Zgodnie z obietnicą - dziś prawdziwie górski wpis! A oprócz tego recenzja niesamowicie smakowitego duetu Zotterów... Słowem - uczta dla zmysłów! Z góry przepraszam za ogromną ilość zdjęć, ale mam tyle pięknych ujęć z tego dnia, że trudno mi było się ograniczyć do kilku. Nawet fotki czekolad wyszły niesamowicie urodziwie. Zapraszam do wgłębienia się w moją meksykańską przygodę...
Po Teotihuacan wraz z dwoma młodymi Meksykaninami - Alberto i Pablo - odbyliśmy wieczorną podróż samochodem do schroniska/base campu pod masywem Nevado De Toluca. Schronisko to położone jest w bardzo atrakcyjnym miejscu - dookoła jest mnóstwo miejsca na grillowanie, znalazł się nawet plac zabaw. Wnętrze podzielono na sporo przytulnych - jak na schroniskowe warunki - pokoików. O ile brak ciepłej wody na takiej wysokości to rzecz powszednia, to sporym mankamentem był brak światła. Po zjedzeniu kolacji udaliśmy się na wypoczynek, odsypiać resztki jet lagu.
Wyzwaniem na kolejny dzień było zdobycie najwyższego szczytu wulkanicznego masywu Nevado De Toluca, czyli Pico Del Fraile 4680 m n.p.m. - czwartej najwyższej góry Meksyku, położonej w okolicy miasta Toluca. Tym samym, miał być to nasz dotychczasowy najwyższy szczyt (naszym wcześniejszym rekordem był marokański Jebel Toubkal 4167 m n.p.m.). Choć spaliśmy długo w ciepłych śpiworach, rano mój Mąż obudził się w kiepskim samopoczuciu. Miał obawy, czy nie łapie go jakaś wirusówka - na szczęście potem okazało się, że to tylko mieszanka jet lagu z trudami aklimatyzacji wysokościowej (wszak już samo Mexico City leży powyżej 2000 m n.p.m.).
Po śniadaniu spod schroniska podjechaliśmy autem wraz z chłopakami jeszcze wyżej - do punktu startowego na szczyt. Stamtąd nasza wyprawa do góry i powrót do auta miały nam zająć sześć godzin. Idealna i mocna rozgrzewka przed kolejnymi trudami wyjazdu! Tylko Pablo miał nam towarzyszyć aż do szczytu, Alberto maszerował z nami pod górkę jedynie do pierwszego charakterystycznego punktu. A ów punkt był naprawdę niesamowity...
W kraterze Nevado De Toluca znajdują się bowiem dwa jeziora - Słońca i Księżyca, w których to odnaleziono liczne ślady indiańskich ceremonii religijnych. Gdy po niezbyt stromym początkowym podejściu rozpostarł się przed nami widok na te zbiorniki, byliśmy zachwyceni. Ponadto, krocząc wzdłuż brzegu Jeziora Słońca doskonale widzieliśmy cel naszej drogi - Pico Del Fraile. Skalisty, zaśnieżony, stromy i majestatyczny.
Po Teotihuacan wraz z dwoma młodymi Meksykaninami - Alberto i Pablo - odbyliśmy wieczorną podróż samochodem do schroniska/base campu pod masywem Nevado De Toluca. Schronisko to położone jest w bardzo atrakcyjnym miejscu - dookoła jest mnóstwo miejsca na grillowanie, znalazł się nawet plac zabaw. Wnętrze podzielono na sporo przytulnych - jak na schroniskowe warunki - pokoików. O ile brak ciepłej wody na takiej wysokości to rzecz powszednia, to sporym mankamentem był brak światła. Po zjedzeniu kolacji udaliśmy się na wypoczynek, odsypiać resztki jet lagu.
Wyzwaniem na kolejny dzień było zdobycie najwyższego szczytu wulkanicznego masywu Nevado De Toluca, czyli Pico Del Fraile 4680 m n.p.m. - czwartej najwyższej góry Meksyku, położonej w okolicy miasta Toluca. Tym samym, miał być to nasz dotychczasowy najwyższy szczyt (naszym wcześniejszym rekordem był marokański Jebel Toubkal 4167 m n.p.m.). Choć spaliśmy długo w ciepłych śpiworach, rano mój Mąż obudził się w kiepskim samopoczuciu. Miał obawy, czy nie łapie go jakaś wirusówka - na szczęście potem okazało się, że to tylko mieszanka jet lagu z trudami aklimatyzacji wysokościowej (wszak już samo Mexico City leży powyżej 2000 m n.p.m.).
