


Pani w sklepie powiedziała nam, iż jest to mleczna czekolada z orzechami arachidowymi i polewą z białej czekolady. Była to jedyna możliwość spróbowania mlecznej czekolady od Cacao Y Mas Cacao, więc tym większy był mój zawód, gdy po przełamaniu tabliczki dojrzałam, jak mało jest tu samej czekolady. Z zewnątrz upstrzona białymi bohomazami i wypukleniami sugerującymi mnogość orzeszków, w środku kryje bogactwo zupełnie nieczekoladowe, nie w moim stylu.


To był w zasadzie wafelek w czekoladzie, a nie czekolada. Wnętrze kryje mnóstwo drobinek orzechów arachidowych oraz małych zbożowych chrupek. Wśród tych wszystkich chrupaczy smak czekolady był praktycznie niewyczuwalny. Samej czekolady jest tu po prostu bardzo mało. Spory zawód.


Następnie przeszliśmy do degustacji czekolady białej, która posypana była kakaowym proszkiem. Miała też w sobie zawierać kakaowe nibsy. Pachniała podejrzanie, choć jednocześnie intrygująco - mlekiem w proszku, ciastem kokosowym oraz masą śmietankową z tortu nie najlepszej jakości. Posmakowanie jej wprawiło nas w jeszcze większą konsternację. Myślę, że jeśli próbowałabym zrobić w domu białą czekoladę, to smakowałaby właśnie tak.


Czekolada sprawia wrażenie, jakby cukier, tłuszcz kakaowy i mleko w proszku zostały ze sobą niezbyt dobrze wymieszane. Samo mleko w proszku jest bardzo wyraźnie wyczuwalne w smaku i strukturze, co irytowało mnie. Tabliczka okazała się być naprawdę mocno słodka i to w typowo cukrowy sposób. Gdyby nie dodatek kakao (w proszku i nibsów), wyrób byłby dla mnie prawdopodobnie zupełnie nie do zniesienia - choć jego chałupniczość nadawała mu uroku.


Kakao jest tutaj naprawdę osobliwe. Zastosowano bardzo drobne nibsy, które jednak niosą ze sobą smakową bombę. Na tle pokracznej białej czekolady ukazuje się nam niezwykle bogata ziołowość, dzięki której otrzymujemy wręcz efekt chłodzący. Czuliśmy nie tylko miętę, ale też szałwię czy dziurawiec, wraz ze specyficzną goryczką. Połączenie dwóch tak przeciwstawnych światów sprawia, że koniec końców produkt okazuje się być ciekawy, trudny do zapomnienia. Choć przyznam, że gdybym dostała tę białą tabliczkę do spróbowania w ciemno, nie potrafiłabym stwierdzić co to właściwie jest...


Masa netto: 20 g.

piątek, 27 stycznia 2017

Zotter Plum Marzipan in Rum ciemna mleczna 60% nadziewana marcepanem ze śliwkami w rumie i karmelowym nugatem migdałowym


W okresie okołoświątecznym postanowiłam skosztować paru czekolad Zottera, które łączyły w sobie piernikowe smaki. Jedną z takich nadziewanych nowości jest Plum Marzipan in Rum - tabliczka, która ma w sobie wiele z klasyki tego typu, po którą zawsze z chęcią będę sięgać. Jeśli również lubicie takie połączenia, odsyłam Was na zakupy do biokredens.pl.

Plum Marzipan in Rum to dwuwarstwowe wnętrze przykryte ciemną mleczną czekoladą (60% kakao). Dolną część nadzienia stanowi migdałowy nugat z karmelem i białą czekoladą, zaś u góry odnajdziemy miąższysty marcepan pełen kawałków soczystych śliwek zatopionych w rumie. Producent w opisie produktu uspokaja, że nie ma się co bać nadmiaru alkoholowych posmaków. Mi nawet nadmiar pijanych śliwek by nie przeszkadzał, ale rzeczywiście równowaga zawsze jest bardziej wskazana.



