Dziś pragnę Wam przedstawić kolejną tabliczkę z serii Cru od włoskiego Amedei (całą kolekcję zakupiłam poprzez Sekrety Czekolady). Po czekoladę stworzoną z kakao wyhodowanego na Grenadzie sięgnęliśmy po dość długiej jak na nas przerwie od spokojnych weekendowych degustacji. Siłą rzeczy spodziewałam się po tej czekoladzie pompatycznego uderzenia, nasycenia moich stęsknionych zmysłów. Zresztą, dotychczasowe doświadczenia z kolekcją Cru pozwalały mi się tego spodziewać. I choć jadłam dopiero dwie czekolady innych marek, w których kakao również pochodziło z Grenady, miałam nadzieję, że Amedei będzie bardziej przypominało grenadzkiego Morina niźli Chocolat Factory.
Barwa tabliczki była znacznie ciemna, z rdzawymi przebłyskami. W przekroju zdawała się być drobno proszkowa. Ku mojemu zaskoczeniu czekolada była niemalże pozbawiona zapachu. Woń unosząca się nad nią była niezwykle delikatna, przytłumiona - tak, jakby ktoś przelotnie przypudrował tabliczkę cukrowo-ziołowym proszkiem. Łamała się na kostki z głośnym trzaskiem, lecz nie był to w pełni czysty dźwięk zwiastujący wybujały charakter czekolady. Gdy położyłam kawałek czekolady na języku musiałam dość długo czekać, aż cokolwiek zaczęło się dziać. Grenada zachowywała się tak, jakby była lekko zmarznięta, lecz od czasu jej zakupu cały czas przechowywałam ją w pokojowej temperaturze.
Czekolada zdawała się być mieszanką drewna i plastiku. Ciężko rozpuszczała się w ustach, co wcale nie było przyjemne. W pierwszym kontakcie odczuwałam głównie te sztuczne drewno, ni to słodkie, ni to wiórowate - coś pomiędzy. Czekałam na wybuch doznań, ale... nie doczekałam się. Grenada po czasie raczy nas prostą słodyczą, bezowatą w sposób charakterystyczny dla Amedei, jednak zazwyczaj Amedei oferowało coś więcej, znacznie więcej.
Przeniosłam się na tłoczną promenadę nad polskim morzem. Z jednej strony przyjemnie ogrzewa mnie słońce i chłodzi morska bryza, z drugiej zaś - przeszkadzają tłumy hałaśliwych wczasowiczów. Rozwrzeszczane dzieciaki wybuchają na przemian płaczem i śmiechem, a fałszywie zatroskane matki odziane w badziewne bikini próbują przekupić je tandetą z rojących się wokół bazarowych stoisk. Kicz nadmorskich pamiątek i kolorowych cukierków uderza mnie z każdej strony, nie pozwalając cieszyć się plażą i morzem. Tak właśnie odczuwałam tę czekoladę.
Co wpłynęło na te skojarzenia? Przede wszystkim właśnie cukierkowy posmak, tani i nieciekawy. Nieodmiennie przez cały czas trwania degustacji myślałam o miętowo-eukaliptusowych pastylkach. Była to nuta przewodnia, na tyle silna, że prócz irytującej konsystencji nie byłam w stanie wyciągnąć z Grenady nic więcej.
Finisz pozostawił po sobie kolejne landrynkowe odczucie, tym razem kojarzące się z pastylkami lukrecjowymi. Grrr, wytęskniona naprawdę dobrej czekolady poczułam wielki niedosyt. Póki co Grenada to dla mnie zdecydowanie najsłabsza czekolada z serii Cru. Dlaczego tak się stało? Przecież przekonałam się już, że z ziaren z tego kraju można zrobić cudowną czekoladę, a samemu Amedei też kunsztu odmówić nie można. Nie mniej jednak Grenada we włoskiej interpretacji to zupełnie nie moja bajka.
Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.
Barwa tabliczki była znacznie ciemna, z rdzawymi przebłyskami. W przekroju zdawała się być drobno proszkowa. Ku mojemu zaskoczeniu czekolada była niemalże pozbawiona zapachu. Woń unosząca się nad nią była niezwykle delikatna, przytłumiona - tak, jakby ktoś przelotnie przypudrował tabliczkę cukrowo-ziołowym proszkiem. Łamała się na kostki z głośnym trzaskiem, lecz nie był to w pełni czysty dźwięk zwiastujący wybujały charakter czekolady. Gdy położyłam kawałek czekolady na języku musiałam dość długo czekać, aż cokolwiek zaczęło się dziać. Grenada zachowywała się tak, jakby była lekko zmarznięta, lecz od czasu jej zakupu cały czas przechowywałam ją w pokojowej temperaturze.