Po śniadaniu spod schroniska podjechaliśmy autem wraz z chłopakami jeszcze wyżej - do punktu startowego na szczyt. Stamtąd nasza wyprawa do góry i powrót do auta miały nam zająć sześć godzin. Idealna i mocna rozgrzewka przed kolejnymi trudami wyjazdu! Tylko Pablo miał nam towarzyszyć aż do szczytu, Alberto maszerował z nami pod górkę jedynie do pierwszego charakterystycznego punktu. A ów punkt był naprawdę niesamowity...
W kraterze Nevado De Toluca znajdują się bowiem dwa jeziora - Słońca i Księżyca, w których to odnaleziono liczne ślady indiańskich ceremonii religijnych. Gdy po niezbyt stromym początkowym podejściu rozpostarł się przed nami widok na te zbiorniki, byliśmy zachwyceni. Ponadto, krocząc wzdłuż brzegu Jeziora Słońca doskonale widzieliśmy cel naszej drogi - Pico Del Fraile. Skalisty, zaśnieżony, stromy i majestatyczny.
Okrążając część jeziora rozpoczęliśmy dość strome podejście - najpierw po wulkanicznych, kruchych skałach, a następnie po śniegu. Mój organizm, porządnie rozruszany już dawno, bo dobry miesiąc wstecz w Górach Kaczawskich - wszedł na najwyższe obroty. Nie cierpię tego uczucia, gdy grunt sypie mi się pod nogami, które to drżą i nie chcą się uspokoić - nie tyle z samego wysiłku, co i z emocji. Gdy już weszłam w miarowy rytm wspinaczki osiągnęliśmy przełęcz, z której to rozpościerał się widok także na drugą stronę masywu. Szczyt był już blisko. Teraz droga na niego prowadziła granią.
Podczas stąpania po skałach grani czułam się już w stu procentach świetnie. Oddychałam pełną piersią, endorfiny uderzały do głowy, energia mnie rozpierała. Napawałam się widokami i ciszą. W końcu, gdy osiągnęliśmy skalisty i dość znacznie eksponowany ciasny szczyt - okazał się być bosko zaciszny, bezwietrzny i ciepły. Rozsiedliśmy się na kamieniach, celebrując sukces, który przyszedł nam bez większego trudu. Znów znaleźliśmy się jeszcze, jeszcze wyżej!
Czułam się tak genialnie, że nawet postanowiłam poczęstować Pabla czekoladą, którą trzymałam w plecaku. Dobrze wiecie, iż rzadko dzielę się czekoladami z innymi ludźmi niż mój Mąż, toteż zauważcie, że to musiała być rzeczywiście wyjątkowa chwila. Zwłaszcza, że na Nevado De Toluca zabrałam ze sobą Zottera (Czekolady Zotter Polska).
Zotter ostatnimi czasy sporo eksperymentuje z tabliczkami Labooko. W kwestii ciemnych czekolad zaproponował nam pierwotną konsystencję w Cacao Nature 75% with Muscavado Sugar Crackers. Zrewolucjonizował swe owocowe tabliczki prezentując genialną Cheeky Fruits. Tym razem, na tapetę wziął orzechy. Z jednej strony, nugatowe tabliczki w Bouquet of Flowers bardzo mi smakowały - z drugiej zaś, Almond Nougat z serii Nougsus był dla mnie wielkim rozczarowaniem. Czy tym razem Zotter zaczarował z orzechami tak, jak zrobił to z owocami w Cheeky Fruits?
Najpierw sięgnęliśmy po tabliczkę z orzechami laskowymi. Rzeczywiście nie jest to zwykła czekolada z orzechami, nie jest to również klasyczny nugat. We wnętrzu opakowania zostały wyszczególnione etapy wykonywania Zotter Hazelnut. Orzechy laskowe tureckiego pochodzenia najpierw zostały podprażone, a następnie lekko skarmelizowane. Tak podrasowane orzechy zostały dokładnie wymieszane z surowym cukrem trzcinowym, aż do uzyskania delikatnej, klarownej konsystencji. Pieczołowicie przygotowany nugat został następnie połączony z mleczną czekoladą o 50-procentowej zawartości kakao. Dodatkowo, umieszczono w niej chrupiące drobinki orzechów laskowych.
Zotter krok po kroku dodawał do siebie poszczególne elementy układanki. Jak to wyszło? Hmm, wiecie co, chyba naprawdę jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby czekolada tak idealnie zgrała się z pięknym górskim widokiem. Zachwycając się Nevado De Toluca, wydałam jeszcze kolejne westchnienie zachwytu, gdy pierwszy kęs Labooko Hazelnut powędrował do moich ust. To było obłędne! Zmysły oszalały...