Czekolada wspaniale przesiąknęła korzennymi przyprawami, które naturalnie wręcz MUSZĄ wystąpić w takiej kompozycji smakowej. Słodziutka, tłuściutka, aromatyczna czekolada cudnie rozpuszcza się w ustach, prócz feerii mlecznych i kakaowych przyjemności uwalniając również akordy waniliowe i cynamonowe. Po tak miłym preludium wkraczamy do środka...


W nadzieniu dominującą rolę przejmuje górna warstwa, od której zresztą pochodzi nazwa całej tabliczki. Soczysty, lekko grudkowaty, bardzo esencjonalny marcepan przejął fioletową barwę od bardzo licznych kawałków śliwek. Soczyste śliwki w połączeniu z pysznym jak zawsze zotterowskim marcepanem już smakują wybornie, a co dopiero, jeśli podlane zostały rumem... Deklaracja na opakowaniu jest prawdziwa - rum nie jest przesadzony, jego smak jest delikatny, po prostu zgrabnie uzupełnia smaki śliwek i marcepanu, tworząc między nimi spoiwo. Trudno mi orzec, jak odbiorą go osoby nietolerujące alkoholu w słodyczach - jak dla mnie bez kropli rumu brakowałoby tu takiej kropki nad i.


Dolne, jasne nadzienie jest o wiele prostsze od górnego. Jest to przede wszystkim słodziutki karmelowy ganasz, kryjący w sobie mnóstwo migdałowych nut (w końcu zawiera migdałowy nugat). Dzięki migdałowemu zacięciu również tej warstwy, całe nadzienie jest bardzo harmonijne. Karmelowa słodycz dodatkowo łagodzi wpływ rumu. Ponadto, dolna warstwa niezawierająca kawałków jędrnych śliwek jest idealnie gładziutka, przez co cudnie zgrywa się z błogą czekoladą.


Plum Marzipan in Rum można podsumować jako wyśmienity pierniczek nadziewany marcepanem i śliwkowymi powidłami na rumie. Gdybym piekła, na pewno wyczarowałabym właśnie coś takiego. Wkrótce porównałam tego korzennego nadziewańca z innym, pozornie dość podobnym. Ale o nim dopiero za kilka dni.


Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), migdały, suszone śliwki, syrop cukru inwertowanego, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, brandy z cukru trzcinowego, rum, masło, proszek karmelowy (odtłuszczone mleko, serwatka, cukier, masło), pełny cukier trzcinowy, sól, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, słodka serwatka w proszku, wanilia, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon).
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 516 kcal.
BTW: 8,5/32/43

środa, 25 stycznia 2017

Bonnat Trinite ciemna 75%


Dzisiaj chcę się z Wami podzielić moim pierwszym doświadczeniem z czekoladą wykonaną z kakao pochodzącego z państwa Trynidad i Tobago, a dokładniej z największej w tym kraju wyspy Trynidad, należącej do Wysp Zawietrznych w grupie Antyli na Oceanie Atlantyckim. Ziarnami stamtąd pochodzącymi zajął się francuski Bonnat, tworząc z nich czekoladę 75%. Prawdopodobnie należą one do odmiany trinitario (hybryda criollo i forastero), która wywodzi się właśnie z tej wyspy.

 Trynidad leży stosunkowo niedaleko Wenezueli - kakao rośnie tam pośród niewysokich gór przeplatanych niezwykle ciekawymi błotnymi wulkanami, w gorącym i wilgotnym klimacie równikowym. Swoją tabliczkę Bonnat Trinite kupiłam poprzez Sekrety Czekolady.


Ta dość ciemna czekolada wpadająca w odcienie purpury posiada tak ładny i równy przekrój, że wygląda niczym wyidealizowana. Grube, tłuściutkie kostki Bonnat zawsze pobudzają mój apetyt, a gdy dodamy do tego jeszcze zapach... Tabliczka pachniała słodko i klasycznie, niczym maślany karmel podany z kawą. Przełamywała się łatwo i miękko, aczkolwiek nadal z wyraźnym trzaskiem.

