Jeśli nie możecie się już doczekać opisu szczytowania na Pico De Orizaba, będącego kontynuacją poprzedniego wpisu, przejdźcie od razu kilka akapitów w dół. Najpierw skupię się na kolejnym prezencie od Olgi z livingonmyown.pl, a potem powrócę do górskich przygód.
Parę dni temu Olga opisała u siebie zestaw trzech czekolad Meybona, jaki otrzymała od swojego taty. Postanowiła zostawić mi po kawałku z każdego wariantu, za co bardzo jej dziękuję. Tym gestem spełniła pewne moje dawne marzenie, o którym już całkowicie zapomniałam. Jesienią 2013 roku, w Górach Sowich posilaliśmy się czystą mleczną czekoladą Meybona, jaką sprezentowała mi koleżanka ze studiów. Czekolada przypadła mi do gustu, więc z zaciekawieniem zapoznałam się z pozostałym asortymentem tej niemieckiej firmy na ich stronie internetowej. Wówczas bardzo zapragnęłam wypróbować każdego wariantu z serii Collage. Po latach, dzięki Oldze mogłam wypróbować trzy z nich - choć już wcale mi tak na owej marce nie zależało, ale warto było zweryfikować dawne zachcianki.
Wraz z Mężem sięgnęliśmy po trójkę z Meybony podczas oczekiwania na lot do Madrytu na lotnisku Berlin Tegel. Były to więc nasze pierwsze czekolady w podróży do Meksyku. Zaletą wszystkich czekolad, z których oryginalnie w zestawie każda waży po 30 g, jest bardzo obfite i równomierne obsypanie dodatkami. Z drugiej strony, można to też traktować jako wadę, jeśli chciałoby się mieć możliwość przetestowania samej czekolady, bez posmaku dodatków - wtedy może to być problem. Nie mniej jednak, wizualnie tabliczki przedstawiają się bardzo ładnie i bogato.
Wersja ciemna zawiera jedynie 50% masy kakaowej. Jest dość znacznie słodka, pozbawiona proszkowatości, ale również wyzbyta jakiejkolwiek głębi. Sama w sobie wydawałaby mi się dość męcząca, bowiem miała w sobie pewien pierwiastek banalnej suchości. Powierzchnia tabliczki upstrzona była kawałkami truskawek - zarówno w formie liofilizowanych kwadracików, jak i drobnego proszku. Mam bardzo dobre wspomnienia z liofilizowanymi truskawkami jako dodatek do czekolady - są pulchne i autentyczne w smaku - Meybona również zaprezentowała całkiem miłą truskawkę. Mimo wszystko, nie do końca pasowała mi ona do bladej w smaku deserowej czekolady.
Dodatek kolorowego pieprzu, dla wielu kontrowersyjny, mi w tym wypadku wydał się zbyt mało charakterny. Może gdyby dołożono tu jeszcze szczyptę chili, pieprz nabrałby bardziej zawadiackiego uroku. Tym czasem, charakterystyczny posmak jego rozdrobnionych ziarenek zdawał się być nieśmiały w towarzystwie kakao i truskawek. Warto zaznaczyć, że próbowałam tą czekoladę przed rozsmakowaniem się w meksykańskiej kuchni, więc moje kubki smakowe jeszcze nie były przez nią spaczone. Po prostu produkt wydał mi się zbyt mało wyrazisty jak na czekoladę z pieprzem. Choć z drugiej strony, Meybona lepiej poradziła sobie z tym wyzwaniem niż chociażby Violet Kangaroo, którego to pieprzowa tabliczka była zupełnie niezjadliwa.
Wersja mleczna, pomimo tej samej (36%) zawartości kakao co jedzona w 2013 roku pełna tabliczka - wydaje się być od niej o wiele bardziej płaska i nijaka. Założę się, że czekolada zupełnie się nie zmieniła, po prostu ja zjadłam w międzyczasie mnóstwo o wiele lepszych mlecznych tabliczek. Było mlecznie-słodko, z kakaowym muśnięciem, całkiem miło, ale już nie pragnęłabym jej solo. O dziwo, dodatki również nie podbiły mojego serca, choć żurawina z kokosem zapowiadały się całkiem nieźle. To zwyczajna suszona żurawina i zwyczajne wiórki kokosowe - oba nie nadają kompozycji nawet jakiegoś smakowitego aromatu (a podświadomie oczekiwałam tego po kokosie). Wolałabym, gdyby oba dodatki były bardziej wilgotne i miąższyste. Może wtedy, wraz z rozpuszczającą się w ustach czekoladą, stanowiłyby bardziej zgrany zespół.
