Zgodnie z obietnicą rozpoczynam prezentację letnich limitek od Ritter Sport. Po ostatnich przykrych doświadczeniach z tą popularną marką (Honig-Salz Mandel, Haselnuss-Cookies, Kaffee + Nuss) poważnie zastanawiałam się, czy w ogóle sięgać po najnowszą serię. Jednakże w zeszłym roku nie udało mi się zakupić wariantu Eiscafe, który bardzo mnie ciekawił. Pojawił się on również w tym roku i tym razem mimo wszystko nie chciałam go przegapić (choć obawy po paskudnej Kaffee + Nuss miałam wielkie). Pozostałe propozycje smakowe czyli Erdbeer Minze oraz Buttermilch Zitrone mogły być albo smaczne, albo tragiczne - zdecydowałam się podjąć ryzyko i zakupiłam całą trójkę w niemieckim markecie Edeka.
Letnie trio poleciało z nami do Armenii i podczas podróży samolotem nieco się zmęczyło. Zresztą, jeszcze w domu, sprawdzając stan czekolad w Magicznej Szufladzie w czasie upałów widziałam, że jedynie Ritter Sporty znoszą je niezbyt dobrze. Wysoka zawartość tłuszczu palmowego jako bazy nadzienia robiła swoje... Najciężej podróż zniosła Eiscafe, toteż po nią sięgnęliśmy na górskim szlaku w pierwszej kolejności. Wygięła się tak, iż obawiałam się widoku prawdziwej tragedii po otwarciu opakowania. Na szczęście nie było tak źle - warstwa czekolady nie wymieszała się z nadzieniem zastygając następnie w jedną masę - i mogę Wam nawet zaprezentować zdjęcia produktu. Zdjęcia robione z dna krateru góry Aragac.
Eiscafe była częścią naszego paliwa energetycznego podczas 10 godzinnej wyprawy na Aragac - najwyższy szczyt Armenii, o którym wspominałam już w poprzednim wpisie. Nim jednak zdam relację z samej wędrówki, skupmy się na czekoladzie. Po jej otwarciu i przełamaniu ujrzałam jasnobrązowe zbite nadzienie, w istocie przypominające barwą kawę z mlekiem. Poczułam zapach niestety nadal słabej jakości mlecznej czekolady, ale towarzyszył mu aromat kawy z dużą ilością mleka, okraszony nutą wanilii. W końcowym efekcie, zapachowo Eiscafe rzeczywiście kojarzy się z mrożoną kawą - z chlustami niezbyt górnolotnych syropów: czekoladowego oraz waniliowego.
Mój Ukochany po pierwszym kęsie zwrócił się do mnie z pytaniem: "Ej, co to w ogóle jest?" i wcale nie było ono zadane w pejoratywnym tonie. Osobiście, ja przed pierwszą kostką skierowaną do ust wzięłam głęboki oddech, bowiem spodziewałam się cukrowo-margarynowej masakry. Oboje zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Oczywiście nie było to szaleństwo dla kubków smakowych, ale bez problemu dało się zjeść kilka kostek - bez chęci wyszorowania zębów po.
Otoczka z mlecznej czekolady nie jest wybitna. Kakao wyczuwalne jest na słabym poziomie, bardzo wysoko trzyma się za to cukrowo-mleczna słodycz - na szczęście Ritter na tyle odnalazł umiar, że nie prowadzi to do całkowitego obrzydzenia. Nie łudzę się, że Ritter poprawi jakość swojej mlecznej czekolady, więc wielkich rozważań w tej kwestii prowadzić nie będę. Było znośnie w porównaniu do moich ostatnich doświadczeniach z tą marką.
Nadzienie okazuje się być znacznie zbite, nieco proszkowe (choć nie jest suche) - co w tym wypadku stanowi plus. Obawiałam się mazistego, margarynowego pseudokremu. Smak okazał się być w miarę zgodny z zapachem. Przyrównać ją można do mrożonej caffe latte, robionej w niezbyt wykwitnej kawiarni - ale jednak nadal dość dobrze sprawdzającej się jako słodki napój w upały. Wprawdzie nie gustuję w tego typu kawach i pijam je bardzo rzadko, ale czasem nachodzi mnie ochota na mleczny wynalazek. Ten zaklęty w tabliczkę czekolady okazał się być połączony z waniliowym syropem. Tak, waniliowy smak przebłyskuje gdzieś pomiędzy wierszami. Nie jest to wyrazista i mocno przyprawowa wanilia, bardziej dominuje jej słodka nuta tak dobrze znana z etylowanilinowych serków. Na szczęście nie została ona nadwyrężona i nie czyni nadzienia totalnie sztucznym ulepkiem.