Czekolada zdawała się być mieszanką drewna i plastiku. Ciężko rozpuszczała się w ustach, co wcale nie było przyjemne. W pierwszym kontakcie odczuwałam głównie te sztuczne drewno, ni to słodkie, ni to wiórowate - coś pomiędzy. Czekałam na wybuch doznań, ale... nie doczekałam się. Grenada po czasie raczy nas prostą słodyczą, bezowatą w sposób charakterystyczny dla Amedei, jednak zazwyczaj Amedei oferowało coś więcej, znacznie więcej.
Przeniosłam się na tłoczną promenadę nad polskim morzem. Z jednej strony przyjemnie ogrzewa mnie słońce i chłodzi morska bryza, z drugiej zaś - przeszkadzają tłumy hałaśliwych wczasowiczów. Rozwrzeszczane dzieciaki wybuchają na przemian płaczem i śmiechem, a fałszywie zatroskane matki odziane w badziewne bikini próbują przekupić je tandetą z rojących się wokół bazarowych stoisk. Kicz nadmorskich pamiątek i kolorowych cukierków uderza mnie z każdej strony, nie pozwalając cieszyć się plażą i morzem. Tak właśnie odczuwałam tę czekoladę.
Co wpłynęło na te skojarzenia? Przede wszystkim właśnie cukierkowy posmak, tani i nieciekawy. Nieodmiennie przez cały czas trwania degustacji myślałam o miętowo-eukaliptusowych pastylkach. Była to nuta przewodnia, na tyle silna, że prócz irytującej konsystencji nie byłam w stanie wyciągnąć z Grenady nic więcej.
Finisz pozostawił po sobie kolejne landrynkowe odczucie, tym razem kojarzące się z pastylkami lukrecjowymi. Grrr, wytęskniona naprawdę dobrej czekolady poczułam wielki niedosyt. Póki co Grenada to dla mnie zdecydowanie najsłabsza czekolada z serii Cru. Dlaczego tak się stało? Przecież przekonałam się już, że z ziaren z tego kraju można zrobić cudowną czekoladę, a samemu Amedei też kunsztu odmówić nie można. Nie mniej jednak Grenada we włoskiej interpretacji to zupełnie nie moja bajka.
Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.
Drewniano-plastikowe rozpuszczanie się... wiesz, że co do Amedei i tak jestem sceptyczna, a tu jeszcze coś takiego. Ta bezowatość to już w ogóle (tak swoją drogą, jest chyba niewiele rzeczy, których nie cierpię tak bardzo, jak bez). Morski kicz... uh, trudno mi sobie wyobrazić urlop gorszy od takiego na plaży, gdzie sprzedają też to całe badziewo.
OdpowiedzUsuńTa czekolada to nie Twoja bajka, a ja pewnie, gdybym ją spróbowała, zdecydowanie zakończyłabym na tym całą przygodę z Amedei. Wątpię, że odebrałabym ją lepiej, mimo różnic, jakie czasem w odczuciach u nas się zdarzają, ble. :>
Aż dziw bierze, jak bardzo odmienna jest recenzja Cru Venezuela, która pojawi się u mnie już wkrótce. Do degustacji został mi jeszcze Trinidad z serii Cru i wątpię, żeby cokolwiek było u Amedei bardziej nijakie od Grenady. Dziwactwo.
UsuńJadłem ją zbyt dawno, żeby zapamiętać, muszę zacząć robić jakieś notatki.
OdpowiedzUsuńKoniecznie rób notatki! Zresztą, gdyby była wybitna na pewno byś ją zapamiętał.
UsuńHmm,trochę dziwna i nieokreślona ta tabliczka.Czytając recenzję nie bardzo jakoś mogę odczuć jej "klimat" :>
OdpowiedzUsuńNie martw się, jej klimat jest kiepski ;)
UsuńMam ją i po tej recenzji cieszę się, ze to tylko neapolitanka xd
OdpowiedzUsuńAkurat przed chwilą chwila jadlam Amedei :D toscano black 63% jest okropna, ale za to 66% zafundowalo moim kubkom smakowym wędrowke po gęstej puszczy pelnej ociekajacych żywicą drzew, a 70% to dla mnie pyszne jeżynki :D
Dawno nie komentowalam, ale zapewniam, że zawsze czytam! xD
Mi 63% pasowała, pozostałe Toscano Black czekają na półeczce na swoją kolej.
UsuńA jak tam góry? :)
Jestem ciekawa, czy Ci posmakuja :D
OdpowiedzUsuńOd grudnia nie bylam, nie licząc wycieczki z pracy do Wisły ;_;
Usycham i umieram z tęsknoty. I w dodatku żadnej gorskiej relacji na bloga nie umiem skończyc, ale to nic nowego xD A u Ciebie w planach jakies wiosenne wojaże? :D
Ostatnio kupiliśmy mapy: Gorce, Beskid Sądecki i Beskid Niski. To nasze plany na ten rok :D
Usuń