Głęboki, bardzo autentyczny smak orzechów laskowych z wyborną gładkością rozścielił się na podniebieniu. Towarzyszyła mu w pełnym zgraniu subtelna mleczność i prawdziwa moc wysokiej jakości czekolady. Wszystko to doprawione było odrobinką cynamonu i wanilii - jednakże to właśnie orzechy i kakao otulone mlecznym kocykiem grały tu główną rolę, perfekcyjnie połączone i bardzo wyraziste. Idealnie chrupkie kawałeczki orzechów laskowych stanowią kropkę nad i, uwypuklając orzechowość samej czekolady. Naprawdę brak mi słów na opis tej tabliczki, charakternej i subtelnej zarazem - Zotter pozamiatał i sprawił, że tam, wysoko w górach, stałam się jeszcze szczęśliwsza i jeszcze bardziej spełniona.
Po takim preludium naprawdę nie chciało mi się wierzyć, że Labooko Almond będzie równie płaski i mdły co migdałowy Nougsus. I słusznie - Zotter i nad tą tabliczką pochylił się ze szczególną uwagą. Prażone i karmelizowane hiszpańskie migdały zaklęte zostały w dopieszczony co do joty nugat, który w tym wypadku wymieszano z białą czekoladą pierwszego sortu. Dzięki temu, tabliczka przybrała przepiękną, beżową barwę. Aby nie rozpłynąć się zupełnie w tej krainie łagodności, wewnątrz znalazło się miejsce dla drobin idealnie spreparowanych migdałów.
Wszystko to sowicie doprawione zostało madagaskarską wanilią, a także odrobinką imbiru i cynamonu (choć te dwie ostatnie przyprawy nie miały już tak dużego znaczenia jak wanilia). Moi drodzy, żadnej mdłości i nijakości w tej czekoladzie nie spotkałam. Ba, trudno mi stwierdzić, czy bardziej smakowała mi wersja laskowa, czy też migdałowa. Są one zupełnie inne, lecz łączy je wyborny, intensywny smak. Migdałowa opcja jest łagodniejsza, bardziej błoga - mimo to wiele się w niej dzieje. Prawdziwa wanilia mocno daje o sobie znać, umiejętnie podkreślając wysokiej jakości mleko, tłuszcz kakaowy i świetnie przyrządzone migdały - zarówno te aksamitne zaklęte w nugat, jak i te chrupiące. Tego po prostu trzeba spróbować!
Dzięki temu duetowi orzechowych czekolad, zdobycie Pico Del Fraile było jeszcze wspanialsze, pełniejsze, rozkoszniejsze. Zotter mnie zachwycił i na dodatek zrobił to w tak niezwykłym miejscu! Gdy zbieraliśmy się do drogi powrotnej byłam otumaniona radością. Zejście w dół do jeziora okazało się być o wiele łatwiejsze niż podejście, większość drogi po prostu sunęliśmy po piargu. Schodząc spotkaliśmy kobietę i mężczyznę dopiero podchodzących do góry - jak się okazało, para pochodziła z Polski! Oczywiście zamieniliśmy kilka zdań. To zabawne, ale w sierpniu zeszłego roku po zdobyciu północnego szczytu wulkanu Aragac w Armenii jedynymi osobami jakie spotkaliśmy na swej drodze również byli Polacy.
Na powiększeniu tego zdjęcia widać wynurzający się zza chmur mój ulubiony duet gór: Iztaccihuatl i Popocatepetl, o których jeszcze nieraz przeczytacie w kolejnych wpisach.
Już wkrótce ponownie stanęliśmy u brzegu Jeziora Słońca. Emocje związane z atakiem na szczyt opuściły mnie, poczułam luz i wtedy... zaczęło się ze mną dziać coś złego. Tak prosta droga znad jeziora do samochodu okazała się być dla mnie męczarnią. Ból i zawroty głowy, ból brzucha, mdłości, utrudniony oddech. Coś podobnego, co mój Mąż czuł tego dnia rano. Trudy aklimatyzacji dopadły również mnie, choć do teraz śmieszy mnie fakt, że stało się to po zredukowaniu wysokości. Na szczycie czułam się przecież jak w raju i oddychałam pełną piersią!
W końcu dotarliśmy do samochodu, gdzie wmusiłam w siebie posiłek, po którym to niemal od razu poczułam się lepiej. Pożegnaliśmy Nevado De Toluca i udaliśmy się w drogę do Mexico City...
Czekolada mleczna laskowa.
Skład: surowy cukier trzcinowy, orzechy laskowe 25%, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, pełny cukier trzcinowy, sól, wanilia, cynamon.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 35 g.
Czekolada biała migdałowa.
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, migdały 24%, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, wanilia, sól, imbir w proszku, cynamon.
Masa kakaowa: nie podano.
Masa netto: 35 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 593 kcal.
BTW: 8,1/44/39