wtorek, 22 marca 2016

Klingele Chocolade Green Dream ciemna 72% z limonką


Nim przejdę do relacji z wejścia na najwyższy dotąd szczyt w moim życiu, najpierw parę zdań na temat pewnej czekolady (w końcu to blog czekoladowy!). Choć wraz z ostatnim wpisem zakończyłam opisy neapolitanek Dolfin, nadal pozostajemy w Belgii. Olga z livingonmyown.pl podjęła współpracę z dystrybutorem belgijskiej firmy Klingele Chocolade. W paczce, jaką otrzymałam od niej przed wyjazdem do Meksyku, znalazła się między innymi połowa batona z ciemnej czekolady z dodatkiem limonki. Owa czekoladka to jeden z produktów Klingele, wchodzący w skład marki Green Dream. Inną czekoladową marką Klingele jest Balance, o której to mogliście już poczytać u Olgi, a na moje opinie musicie jeszcze poczekać.

Seria Green Dream jest przez Klingele Chocolade prezentowana jako marka kładąca nacisk na idee sprawiedliwego handlu i rolnictwa ekologicznego. Nie znamy jednak miejsca pochodzenia ziaren kakao, a pomimo zapewnienia o wysokiej jakości produktów, w składzie wszystkich ciemnych tabliczek Green Dream odnajdziemy odtłuszczone kakao w proszku. Co z tego, że jest ono eko! Nie powinno się tam znajdować w ogóle. Hasło "Chocolates from Heaven" towarzyszące logo Green Dream niespecjalnie mnie przekonuje.

Autor: Olga z livingonmyown.pl

Powiem Wam szczerze, że niewiele pamiętam z degustacji naszej limonkowej czekolady. Jedliśmy ją pierwszego poranka w Meksyku, w biurze HG Mexico, tuż po naszym śniadaniu. Akurat gdy wyjęliśmy czekoladkę z opakowania, zeszli się nasi gospodarze i rozpoczęliśmy rozmowy. Nie zrobiłam nawet zdjęć, dlatego muszę posiłkować się fotką autorstwa Olgi. Tego poranka, spróbowaliśmy po raz pierwszy meksykańskiej potrawy, a mianowicie tamales. Jest to popularne uliczne jedzenie, które tradycjami sięga do kilku tysięcy lat przed naszą erą! Prostota kukurydzianego ciasta nadziewanego różnorakim farszem (my akurat jedliśmy je z pikantnym kurczakiem), zawijanego w liście kukurydzy sprawia, iż jest to danie szybkie do wykonania i bezproblemowe do podania. Ok, zaraz zaraz, ale czy ja czasem nie miałam pisać o czekoladzie?

Limonkę w czekoladzie bardzo polubiłam chociażby w Lindt Excellence Lime Intense. W Green Dream urzekły mnie spore - jak na małe kostki - paski ciętej limonki, w smaku autentycznie kojarzące się z świeżym owocem (dopiero potem miałam mieć często do czynienia z limonką - w Meksyku stosuje się ją niemal do wszystkiego). Dziwi mnie wygląd wnętrza czekolady utrwalony na zdjęciu, jakie dostałam od Olgi. Zapamiętałam limonkowe cząstki jako większe. Nie mniej jednak, sama czekolada niezbyt dobrze się spisuje na tle smakowitego, orzeźwiającego dodatku. 72-procentowa zawartość kakao jest zawyżona przez nieszczęsne kakao w proszku, nie ma się co tutaj doszukiwać jakiejkolwiek głębi. Na szczęście, nie ma tu również proszkowatości i czekolada jest przystępna. Na tle limonki wydaje się być nader słodka, ale w przyjemny sposób - cukier trzcinowy robi swoje! Nie odczuwam potrzeby próbowania jej w większym formacie, aczkolwiek być może jeszcze raz zasiadłabym do mniejszego kawałka w spokojniejszych okolicznościach.