Kamień spadł mi z serca, nie było tak źle! Moja ciekawość dotycząca dwóch pozostałych czekolad z letniej serii jeszcze bardziej się podkręciła. Miałam nadzieję, że okażą się równie nieinwazyjnymi dosładzaczami co Eiscafe. Eiscafe spełniło wszak swoją docukrzającą rolę idealnie - nasz cel Aragac został tego dnia zdobyty!
O szóstej rano wyruszyliśmy ze schroniska nad jeziorem Kari, podążając za naszym przewodnikiem. Zdjęcie poniżej zostało wykonane dzień wcześniej, kiedy to po przyjeździe nad Kari spędzaliśmy wieczór popijając Kilikię i spacerując wokół jeziora. Od samego początku naszego pobytu w Armenii urzekły mnie przeogromne górzyste przestrzenie zajmujące cały teren kraju. Podchodząc pod pierwsze siodło Aragacu, leżące pomiędzy południowym a zachodnim szczytem, nieustannie oglądaliśmy się na coraz bardziej otwierającą się za nami przestrzeń - z każdym krokiem wyżej było widać coraz więcej...
O szóstej rano wyruszyliśmy ze schroniska nad jeziorem Kari, podążając za naszym przewodnikiem. Zdjęcie poniżej zostało wykonane dzień wcześniej, kiedy to po przyjeździe nad Kari spędzaliśmy wieczór popijając Kilikię i spacerując wokół jeziora. Od samego początku naszego pobytu w Armenii urzekły mnie przeogromne górzyste przestrzenie zajmujące cały teren kraju. Podchodząc pod pierwsze siodło Aragacu, leżące pomiędzy południowym a zachodnim szczytem, nieustannie oglądaliśmy się na coraz bardziej otwierającą się za nami przestrzeń - z każdym krokiem wyżej było widać coraz więcej...
Aragac to góra pochodzenia wulkanicznego - jej cztery szczyty (wschodni, zachodni, południowy i północny) okalają duży krater będący wspomnieniem po dawnej aktywności. Przez to Aragac wygląda trochę niczym dziurawy ząb przed założeniem plomby. Naszym celem był najwyższy szczyt północny o wysokości 4090 m n.p.m. Aby go zdobyć, po osiągnięciu wspomnianego w poprzednim akapicie siodła - musieliśmy zejść na dno krateru, a następnie podejść na siodło leżące pomiędzy północnym a wschodnim szczytem. Wędrówka pomiędzy oboma siodłami była naprawdę niełatwa. Wszystko przez zsuwający się zewsząd miałki, powulkaniczny piach i niestabilne lekkie kamienie. Starte podeszwy moich nieco zużytych już butów częstokroć nie dawały rady, przez co kilkukrotnie zaliczyłam glebę. Sprawiało to, że mój respekt do góry jeszcze bardziej wrastał, a przecież najtrudniejsze było jeszcze przede mną...
Powyżej widok z "pierwszego" siodła na północny szczyt Aragacu.
Za mną widoczny jest wschodni szczyt Aragacu 3916 m n.p.m.
Podchodząc już na północny szczyt podziwiamy wnętrze krateru oraz szczyt południowy. Powiększając zdjęcie w lewym górnym rogu możecie dostrzec boski Ararat.