Kostka położona na języku rozpuszcza się powoli, ukazując aksamit kolejnych warstw, jakbyśmy docierali stopniowo do samego serca czekolady - które koniec końców tworzy w ustach bagienko niczym ze słodkiego masła, lekko palonego karmelu. Pojawia się delikatna, ziemista kwaśność. Jak to Bonnat, Trinite była znacznie tłusta, ale tutaj tak, jak mocno kremowy jogurt. Miała w sobie nutę oleistości i śliskości, jak w wytrąconym oleju z masła z orzechów laskowych - jednak owa tłustość nie zalepiała, lecz rozchodziła się gładziutką, subtelną mazią i mimo wszystko nadawała tabliczce lekkości.



Skojarzenie z ziemistością i kwaśnością świeżo wykonanego, bardzo delikatnego masła z orzechów laskowych narasta wraz z przebiegiem degustacji. Do tego dołącza się kawa, ale w formie wyrafinowanego cappuccino podanego z kroplami karmelu na piance. Miałam wrażenie, że ów napój przyozdobiony został finezyjnie także łyżeczką lekkiego jak chmurka musu z truskawek. Za truskawkami podążają bardziej egzotyczne nuty - skojarzenia z bogactwem tropikalnych, soczystych i aromatycznych owoców. Można te akcenty zidentyfikować także jako kwiatowe.

 Przez całą degustację nie mogłam się nadziwić idealnej formie tej czekolady, perfekcyjnie wylanej masy, która z taką łatwością poddaje się oporowi zębów, i z taką rozkoszną powolnością bagienkowo rozpuszcza się w ustach. Trinite od Bonnata nie kryje w sobie wielu zaskakujących nut, jest to raczej konsekwentna czekolada, a przy tym niezwykle delikatna i aksamitna. W zestawieniu chociażby do Bonnat Cote D'Ivoire, Trinite jest o wiele subtelniejsza. Finisz jest leciutki, błogi, umyka niespiesznie.


Jeden fakt na pewno nie ułatwił zadania smacznej Trinite - jedliśmy ją w towarzystwie kolumbijskiej kawy z plantacji Don Manolo. Ta kawa swą mocą i bogactwem (aromatów, a także wspomnień!) zupełnie zdetronizowała delikatną, harmonijną czekoladę. Przyznam, że to było ciekawe zestawienie dwóch światów. Gdyby Trinite kryła w sobie ostrzejsze, bardziej dynamiczne nuty, dostałabym chyba pomieszania zmysłów...


Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier.
Masa kakaowa min. 75%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 603 kcal.
BTW: 8,8/46/42,6

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Zotter Mango and Mace ciemna 70% nadziewana musem z mango z nugatem z nerkowców i ganaszem migdałowo-karmelowym z gałką muszkatołową


Zotter pod koniec 2016 roku uraczył nas całym mnóstwem nowych wariantów w serii Handscooped, pełnych egzotycznych, energetyzujących smaków. Jednym z nich jest Mango and Mace, którą zakupiłam poprzez biokredens.pl. To szalone połączenie żywiołów: czekolady, orzechów, owoców i przypraw.

Nadzienie składa się z dwóch warstw. Na dole odnajdziemy mus z mango połączony z białą czekoladą z mango oraz nugatem z orzechów nerkowca. Żywy kolor tej warstwy został podkręcony przez dodatek kurkumy.  U góry miejsce znalazła nieco cieńsza brązowo-beżowa warstwa, w której skład wchodzą mleczna i karmelowa czekolada, nugat migdałowy i gałka muszkatołowa.
Śmialiśmy się, że to pulchne nadzienie wygląda jak przekrój przez kapelusz grzyba. Wszystko oblane zostało ciemną czekoladą o 70% zawartości kakao.


Kompozycja na pierwszy rzut pachnie... alkoholowo. Oczywiście jest to tylko złudzenie, nie odnajdziemy tu ani grama alkoholu. Dalej zatapiamy się w mocnym aromacie znakomitej ciemnej czekolady, spod której wypływa żywiołowa fuzja rześkiego mango, wyrazistych przypraw i słodkich nugatów oraz karmelu. Mango and Mace pachnie niezwykle apetycznie.