Kontynuując relację z poprzedniego wpisu - dnia 15 lutego po godzinie jedenastej ponownie spotkaliśmy się z Moisesem, który tym razem przyjechał po nas wraz z Jose - najmłodszym przewodnikiem w ekipie HG Mexico. Zapakowaliśmy nasz dobytek do Nissana i ruszyliśmy w kierunku Veracruz, żegnając się z uroczą Cholulą. Udaliśmy się w kilkugodzinną drogę do miasta Serdan, leżącego w pobliżu szczytu Sierra Negra 4680 m n.p.m. i górującym nad nim najwyższym wulkanem Meksyku - Pico De Orizaba 5636 m n.p.m. Jego aztecka nazwa to Citlaltépetl, czyli Gwiezdna Góra - i to właśnie ona miała być naszym celem kolejnego dnia.

W położonym na 2565 m n.p.m. Serdan podjechaliśmy na podwórze domu zaprzyjaźnionej z HG Mexico rodziny, gdzie przepakowaliśmy swoje bagaże do auta z napędem 4x4. Nim się do niego przesiedliśmy, udaliśmy się jeszcze na spacer po centrum Serdan. Podobnie jak w Amecameca, trafiliśmy akurat na dzień targowy, od którego prędko rozbolała mnie głowa. Moises zaprowadził nas do ulicznego lokalu, gdzie zjedliśmy przepyszne tortille z serem oraz kwiatami dyni i cukinii. W końcu ulokowaliśmy się w terenowym samochodzie, którego kierowcą był mieszkaniec Serdan. W piątkę, ciężkimi drogami wyruszyliśmy w góry.


Sierra Negra i nasze autko.

Dotarliśmy pod maleńkie schronisko położone po południowej stronie Pico De Orizaba. Popularniejszą drogą wejścia na ów szczyt jest trasa północna, biegnąca przez lodowiec - toteż po północnej stronie znajduje się większe schronisko Piedra Grande. Wraz z moim Mężem byliśmy szczęśliwi, że krótką noc przed atakiem na Pico będziemy mogli spędzić w ciszy i spokoju. W naszym schronisku było tylko jedno pomieszczenie, a jedynym wyposażeniem był kominek. Jose rozpalił w nim, więc zrobiło się naprawdę przytulnie. Rozłożyliśmy śpiwory na karimatach i po osiemnastej udaliśmy się spać. Niestety, noc tylko z pozoru była dla mnie spokojna. Namolne sny o mojej pracy nie pozwalały mi normalnie zasnąć. W końcu, minutę po północy zadzwonił budzik. Oto 16 lutego 2016 - nasz dzień podejścia na najwyższy szczyt Meksyku!


Po śniadaniu i kawie wsiedliśmy do auta, którym zostaliśmy podwiezieni jeszcze wyżej, aż do krańca drogi. Kierowca został w samochodzie, a nasza czwórka powoli ruszyła pod górę, południową trasą. W przeciwieństwie do Iztaccihuatl, podejście na Pico De Orizaba prowadzi stale w górę, pod coraz to większym kątem. O drugiej w nocy zrobiliśmy krótką przerwę w schronie położonym na 4600 m n.p.m. Wychodząc z niego czułam, że moje samopoczucie nie jest najlepsze. Gdy posuwaliśmy się wyżej zdawało mi się, jakbym zaraz miała dostać okres. Czytelniczki wiedzą, że nie jest to najrozkoszniejsze uczucie, które mobilizowałoby do wysiłku fizycznego. Co jakiś czas musiałam przystawać by nabrać oddech. Mozolne podchodzenie w ciemnościach pod górę po skałach i piachu zdawało się trwać w nieskończoność, na dodatek moja motywacja wydawała się jakaś przytłumiona... Mój Mąż dał mi dwie czekoladki Merci, abym się nieco wzmocniła - jedną schowałam do kieszeni, a drugą niemal całą wyplułam, tak bardzo gęstniała mi w ustach - naprawdę nie czułam się najlepiej. W końcu nastał świt. Dopiero widoki, jakie ukazały się moim oczom dały mi kopa...