Po dotarciu na idealne do odpoczynku kamieniste i bezpieczne miejsce na, jak mogłoby się wydawać, północnym szczycie - wiedzieliśmy, że prawdziwy atak na szczyt dopiero przed nami. Krzyż umieszczony na samym wierzchołku góry znajdował się jeszcze ok. 100 metrów przed nami. Ponoć niektórzy przewodnicy przedstawiają turystom prawdziwy szczyt jako nierealny do zdobycia. Prawda jest taka, że niebezpiecznie jest się na niego wybierać w większej grupie, bowiem końcowy etap drogi na właściwy szczyt prowadzi wąską granią, zgubną dla zuchwalców i osób z lękiem przestrzeni. Nasz przewodnik zadbał o bezpieczeństwo chuchając na zimne, zaopatrując nas w linę i uprzęże. To był mój debiut z tym tałatajstwem na sobie i nim postawiłam pierwszy krok pomiędzy skałami wąskiej grani nieźle trzęsłam portkami ze strachu. Po zdobyciu szczytu, przed powrotem na "fałszywy szczyt" czułam już pełnię relaksu i satysfakcji wiedząc przy tym, że ów etap pokonałabym również bez zabezpieczeń, choć o wiele wolniej. Tak naprawdę, o wiele więcej problemów tego dnia sprawiał mi sypki piach, a nie skały i przestrzeń.
Po triumfie, schodząc znów do krateru, posililiśmy się nad potokiem kończąc również naszego Ritterka Eiscafe. Przewodnik zadecydował, że wrócimy do schroniska inną drogą, a mianowicie omijając szczyt południowy od strony przeciwnej do zaśnieżonego siodła (warto wspomnieć, że w armeńskich górach nie ma żadnych wytyczonych szlaków, więc przewodnik był dla nas niczym kompas i mapa). To był bardzo dobry wybór. Wprawdzie podejście na grzbiet południowy było od tamtej strony naprawdę strome, ale miałkiego piachu było już mniej przez co czułam większą pewność pod stopami. Gdy po drugiej stronie grzbietu znów otwarły się przed nami kolejne przestrzenie, skierowaliśmy się na grań ciągnącą się od szczytu południowego aż za jezioro Kari. Rewelacyjnie się tamtędy szło. Ponadto, była to droga krótsza od tej prowadzącej przez siodło, przez co zdążyliśmy zejść do dołu nim dogoniła nas gradowa burza. Pod koniec wędrówki pojawiła się na horyzoncie nie stąd ni zowąd i goniła nas w zastraszającym tempie, koniec końców nie wyczyniając nam większych szkód. Nie zazdroszczę polskiej grupie turystów, których spotkaliśmy schodząc do krateru po zdobyciu szczytu. Oni szli w drugą stronę... Zdecydowanie za późno wyszli w góry jak na taką wyprawę, przez co niechybnie grad złapał ich wysoko w górach...
W schronisku byliśmy po godzinie szesnastej. Wraz z przewodnikiem opędzlowaliśmy pysznego arbuza, po czym udaliśmy się na trzygodzinną drzemkę celem ochłonięcia z olbrzymiej ilości wrażeń. Wstaliśmy na kolację, a przy niej niekończące się rozmowy: w miksie języków angielskiego, polskiego, ormiańskiego i rosyjskiego. A wiatr tak cudnie szumiał wzbijając fale na jeziorze...
Skład: cukier, tłuszcz palmowy, laktoza, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, pełne mleko w proszku, śmietanka w proszku, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, kawa w proszku 0,4%, naturalny aromat wanilii burbońskiej, ekstrakt z wanilii, naturalne aromaty.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 585 kcal.
BTW: 5,4/39/51
Takiej wycieczki to tylko pozazdrościć. Zdjęcia... no wiadomo, rewelacyjne. Te widoki! Chcę tam pojechać... mało tego, ja tam na pewno kiedyś pojadę, tylko jeszcze nie wiem kiedy. ;)
OdpowiedzUsuńA co do czekolady... miałam kupić, ale... to właśnie takie nadzienie, do którego można mieć wiele wątpliwości, a na RS ostatnio kilka razy się nacięłam.
O mamo, ile ja mam takich miejsc gdzie "na pewno kiedyś pojadę, tylko jeszcze nie wiem kiedy" :D.
UsuńIleż razy się nacięłam na Rittera... Trochę zadośćuczynił mi tą letnią serią, nie powiem.
Tak jak kocham twoje wyprawy to zdjęcie na którym schodzisz z góry przyprawiło mnie o palpitacje serca. Jednak chyba wole trasy na których nie jest potrzebna linka zabezpieczająca :D Za ten strach obwiniam moją mamę.