Sama czekolada jest intrygująco mroczna, kawowo-ziemista, cudnie palona. Znacznie przesiąkła przyprawami, rzeczywiście dominuje tu gałka muszkatołowa. Przegryzając się przez wszystkie warstwy i próbując każdą z osobna przekonujemy się, że wszystkie składniki przenikają się, a jednocześnie walczą ze sobą, przepychają się.



Warstwa z mango jest cudownie orzeźwiająca i soczysta, kwaskowato-słodka. Od razu skojarzyłam sobie ten smak z mango, jakie jadłam w Parku Narodowym Tatama. Delikatny nugat z nerkowca nadaje tej części nadzienia kolejnego wymiaru słodyczy i wzbogaca go o dodatkowy posmak.

Mniej obfita, ciemniejsza warstwa jest naprawdę przewrotna. Paloność i słodycz karmelu, mlecznej czekolady oraz migdałów przełamana została aromatyczną gałką muszkatołową - przyprawą niezwykle interesującą, a praktycznie zapomnianą w słodkościach.



Przepychanka trwa w najlepsze z każdym kęsem. Mango wszystko rozświetla, gałka muszkatołowa wręcz zaognia, zaś karmel i nugaty otulają kompozycję słodkim i łagodnym objęciem. Ciemna czekolada stoi tu w mocnym kontraście, przykrywa wszystko mrocznym płaszczem.

Mango and Mace to tabliczka o potwornie silnym charakterze, w której odnajdziemy ciekawy, nietypowy dysonans smaków. Bardzo dużo się tu dzieje - trudno będzie zapomnieć o tak intrygującym połączeniu.



Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, syrop cukru inwertowanego, puree z mango, suszone mango, mleko, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka, pełne mleko w proszku, orzechy nerkowca, koncentrat soku cytrynowego, proszek karmelowy (odtłuszczone mleko, serwatka, cukier, masło), migdały, lecytyna sojowa, słodka serwatka w proszku, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), sól, gałka muszkatołowa, pełny cukier trzcinowy, kurkuma, wanilia, cynamon, płatki róż.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 505 kcal.
BTW: 5,2/33/45

sobota, 21 stycznia 2017

Republica del Cacao Colombia Tree Tomato ciemna 75% z tamarillo

Źródło: www.facebook.com/RepublicaDelCacao

 6 grudnia po śniadaniu w Coffee & Travel udaliśmy się taksówką na lotnisko w Pereirze. Ile bym dała, aby cofnąć czas i właśnie lądować na krótkim pasie tego lotniska, położonym pośród zielonych wzgórz... By znów, po wyjściu na zewnątrz uderzył we mnie pełen intrygujących aromatów upał, by znów przywitać się z chłopakami, pierwszy raz spojrzeć w dzikie oczyska Sebastiana, wsiąść do terenowego Mitsubishi, jeść ananasy kupione przy drodze, pić świeżo paloną kawę w Santuario, maszerować przez lasy Tatamy... I tak dalej, i tak dalej...

Tymczasem przyszedł czas na pożegnanie z Pereirą. Gdy kołowaliśmy i startowaliśmy ryczałam jak bóbr. Nie mogłam przestać płakać, nie mogłam się uspokoić. To nie były ostatnie łzy tęsknoty. Do dziś, gdy sobie przypomnę... Często same napływają do oczu. Wspomnienie ogromu kolumbijskiego piękna rozdziera mi serce.

Gdy po krótkim locie dotarliśmy do Bogoty, taksówkarz wiozący nas do Arche Noah też musiał być zdziwiony, że bez przerwy ryczę. Po ponownym rozgoszczeniu się w Arche Noah prędko wyruszyliśmy na miasto, co bym nie musiała za dużo myśleć o wylocie do Stambułu, który czekał nas kolejnego dnia. Trzeba było chłonąć Kolumbię do ostatniej chwili!