Wersja biała kusiła mnie przede wszystkim przez wzgląd na mak. Ostatnio próbowane przeze mnie czekolady z dodatkiem maku zawsze były smakowite. Niestety tym razem nic mnie nie urzekło. Choć produkt pachniał całkiem przystępnie, mlecznie-owocowo, to sama biała czekolada okazała się bardzo przeciętna. Wzbudzała skojarzenia z najtańszymi wyrobami tego typu, choć na szczęście jej mydlaność nie była na wyjątkowo wysokim poziomie. Zabrakło mi tu aksamitnej śmietankowości - zamiast niej otrzymałam dziwnie przytłumioną słodycz. Drobinki liofilizowanych wiśni są wprawdzie naturalnie kwaskowate i całkiem smaczne, ale chętniej widziałabym je w towarzystwie ciemnej czekolady. Mak, który miał być gwoździem programu, jest niestety niemal zupełnie nie wyczuwalny. Ginie w białoczekoladowej masie, jeszcze dobity przez wiśniowe akordy. Szkoda biedaka.
Podsumowując - nie mam pojęcia, która z trzech tabliczek najbardziej mi smakowała. Wszystkie były utrzymane na przeciętnym poziomie i w każdej czegoś mi brakowało. Na pewno jest to ładnie wyglądający zestaw czekolad, dobry na prezent, ale... gdybym obecnie go od kogoś dostała, pewnie z chęcią bym się podzieliła. Wypróbowanie całego asortymentu Meybony już dawno słusznie przestało być moim marzeniem. Wejście w świat czekolad single-origin całkowicie zmienia myślenie o czekoladzie...
Powróćmy jednak do świata powyżej 5000 m n.p.m...
Widok na krater Pico de Orizaba. Strach podchodzić bliżej...
Ostatnie metry. Słońce oświetla krzyż znajdujący się na szczycie. Widzę już ludzi finiszujących od strony północnej. Jeeest! O godzinie 8:30 staję na 5636 m n.p.m. Staję, po czym bardzo szybko się kładę, padam na ziemię i mam ochotę się w niej tarzać! Mój Mąż robi zdjęcia, a ja z dzikim uśmiechem odpoczywam i łapię oddech. Z racji, że wiatr był dość silny, przenieśliśmy się bliżej krateru, gdzie śnieżna zaspa osłaniała nas przed zimnem. Tam wraz z Moisesem i Jose świętowaliśmy sukces.
Słońce tak pięknie świeciło, widoczność dookoła była bardzo dobra - wokół nas roztaczała się nieprawdopodobna przestrzeń! Byliśmy na dachu Meksyku. Od północnej strony przychodzili kolejni wspinacze, z najróżniejszych stron świata - my tego dnia byliśmy jedyną ekipą podchodzącą od strony południowej. Wmusiłam w siebie banany - najlepiej smakujące pożywienie na takiej wysokości - i delektowałam się chwilą. Było mi dość zimno, ale nie chciałam się stamtąd ruszać. Chwile relaksu na szczycie, o który się tak walczyło - zawsze są niezapomniane.
Nie bałam się zejścia, bo Moises powiedział, że będzie ono kilka razy łatwiejsze niż podejście. Naprawdę tak było. Zejście ponownie opierało się na zsuwaniu się po piargach. W gruncie rzeczy, dopiero oglądając się za siebie podczas zejścia zdałam sobie sprawę, jakie stromizny musieliśmy pokonać - mimo tego, że nie schodziliśmy dokładnie tą samą trasą. Choć zejście w stronę schronu było długie, to z czystym sumieniem można je nazwać relaksującym. Cel został osiągnięty!
W schronie pojawiliśmy się ok. 11:20. Tam wraz z Mężem zjadłam coś konkretniejszego. Do auta było już blisko. Czekający na nas kierowca uściskał nas na przywitanie, serdecznie nam gratulując. Wsiedliśmy do samochodu. Wyboista droga zupełnie nam nie przeszkadzała z natychmiastowym zapadnięciu w sen.