Największy przypływ energii wstąpił we mnie w najtrudniejszym momencie wspinaczki. Zdawało mi się, że wchodzimy już cały dzień, a podejście stawało się coraz bardziej strome. Na dodatek skały po których stąpaliśmy były częstokroć ruchome, a jasny wulkaniczny piach sypał się spod nóg. Każdy krok trzeba było dokładnie przemyśleć. Gdyby wszystko zasypane było śniegiem po prostu maszerowalibyśmy bezpiecznie w rakach - natomiast gołe skały bywają bezlitosne, i to jeszcze przy takiej stromiźnie. Moises dobrze wiedział, jak wzbudzić w nas motywację, ukazując nam w daaaaali punkt, skąd jest jedynie pięć minut do szczytu. 



Wola walki wezbrała we mnie i stawiałam kolejne kroki tak intensywnie myśląc, jakbym rozwiązywała najtrudniejszą łamigłówkę. Tu podeprzeć się lewym kijkiem, tu ustawić prawą stopę pod takim kątem, tutaj się pospieszyć, tu złapać się skały. Zbliżający się szczyt był dla mnie świętością, skarbem, do którego pędziłam przez skalny labirynt pełen ukrytych zasadzek. Słońce, słońce coraz wyżej, po siedmiu godzinach w końcu dochodzimy do płaskiego punktu skąd już wyrasta sam stromy finisz wprost na szczyt... Zmęczenie mieszało się z euforią, jeszcze kilka minut...




Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, limonka 3,3%, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 72%.
Masa netto: 30 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 535,2 kcal.
BTW: 8,5/37,9/32,4

31 komentarzy:

  1. Ta czekolada z jednej strony mnie ciekawi,a z drugiej czuje,ze mialabym za duze do niej oczekiwania i bym sie zawiodla....
    Ale dlaczego urwalas w tak niesamowitym momencie?!! Mialam juz ciary na plecach! XD Serio,podziwiam za takie zaparcie i ambitnosc,bo takie wjescie na górę jest na pewno cholernie trudne :) Czekam na urwany kawalek XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy zobaczyłam jej fotkę na blogu Olgi zupełnie inaczej sobie ją wyobrażałam. Nie mówiąc już o tym, że nie posądzałam tej czekolady o odtłuszczone kakao w proszku.

      Urwałam, bo jeszcze coś muszę napisać w kolejnym wpisie :D. Dla pasji robię wszystko co mogę!

      Usuń
  2. Prawie jak bym czytała ksiażkę o wędrówkach na ośmiotysięczniki :) Podziwiam Cię za te osiągnięcia i że dałaś radę :)
    A co do czekolady to limonkowe to nie są moje smaki :P
    I jeszcze takie pytanie mi się nasunęło - którą czekoladkę merci wyplułaś :P ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawie robi wielką różnicę ;). Musiałam dać radę, nie darowałabym sobie.

      Nie pamiętam, która to była czekoladka. Generalnie lubię Merci, świetnie się spisują na szlaku, nic do nich nie mam. Po prostu powyżej 5000 m n.p.m. jedzenie potwornie gęstnieje mi w ustach, męczy.

      Usuń
  3. charlottemadness22 marca 2016 06:37

    Ania S ma rację.Czyta się te relację jak książkę o wędrówkach na 8-tysięczniki ;)I.. na dodatek "urwałaś myśl" w takim momencie :P Sprytnie :P
    A czekolada..Hmm .. Chociaż lubię limonkowy posmak,to ta sztuka nie zrobiła na okładce nawet na mnie wrażenia :> Ze zdjęcia poczułam,że coś z nią nie tak :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poczekaj do czwartku :D.

      Zdjęcie opakowania jak psu z gardła wyjęte ;)

      Usuń
  4. Z limonką mogłabym skosztować, tak z czystej ciekawości :)
    Fajna ta Wasza bryka :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie lepszy był limonkowy Lindt, choć miał mniej kakao (ale przynajmniej bez oszustwa).