OdpowiedzUsuńCzekoladę jadłam w tamtym roku i pamiętam, że mnie nie zachwyciła. Chyba miałam wąty z powodu małej ilości kawy. Może w tym roku się nieco poprawiła...
Sto razy wolałam ten skały niż sypiący się spod stóp piach! Rozumiem Twój strach, bo samą mnie nieraz łapie blokada. Nie cierpię tego, ale bywam przesadnie asekurancka w górach. Respekt do gór to jedno, a nieuzasadniony strach drugie. Na szczęście walczę z tym, bo panikarstwo pozbawiłoby mnie możliwości realizacji wielu marzeń.
UsuńNie sądzę, by się poprawiła. Kawy nadal wiele nie było, ale moim zdaniem więcej niż w Kaffee + Nuss. Ot, słodka kawa z mlekiem.
Tą limitkę jadłam w uprzednim roku.Nie urywa tyłka, wprawdzie są gorsze warianty.Jak dla mnie mogłaby być bardziej kawowa.Gdyby ktoś mnie poczęstował, nie miałabym przeszkód by jeszcze raz poczuć ten smak. Co do reszty tegorocznych limitek,to nie zakupiłam, a widziałam nawet w promocyjnej cenie-2,99 w Kaufie ale suma sumarum odpuściłam, bo sądzę,że biała z cytryną i bodajże truskawka+mięta są niewypałem, a może się mylę ? :> Ciekawa jestem Twoich recenzji ;)
OdpowiedzUsuńFakt, mogłaby być bardziej kawowa - jednak dla mnie mrożona kawa z dużą ilością mleka i cukru i tak jest mało kawowa ;). A sądzę, że właśnie to ona była inspiracją. Wyczułam tu więcej kawy niż w Kaffee + Nuss, mimo wszystko.
UsuńByły średnie, ale na pewno nie można ich nazwać niewypałem. Szczegóły zdradzę później :D.
Jestem pospolitym łasuchem, taka czekolada to moja ulubiona kombinacja, cukru i kakao :D Mniam!
OdpowiedzUsuńAle co tam czekolada, kiedy przedstawiasz takie widoki. Oniemiałam. Tam jest ślicznie! Przyznam jestem fanem.. Zdjęć gór. Łażenie po nich nie sprawia mi przyjemności. Jednak oglądać to inna rzecz :)
Na szczęście pomimo wysokiego udziału tłuszczu palmowego nie odznaczał się tutaj wyjątkowo mocno.
UsuńPasję do gór można nabyć, ale oczywiście i tak nie jest to rzecz dla każdego. Kwestia upodobań :). Ja już nie umiem bez tego żyć.
Niesamowite. Niesamowite jest to, że na Ziemi po której chodzę, gdzie jadę tramwajem do jakiegoś sklepu, gdzieś tysiące kilometrów dalej, można coś takiego zobaczyć. To fenomen. Pokazuje jak kruche jest życie i jacy malutcy jesteśmy.
OdpowiedzUsuńCzekolada tłem. Daleeekim tłem po tych fotkach :) Obecność lin asekuracyjnych dodaje tylko dreszczy.
Przedwczoraj spacerując jedną z głównych ulic Poznania wyobrażałam sobie, że na horyzoncie widzę Ararat... Dokładnie tak, jak w Erywaniu. Ah. To by było jechanie tramwajem do jakiegoś sklepu :D.
UsuńDla mnie też czekolada była tylko tłem do wędrówki, maleńkim narzędziem.
No w końcu jakaś porządna fotorelacja! Dziękuję! Dobrze poznać kawałek Ciebie nie tylko od tej słodkiej strony, a zdjęcia faktycznie zapierają dech w piersiach :) Hahaha a ty tak mega pozytywnie na nich wychodzisz, aż sama buzia się uśmiecha :D Ukochany, znaczy mąż Cię dościga nie powiem :)
OdpowiedzUsuńCzekolada kusi mnie, szczególnie przy tak barwnej oprawie :)
Najbardziej pozytywne zdjęcie z wyprawy pojawi się pojutrze :D. Przynajmniej takie jest w moim odczuciu :). Ciekawa jestem, czy domyślisz się o które chodzi.