W Serdan przepakowaliśmy się z powrotem do Nissana i po pożegnaniu z tamtejszą rodziną ruszyliśmy w długą drogę do Mexico City. Starałam się nasycić wzrok ostatni raz mijanymi meksykańskimi krajobrazami. W Mexico City chłopacy zameldowali nas w pięknym hotelu Maria Christina położonym w centrum. Pożegnanie z Moisesem i Jose zdawało mi się zbyt szybkie, zbyt zdawkowe...
Wzięliśmy prysznic i poczęliśmy przygotowywać nasze bagaże do lotu powrotnego. Gdy były już gotowe, ruszyliśmy na miasto celem znalezienia lokalu godnego ostatniej kolacji. Zdecydowaliśmy się na restaurację Tequila Herradura, gdzie oboje zamówiliśmy fajitas de pollo. Po ostatnim porażkowych fajitas w Choluli musieliśmy się odkuć. Jako przystawkę kelner przyniósł nam nachosy i gorący dip serowo-pomidorowy. Obok stanęły miseczki z ośmioma różnymi sosami, plus oczywiście limonki. Po chwili na stół wjechały wrzące półmiski z genialnym fajitas. Kurczak doskonale przyprawiony, papryki i cebula podpieczone tak bosko, iż przypominały skarmelizowane. Tortille podano w zamykanym naczyniu, aby jak najdłużej trzymały ciepło. Do tego, wśród i tak nieprzebranego bogactwa sosów - idealne guacamole. Uhh, ależ to była pyszna kolacja! W drodze powrotnej natrafiliśmy na multitap z piwami rzemieślniczymi. Namawiałam Męża, abyśmy się tam zatrzymali choć na jeden kufel - nie zrobiliśmy tego, czego do dziś żałujemy.
Kolejnego dnia rano dzięki wi-fi sprawdziłam maila i już wiedziałam, że z naszym lotem powrotnym będzie coś nie tak. Wydałam multum kasy na telefony do pośrednika linii lotniczych. W miarę uspokojeni, udaliśmy się na spacer do pewnego przyhotelowego lokalu na śniadanie. Również świetnie trafiliśmy z jedzeniem. Moje przepyszne huevos jarochos nasyciło mnie na cały trudny dzień oczekiwania na lotnisku... No ale o powrocie pisałam już tu, na początku relacji z Meksyku. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Zostały nam nasze cudne meksykańskie wspomnienia, których nikt nam nie zabierze!
Ciemna z truskawkami i pieprzem.
Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kawałki liofilizowanych truskawek 2%, grubo mielony kolorowy pieprz 1,5% (ziarna pieprzu, papryka), sproszkowane liofilizowane truskawki 1%, lecytyna sojowa, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 30 g.
Mleczna z żurawiną i kokosem.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 19%, suszona żurawina 13% (cukier, żurawina, olej słonecznikowy), miazga kakaowa, wiórki kokosowe 3%, lecytyna sojowa, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 36%.
Masa netto: 30 g.
Biała z wiśniami i makiem.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 21%, odtłuszczone mleko w proszku, kawałki liofilizowanych wiśni 3%, mak 2%, lecytyna sojowa, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 29%.
Masa netto: 30 g.
Pisalam juz U Olgi,ze na te z pieprzem bym sie nie odwazyla,ale mnie rowniez,tak samo jak ciebie,ciekawila biala z makiem.Teraznie woem,jakbym ją odebrala.
OdpowiedzUsuńNawet sam widok z tego szczytu to obłęd!*-* I jejku,ja tez chce takoe fatijas! :D
W sieci restauracji The Mexican można dostać fajitas, ale to nie to samo co w Meksyku ;)... Trochę mu brakuje...
UsuńCzekolady te pięknie się prezentują a przeciętnienie smakują..Skąd ja to znam :>
OdpowiedzUsuńOstatnio na stoisku świątecznym widziałam tabliczki Pelczara, ale zrezygnowałam z zakupu.Przeglądałam,przebierałam,ale doszłam do wniosku,ze chyba nic mnie w nich nie zaskoczy.