      Usuń
  5. Ostatnio jadłam limonkową Ritter Sport

    OdpowiedzUsuń
  6. Z tej firmy miałyśmy batona klasycznego ciemnego i nie można powiedzieć bo smakował nam, z chęcią byśmy sięgnęły po wersję z kokosem :D Z limonką niekoniecznie bo wiadomo, że to nie nasze smaki :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Marzę o doskonałej, łatwo dostępnej czekoladzie z limonką. Ta raczej nie brzmi jak mój wymarzony ideał.
    Patrząc na te zdjęcia poczułam gule strachu w gardle. Takie stromizny, skały i wysokości to raczej nie na moje nerwy. A ty jeszcze tam szłaś ze złym samopoczuciem. Podziwiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tobie limonkowy Lindt nie pasował, a mi wręcz przeciwnie...

      Złe samopoczucie było przez wysokość... Musiałam to przewalczyć.

      Usuń
  8. Jakoś minęłam tę czekoladę. Połączenie limonki.. No jakoś chyba nie.
    Zdjęcia boskie! Ta perspektywa, wysokość. Nawet przez kompa to poczułam :) Achh

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że choroby wysokościowej nie poczułaś przez kompa :D

      Usuń
  9. Jakoś po opisie Olgi byłam pozytywniej do tego batona nastawiona. :P Teraz przynajmniej wiem, że wiele nie tracę.

    Pięknie opisałaś tę walkę. Czuć pasję w każdym słowie, a widoki... Ty wiesz, że ja aż jakiś palpitacji serca dostaję! Piękne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale Olga go jeszcze nie recenzowała! ;)

      Musisz tam jechać, no musisz :D

      Usuń
    2. Jak to nie? Dałabym sobie rękę uciąć, że czytałam u Niej o jakimś ciemnym batonie z limonką... teraz resztę wieczoru spędzę przeszukując jej bloga. :P

      Usuń
    3. Ahh... miałam w pamięci opis cudownego pyłku z wersji nugatowej i coś mi się obzdurało, że to skórka limonki była w takiej formie (pewnie przez Wasze komentarze pod tamtym wpisem :>) i mi się ten baton marzył... Haha, no tak... jak się wszystko czyta do porannej kawy... :>

      Usuń
    4. Ja za to większość Waszych wpisów czytam przy śniadaniu i też mi się czasem coś pomiesza :D.

      Usuń
    5. Ja też przy śniadaniu właściwie: jem, kończę i piję kawę, a dopiero po kawie "wracam do życia" i bardziej dociera do mnie otoczenie. :P

      Usuń
    6. Dziś to chyba tylko kawa dozylnie by mi pomogła... Odstawienie gór jest straszne :(

      Usuń
    7. To pomyśl, że ja ostatnio w górach byłam latem... Niestety z powodu choroby bliskiej osoby nie mogłam sobie na jakiekolwiek wyjazdy pozwolić. :(

      Usuń
    8. Najgorsze są te losowe sytuacje, zupełnie niezależne od nas...

      Usuń
  10. W batonie były większe kawałki, zmysł smaku Cię nie zawodzi, to oczy poległy (moje też). Tym razem z całej podróży najbardziej podoba mi się... wizja odpoczynku w samotności (prawie) przy ciepłym kominku. To bezpieczny i statyczny moment. W sam raz dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy cała reszta tego schronu by Ci się podobała :D

      Usuń
    2. Skoro tak mówisz, to jestem pewna, że nie :D

      Usuń
    3. W zasadzie gdy jestem zaopatrzona w mój boski śpiwór żadna dziura mi nie jest straszna do spania, byle by było sucho :)

      Usuń
  11. Pomijając widoki, to chyba ta tortilla podoba mi się bardziej, niż czekolada ;)

    OdpowiedzUsuń