UsuńOprawa kusi bardziej czy czekolada? :D
Nadal kupujesz czekolady, spodziewając się po nich - cytuję: cukrowo-margarynowej masakry? Myślałam, że wysoka jakość Zotterów i innych Cię z takich samobiczowań wyzwoliła, no ale każdy ma prawo zbłądzić. Lub - jak w tym wypadku - znaleźć jednak wąską, bo wąską, ale ścieżkę przez ciemny las (rozumiesz te moje filozoficzne metafory? :P). Choć wszystkie zdjęcia są piękne, tytuł mam dla pierwszego: "Pofalowana", a już od wyobraźni odbiorcy będzie zależało, czy uzna to za określenie bohaterki pierwszego czy drugiego planu
OdpowiedzUsuńMiałam nadzieję, że może w końcu Ritter nie okaże się ową cukrowo-margarynową masakrę. Ciągle daję mu szansę. No i muszę przyznać, że ta letnia seria JAKOŚ wyszła. Na pewno lepiej, niż moje ostatnie doświadczenia. Nie traktuję tego jako samobiczowanie - zwłaszcza, że na szlaku ciężko mi się je bardziej wyrafinowane czekolady. Poza tym, wiem, że moje recenzje takich czekolad niektórym czytelnikom sprawią radość :D.
UsuńTo, że Ritter się pofalował - zgodzę się. Ale Aragac pofalowaną górą? Co więc powiesz o tej - http://duze-podroze.pl/prutas/ ? :D Też na niej byłam, parę lat temu.
Wyglądają jak blok ciemnej czekolady, od której ktoś odkroił kawałek tępym nożem.
UsuńŚwietne porównanie!
UsuńTabliczka czekolady na tle tak pięknych widoków to cudne połączenie :D Pewnie sama ritterka nie spodziewałaby się, że zostanie zaciągnięta w to niesamowite miejsce :P My pewnie byłybyśmy tak "sfefrane" tą wędrówką, że ze strachu chyba żadna czekolada by nam przez gardło nie przeszła :P
OdpowiedzUsuńRitterka na pewno była w szoku :D. Aż się wygięła z wrażenia ;).
UsuńTamtego dnia na przemian doznawałam skrajnych emocji. Strach, odwaga, zachwyt, wściekłość, zmęczenie, euforia, spokój... W ostatecznym rozrachunku - taka wędrówka jest niezwykle oczyszczająca. Niezależnie od tego co się czuje - trzeba po prostu iść!
Oj, ja nie znoszę tego Rittera! Dawno nie jadłam tak słabej czekolady o smaku kawy, fujka. Wycieczki zazdroszczę, bo te widoki zapierają dech w piersiach :)
OdpowiedzUsuńDla mnie Kaffee + Nuss była o wiele gorsza.
UsuńTej jeszcze nie jadłam, więc nie mogę ocenić ;)
UsuńTeraz jest już raczej niedostępna - chyba, że wkrótce znów pojawi się jako zimowa limitka.
UsuńCoś mi się wydaje że się na nią skuszę :)
OdpowiedzUsuńSzału nie ma ;)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTa czekolada w obliczu tych cudnych krajobrazów to jedna wielka nicość !! :) Ja nie przepadam za nutami kawy w czekoladach, więc sama z siebie jej nie kupię ;p
OdpowiedzUsuńUwielbiam czytać o Twoich wedrówkach wzbogacanych w smak czekolady i bardzo bym chciała kiedyś sama odwiedzić te góry :) Jakoś tak się składa, że w góry inne niż polskie jeżdżę tylko na narty i w przyszłym roku postaram się to zmienić, bo ileż można chodzić po Tatrach (choć i tam jest bardzo malowniczo i niekiedy groźnie :p) :)
Nuty kawy w czekoladzie są najciekawsze, gdy płyną z samego bogactwa kakao :D.