Eh..Szkoda,ze "turnus" z recenzjami z wycieczki tak szybko się skończył :>
Widok ze szczytu-nic tylko się delektować jak dobrą czekoladą ;)
Ja akurat Pelczara z chęcią więcej bym spróbowała. Mam dobre wspomnienia z jedyną jego tabliczką jaką jadłam (biała z truskawkami i wanilią).
UsuńPamiętam Tą recenzję i nawet do niej powróciłam,ale jakoś mam mieszane uczucia im bardziej im się przyglądam :>.
UsuńJadłaś kiedyś czekolady :"Krakowski Kredens".
Zostałam jedną obdarowana (z solą morską)i nie wiem co mam z nią począć :>
Ja nie omieszkam się czegoś zakupić gdy spotkam Pelczara stacjonarnie. Zamawiać mi się nie chce ;).
UsuńNigdy nie jadłam nic z Krakowskiego Kredensu. Ciekawe, czy sól morska na Twoim egzemplarzu jest widoczna jedynie w okienku opakowania :>.
Powtórzę, że połączenie pieprzu i truskawek jest takie "bleee", że tej tabliczki bym się nawet nie odważyła tknąć. Reszta wygląda znacznie bardziej smakowicie.
OdpowiedzUsuńGratuluje szczytu. Teraz przed wami kolejne wyzwania w postaci wyższych gór ;)
Musiałabyś spróbować tej tabliczki -> http://theobrominum-overdose.blogspot.com/2015/08/zotter-strawberry-pineaple-and-pepper.html :>
UsuńZastanawiam się, jak mój organizm zachowa się jeszcze wyżej...
Uwielbiam takie czekolady, które w jednej tabliczce skrywają wielość odmiennych smaków. Szkoda tylko, że pomysł nie do końca poszedł ze smakiem. Ja oczywiście najjaśniejszą część rozpoczęłabym jako pierwszą. :D Trochę dodatki mi wadzą, ale to już norma. :-) Choć z drugiej strony dzięki nim czekolada jest ciekawsza, a to dla mnie najważniejsze.
OdpowiedzUsuńBez tych dodatków czekolady wypadłyby już zupełnie blado.
UsuńŁadnie wyglądają, szkoda, że okazały się przeciętne. Czasem dobry dobór dodatków może zamaskować przeciętność czekolady i całość może być całkiem fajna.
OdpowiedzUsuńDodatki też mogły być lepiej dopracowane.
UsuńNas najbardziej oczywiście zainteresowała ta z makiem i nadal byśmy z chęcią ją spróbowały choć szkoda, że sam mak był kiepsko wyczuwalny. Na wersję z pieprzem byśmy się nie odważyły, to zdecydowanie nie są nasze smaki :P
OdpowiedzUsuńTo dokąd udacie się następnym razem? Już macie jakieś plany, czy póki co odpoczywacie? :D
Zdecydowanie bardziej w kwestii maku polecam Stress Stopper od Zottera! ;)
UsuńDziś w nocy jedziemy w góry, ale w polskie ;). Beskid Wyspowy.
Wszystkie trzy tabliczki cieszą oko, zdecydowanie. Szkoda tylko, że nie idzie to w parze z jakimś ciekawym smakiem. Aż żal.
OdpowiedzUsuńW ogóle narobiłaś mi ochoty na mak.. A ja nawet nie lubię maku :o
Widoki jak zwykle piękne. I nie wiem dlaczego teraz skupiłam się w Twoich opowiadaniach na jedzeniu. Meksykańska kuchnia to musi być to :)
Ej no, przecież mak jest boski! :D Trochę by dopracować te czekolady i już byłoby lepiej...
UsuńMeksykańska kuchnia jest cudowna!!! Brakuje mi tego żarcia.
Chyba muszę się przyzwyczaić, że moje czekolady nie robią na Tobie wrażenia :P
OdpowiedzUsuńDziś podróż za wysoka. Z gór mogłabym co najwyżej zjechać tyrolką (<3), a nie obsuwać się kawałek po kawałku. Żarcie pewnie fajne, ale ja stawiam na łagodność i w miarę znajome połączenia.
Oj nie nie nie, a Original Beans to co?
UsuńTyrolką kiedyś jechałam nad kanionem rzeki Tara w Czarnogórze, czad!
Dla mnie eksperymenty z żarciem to jest to!