Udaliśmy się do pobliskiego Distrito Chocolate, gdzie chciałam leczyć zakupami moje smutki, lecz akurat ekspedientka miała przerwę na lunch. Postanowiliśmy, że wrócimy tam także po naszym lunchu. Spacerując w centrum pomiędzy starymi sklepikami jubilerów oferujących najlepsze na świecie kolumbijskie szmaragdy, dostrzegliśmy też rząd lokali specjalizujących się w ajiaco - tradycyjnej dla Bogoty zupie.

 Ajiaco to zupa z kilku rodzajów ziemniaków, podawana z kolbą kukurydzy, śmietaną, ryżem i awokado, a w wybranym przez nas lokalu także w towarzystwie kaparów. To było pyszne! Choć już wcześniej podczas naszej wyprawy próbowałam ajiaco, to jednak to serwowane w Bogocie okazało się być bezkonkurencyjne. Zamówiliśmy także nasz ukochany sok z guanabany na mleku.

 

Po posiłku na luzie spacerowaliśmy uliczkami Bogoty. Zwiedziliśmy Muzeum Złota, oglądaliśmy rękodzieła na straganach. Zawitaliśmy z powrotem do Distrito Chocolate, gdzie ku zaskoczeniu ekspedientki wykupiłam cały dostępny asortyment tabliczek od Cocoa Hunters i Tibito. Chcę przywieźć kawałek Kolumbii do domu! Potem jeszcze pojedyncze ciekawe tabliczki upolowałam w innych miejscach, ale na opowieści o tym przyjdzie jeszcze czas... Po wypiciu czekoladowego koktaju z aguardiente ruszyliśmy dalej w miasto...


Wieczór spędzony przy piwie w Bogota Beer Company pełen był wesołych rozmów z Kolumbijczykami oraz... wymiany naszych osobistych przemyśleń. Kolumbia bardziej niż sam alkohol ciągle huczała mi w głowie, odurzała mnie! Gdy pod koniec 2015 roku degustowaliśmy Zotter Colombia, a 1 stycznia 2016 Domori Teyuna Colombia - w życiu nie przypuszczalibyśmy, że za parę miesięcy będziemy w tym kraju... Ba, w jednym z planów wyprawy uwzględnialiśmy odwiedzenie Ciudad Perdida, z którego rejonów pochodzi kakao użyte w Domori Teyuna. Może jeszcze kiedyś tam zawitamy...


7 grudnia na lotnisku w Bogocie wydałam ostatnie pesos na czekolady. Zawitałam na stoisko Republica del Cacao, na którym dostępne były tabliczki oraz inne czekoladowe wyroby wykonane z kolumbijskiego kakao. Miły sprzedawca mówił mi, z jakiego regionu dokładnie ono pochodzi, ale ja zalatana po prostu zapomniałam... Republica del Cacao to firma, która produkuje czekolady także z kakao peruwiańskiego, ekwadorskiego i dominikańskiego. W zależności od kraju pochodzenia kakao, łączy je z lokalnymi dodatkami. I tak, w Bogocie mogłam zakupić nie tylko czystą kolumbijską single-origin, ale i wzbogaconą np. o kawę, mango, tamarynd czy tamarillo. 

Policzyłam wszystkie monety jakie mi pozostały i stać mnie było jedynie na woreczek z neapolitankami dwóch rodzajów. Sprzedawca zapakował mój zakup w ładną torebkę i zasugerował, bym nasypała do niego kawałki próbek tabliczki z tamarillo, która najbardziej mnie zaciekawiła. Tak też zrobiłam i po chwili pędziłam już do Męża, gdyż rozpoczynał się nasz boarding...


W weekend po powrocie do Polski, wysypałam czekoladowe okruszki z gustownej torebki. Przystąpiliśmy do degustacji. Uprawy tamarillo widziałam w Tatamie - owoc ten przypomina wyglądem pomidor, nazywany jest też inaczej pomidorem drzewnym. Jego kawałki zatopiono w ciemnej czekoladzie o 75% zawartości kolumbijskiego kakao. Dokładnego składu niestety nie spisałam z opakowania, nie znalazłam go też w internecie.