UsuńBardzo się cieszę, że tyle osób jest zadowolonych z publikacji mojej relacji :). Pewnie, że warto pojechać w zagraniczne góry w celu trekkingu, a nie tylko na narty (osobiście na nartach nie jeżdżę w ogóle). Jeśli zaś chodzi o polskie góry, warto pamiętać, że Tatry to nie wszystko! To tylko maleńki wycinek naszych górskich pasm. Wraz z Mężem Tatry traktujemy nieco przekornie, jeszcze ich porządnie nie wyeksplorowaliśmy. Za to pieczołowicie odkrywamy krok po kroku pozostałe nasze góry, o czym zresztą nieraz można było u mnie poczytać. Nasze góry to materiał na wiele, wiele wędrówek!
A wiesz, że ja te kawowe nuty trochę już potrafię dostrzec :P
UsuńJa akurat spośród polskich gór Tatry znam najlepiej, ale jeszcze kilka szczytów chciałabym zdobyć i góry te z pewnością kryją przede mną wiele tajemnic :P Poza tym wędrowałam trochę po górach będąc w Krynicy i ostatnio po Karkonoszach ;)
No i bardzo dobrze! :)
UsuńKażde z gór mają w sobie mnóstwo tajemnic :). A gdzie w Karkonoszach byłaś?
Mieszkałam w Karpaczu i chodziłam po okolicznych szczytach i wzniesieniach ;)
UsuńWłaśnie dopiero teraz przeczytałam wpis u Ciebie ;)
UsuńZdjęcie, na którym schodzisz ze szczytu sprawiło, że aż zakręciło mi się w głowie i dostałam lęku wysokości przed kompem! ;o Ale i tak grunt osuwający się spod stóp jest chyba najbardziej upierdliwą rzeczą w górach, kamyczki i piach najgorsze ;p
OdpowiedzUsuńSurowe piękno tej góry mnie urzekło. I Erywań *_* Dopisuję do długiej listy miejsc, które chcę odwiedzić, chociaż z moim lękiem wysokości to może być nie lada wyzwanie, jeśli nie samobójstwo xP
http://englishrussia.com/images/112012/tatevmonastery/tatevmonastery001-4.jpg a byłaś tam? Te wszystkie monastyry w Armenii mnie zachwycają.
O czekoladzie nic nie napiszę, bo została w zupełności przyćmiona relacją :D Chcę więcej!
Oj tam, bez przesady :D. Wyobraź sobie, że na tym zdjęciu zamiast skał jest właśnie ów felerny piach. To byłby dopiero hardkor.
UsuńArmeńskie góry są w ogóle bardzo surowe. Na szczęście jest ich na tyle dużo, że na pewno odnajdziesz coś dla sobie bez uruchamiania lęku wysokości. Ważne, abyś nie miała lęku przestrzeni ;). Godne polecenia są Góry Gegamskie, z których sprawozdania pojawią się już wkrótce.
Tatev jest jedynym z najpopularniejszych monastyrów w których nie byliśmy. Wszystko przez to, że jest dość znacznie oddalony od rejonu, w którym się poruszaliśmy. Tatev dobry jest do odwiedzenia w drodze do Górskiego Karabachu. A że Górski Karabach to kolejne miejsce wpisane na moją listę "must be", to mam nadzieję, że zagoszczę kiedyś w Tatev.
Będzie więcej :D
ale swietna wyprawa
OdpowiedzUsuńAle widoki! Uwielbiam Cię!
OdpowiedzUsuńA ja uwielbiam góry :D ;)
UsuńPodziwiam Was bo ja i góry to dwie sprzeczności:) . Czekolada całkiem smaczna jadłam ją :0
OdpowiedzUsuńNajzabawniejsze jest to, że mój Mąż też kiedyś twierdził, że góry nie są dla niego :D
UsuńCzekolady nie jadłam, mam ją w swoich zapasach, w końcu się doczeka ^^
OdpowiedzUsuńAle zdjęcia - są świetne, co za widoki, uwielbiam góry /;)
W zeszłym roku zbierała u dziewczyn raczej przychylne opinie - ciekawa jestem, jak wypadnie u Ciebie.
UsuńA chodzisz po górach? :)
Pewnie, uwielbiam, może nie zdobyłam jakiś wielkich szczytów, ale jak wakacje, to w górach :D
UsuńA gdzie bywasz?
Usuń