Faktycznie niesamowita przestrzeń was otaczała. Współczuję ludziom, którzy mają lęk przed otwartymi terenami, spotkałam taką panią na jednej z tatrzańskich przełęczy: ja cieszyłam się jak dziecko (:D) z widoków, a ona ze łzami w oczach spuszczała się po kamieniach w dół. A to była bez porównania mniejsza wysokość i ekspozycja niż ta wasza z Meksyku! W sumie sama nie wiem jak bym się tam zachowała :> Ale satysfakcja zapewne trudna do opisania!
OdpowiedzUsuńZ tych Meibonowych tabliczek najchętniej wzięłabym mak i wsadziła w jakąś ciemną tabliczkę, marzy mi się takie połączenie :>
Powiem Ci, że ja mam czasem w górach problem z lękiem wysokości (zazwyczaj w jakichś durnych momentach mi się coś lubi włączyć), ale na szczęście nie z lękiem przestrzeni. Kocham niekończącą się przestrzeń i nieopisaną ciszę.
UsuńMak chyba najlepiej wypada w dobrym nadzieniu.
Taak, nawet najlepsze dodatki nie uratują sprawy, gdy czekolada jest nie taka, jak trzeba. A jak już i dodatki nie spełniają oczekiwań... no cóż.
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej miałaś okazję porównać, jak Twój gust się rozwinął, dzięki tej mlecznej.
Wiesz co? Takie nijakie czekolady świetnie sprawdzają się we wpisach z wspomnieniami z Meksyku - przynajmniej zazdroszczę Ci tylko połowy z opisywanych rzeczy, a gdybyś jeszcze prezentowała tu jakieś smakowite czekolady... to bym chyba umarła z zazdrości, zanim napisałabym jakikolwiek komentarz. :P
Za takie trudy należała Wam się taka idealna widoczność! Zejścia na szczęście prawie zawsze są łatwiejsze... w końcu świadomość tego, co się osiągnęło też jest niezłym paliwem do dalszej drogi.
Ja bym się zatrzymała na chociaż malutkie rzemieślnicze chociażby i zupełnie sama. :P
Te porcje na talerzach wyglądają tak meksykańsko-konkretnie! Popróbowałabym.
Takie porównania są brutalne, ale potrzebne.
UsuńPrzy kolejnych wyjazdach raczej spotkasz już połączenia bardzo dobrych czekolad z opisami szlaków, ale... to polskie góry, więc może nie aż tak bardzo żal :D.
Zejścia ze szczytu są wbrew pozorom najtrudniejsze! Po przy schodzeniu zdarza się najwięcej wypadków - także dlatego, że ludzie tracą skupienie myśląc, że mają już górę z głowy.
Piliśmy rzemieślnicze piwa w Choluli, więc nie ciągnęło nas do multitapu aż tak mocno.
Eh, tęsknię za tym jedzeniem bardzo...
No, przy polskich to jest o tyle lepiej, że jak jeszcze mnie gdzieś nie było, zawsze mogę zaczerpnąć inspiracje i zaplanować coś w przyszłości.
UsuńA samej ugotować się nie chce? :P Nie no, wiem, jak to jest... też za kilkoma odległymi smakołykami strasznie tęsknię.
My mamy w planach zejść wszystkie polskie góry. To budujące, iż rzeczywiście jest to rzecz do zrobienia.
UsuńZ moimi późnymi powrotami z roboty angażowanie się w coś więcej niż kasza, kawał mięcha i warzywa na parze to dla mnie nadludzki wysiłek :P. Zresztą, meksykańskie smaki najlepiej smakują w Meksyku. Niektórych produktów za nic bym tu nie dostała.
Wiem, wiem, to taki "żarcik był". Ja tak rozpamiętuję kiełbaski z reniferów - oczywiście, że bym sobie upichciła... tylko za nic bym ich tu nie dostała.
UsuńKasza, mięcho i warzywa na parze - skąd ja to znam? W dodatku nawet z przyprawami za dużo nie kombinuję. :>
Też chcę kiełbaski w reniferów!
UsuńNa kombinacje nie ma mocy, byle się do syta i zdrowo najeść.
Zdrowo - to najważniejsze, akurat obiadem nie lubię jakoś do syta się tak na co dzień najadać. :P
UsuńJa zawsze lubię się najeść do syta :P Zwłaszcza, jak czasem wracam do domu głodna jak wilk.
Usuń