Czekolada pachniała bardzo specyficznie, przypominając jakąś kolumbijską potrawę z dziwacznymi owocami, a także dobrze przyprawione brownie. Samo kakao zdaje się nieść ze sobą sporo kawowych nut. Niestety nie było nam dane dokładnie rozgryźć smaku samej czekolady, bowiem umieszczone w niej liczne kawałki suszonego tamarillo mają naprawdę paskudną konsystencję. Choć tamarillo niosło ze sobą ciekawy posmak, kwaskowaty i oryginalny - zostało zbyt mocno wysuszone. Niektóre kawałki były tak twarde, że musieliśmy je wypluć. Nie dało się ich pogryźć. Były niczym zaplątane gdzieś skorupki orzechów. To ogromna wada tej czekolady. Jestem ciekawa, czy wersja z mango również zaopatrzona jest w tak kiepsko przygotowane owoce. Cieszę się, że nie kupiłam wersji 100-gramowej, na którą po prostu nie było mnie stać.

Sama czekolada miała dość proszkową konsystencję podczas rozpuszczania w ustach, nie była zbyt łagodna - raczej mocno kawowa i ziemista, nieco ziołowa. Była dość konsekwentna w nutach smakowych, nie atakując niuansami z lewa i prawa - może i dobrze, bo przy irytującym tamarillo brak możliwości skupienia się na szczegółach wkurzałby mnie jeszcze bardziej przy dynamiczniejszej czekoladzie. Na szczęście, będę jeszcze miała okazję spróbować czystej kolumbijskiej czekolady z tej marki.



O tak, do Kolumbii będę na blogu powracać nie raz, przy okazji recenzji pozostałych czekolad stamtąd przywiezionych... Kawał serducha tam zostawiłam, moi drodzy...

czwartek, 19 stycznia 2017

Amedei Toscano Brown mleczna 32%


5 grudnia był naszym ostatnim dniem trekkingu... Pragnęłam chłonąć każdą chwilę jak najmocniej, celebrować każdy krok. Przed siódmą rano zjedliśmy ostatnie przygotowane przez gospodynię La Primavera śniadanie. Jej mąż załadował na muły nasze bagaże i konno wyruszył w stronę Valle de Cocora. Pożegnaliśmy się z La Primavera i ruszyliśmy. Nasz powrót do Valle de Cocora był zaplanowany inną drogą, niż ta, którą przybyliśmy do gospodarstwa La Primavera kilka dni temu. Jej początek łączył się z pierwszym etapem podejścia na kolorowe Paramillo del Quindio. Potem zeszliśmy w dolinę, a następnie maszerowaliśmy przeciwległym zboczem - sukcesywnie w dół.




Nim wkroczyliśmy w las deszczowy, zatrzymaliśmy się w dwóch gospodarstwach. Pierwsze z nich - Buenos Aires - jest już od kilku lat opuszczone. Tak urządziliśmy sobie degustację Zotter Pineapple + Coconut. Nieco dalej znajdowała się La Argentina, gdzie gospodarze poczęstowali nas ciepłą zupą i pyszną kawą.



Chwilę przed zrobieniem zdjęcia wokół tych kwiatów kursowały kolibry. Jakże ciężko jest fotografować te żywe srebra!

Coraz więcej palm woskowych równało się z coraz większą liczbą napotkanych ludzi... Spotkaliśmy także gospodarza La Primavera, który wracał z mułami do domu, po pozostawieniu naszych bagaży w dole i zrobieniu zakupów.


Wyszliśmy z lasu deszczowego, maszerując teraz regularną drogą pośród palm woskowych, gdzie w weekendy spacerują tłumy ludzi. Wkrótce dotarliśmy do miejsca, z którego kilka dni temu wyruszaliśmy. Odebraliśmy bagaże, wypiliśmy triumfalne piwo... Plan wykonany! Szczęście, spełnienie, w końcu to tyyyle piękna! Ale z drugiej strony... w głębi serca już pojawiał się smutek.


Stary jeep zawiózł nas do Salento. Niestety padało i choć mieliśmy jeszcze nieco czasu w Salento na autobus do Pereiry, nie była to dobra aura na spacer. Porządnie wymoczyłam się pod prysznicem, a resztę czasu spędziliśmy na oglądaniu zdjęć z całej naszej wyprawy.


Gdy wsiadaliśmy do autobusu do Pereiry, całe Salento płakało ulewnym deszczem. Na szczęście w Pereirze pogoda była korzystniejsza. Eduardo tej nocy nie miał już z nami nocować w hostelu Coffee & Travel. Miał przyjechać po niego Sebastian, który chciał się też z nami pożegnać. Ponieważ miał problemy z autem, czekaliśmy na niego niemal do północy. Nic nie szkodzi. Piwo za piwem, obiad, rozmowy. W końcu przybył Sebastian, a ze sobą miał najcudowniejszy mikołajkowy prezent dla nas - koszulki Montanas Colombianas, które bardzo chcieliśmy mieć. Pożegnanie z chłopakami było dla mnie baaardzo smutne. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy! W Polsce lub w Kolumbii... A może i tu, i tu? Dzięki za wszystko Montanas Colombianas!!!


 Podczas naszego pożegnania otworzyłam ostatnią czekoladę, jaką przywiozłam z Polski. Znów żałowałam, że nie jest to ciemna single-origin, no ale cóż... Włoska Amedei Toscano Brown Cioccolato al Latte miała choć trochę osłodzić mi pożegnanie.

Dla pomysłodawczyni mlecznej Amedei - Cecilii Tessieri - jest to czekolada wyjątkowa. W tabliczce o 32% zawartości kakao pragnęła zamknąć wspomnienia z dzieciństwa - mleko, zielone pastwiska, wakacje z rodzicami... Według producenta, czekolada wyróżnia się kremowością z nutami maślanymi, miodowymi i waniliowymi - lecz nie jest przy tym zbyt słodka. Ma też charakteryzować się specyficzną, nieco kruchą strukturą, przypominającą pralinę. Swój egzemplarz zakupiłam oczywiście poprzez Sekrety Czekolady.



Dwie kosteczki nie zostały zjedzone w Kolumbii, usiadłam do nich wraz z Mężem po powrocie. Dziwne jest to, że w Kolumbii czekolada ta zdawała się pachnieć intensywniej... Mleczna Amedei pachnie błogą mlecznością, niczym jakieś wyidealizowane maślane ciasteczka. Zapach sugeruje sporą dozę słodyczy, ale rzeczywiście ma on w sobie coś "chropowatego", bardziej ciastkowego, niż w pełni aksamitnie czekoladowego. W aromacie odnaleźliśmy też lekko gorzkie nuty, kojarzące się z przypalonym ciastem właśnie.

 Wbrew obietnicom producenta, mi czekolada wydawała się bardzo słodka, lecz jednocześnie bardzo mleczna. Była to specyficzna, nieco dziwna słodycz. Nietypowość podkręcana była przez strukturę - rzeczywiście, czekolada nie rozpuszczała się klasycznie, w sposób aksamitnie bagienkowy. Miała w sobie odrobinę szorstkości, takiej gruboziarnistej - choć nie można jej odmówić miękkości. Konsystencja połączona ze smakiem, podkręconym wanilią, przywoływała na myśl piankowe ptasie mleczko. Potem Mąż podpowiedział mi bezę i... przyznałam mu rację. Na dodatek zorientowałam się, że to nie pierwszy raz, gdy Amedei kojarzy mi się bezowo. Było już także przy okazji Toscano Black 63.
 

Dziś mleczna Amedei pomimo swych słodkich walorów kojarzy mi się i tak bardzo melancholijnie...


Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, wanilia.
Masa kakaowa min. 32%.
Masa netto: 50 g.