wtorek, 31 października 2017

Zotter Dark Secrets ciemna 70% i 80%


Dark Secrets była ostatnią Mitzi Blue, jaką posiadałam w swoich zapasach. Czekolada, która na pozór oprócz ciekawej grafiki na opakowaniu niczym się nie wyróżniała. Ot, duży dysk z ciemnej czekolady 70%, a mały dysk z 80%. Mimo wszystko postanowiłam ją zakupić w biokredens.pl - jak kolekcjonować Zottery, to kolekcjonować! Dopiero później doczytałam, iż obie czekolady wykonane są z blendu kakao pochodzącego z państw Ameryki Łacińskiej. Powiem szczerze, że obawiałam się, iż Dark Secrets okaże się niczym nie zapadającą w pamięć, mało charakterystyczną tabliczką. Nie wiem czemu, wyobrażałam ją sobie jako dość suchą - może po doświadczeniach z ostatnio jedzoną Mitzi Blue, czyli Africa? Dark Secrets zabrałam na niedzielny 28-kilometrowy spacer z Mężem i gdzieś pośród jesiennego lasu mieliśmy się przekonać o rzeczywistych walorach naszej Mitzi.


Oba dyski charakteryzowały się soczystą brązową barwą - mały był tylko o kilka tonów ciemniejszy od dużego, no i bardziej matowy. Kompozycja pachniała słodko-paloną melasą i dopiero co rozpuszczoną, jeszcze lejącą się dobrą polewą czekoladową. Już sam zapach sugerował, że Dark Secrets na pewno nie będzie sucha i szorstka!


Najpierw spróbowaliśmy siedemdziesiątki, czyli dużego dysku. Czekolada rozpoczęła się tak błotniście i soczyście rozpuszczać w ustach, że aż prawie się zakrztusiłam! Owoce, owoce, owoce, dojrzałe i pełne soku. Caaaaały miks owoców, bogata sałatka owocowa. Brzoskwinie, mango, morele, truskawki, gruszki, ananasy - wszystko aż rozpadające się od soku. Moc owoców polana była rzeczywiście turbo czekoladową, wspaniałą polewą. Bardzo mocno czekoladowa, niesamowicie żywiołowa i smakowita czekolada. Prosta, nie wybitnie dynamiczna, ale za to wyraziście czekoladowa i owocowo słodka. Niesamowicie przystępna siedemdziesiątka, którą człowiek ma ochotę się umazać niczym dziecko mleczną czekoladą. Mniam!


Dalej dla kontrastu - mały dysk, 80% kakao. Ta czekolada okazała się nie tylko po prostu o parę tonów mocniejsza. Była też przyprawowa, ze szczególnym naciskiem na cynamon, no i może trochę kardamonu. Wyczuwaliśmy tu nieco węgla, palonego drewna, ziemi - po prostu mocniejszą goryczkę. Osiemdziesiątka była zdecydowanie poważniejsza od radosnej siedemdziesiątki.

W tej Mitzi Blue proporcje między dużym a małym dyskiem były idealne. Duży dysk był tak pyszny, że mogłoby być go nawet o wiele więcej, nie mniej jednak surowszy mały dysk jest ciekawym przełamaniem, nieco sprowadza na ziemię ze słodkiej rozkoszy czekoladowego nieba. Dark Secrets, która dla wielu może zdawać się być nudną Mitzi Blue, okazała się bardzo ciekawa. Mogłabym mieć jej zapas w razie napadu na kakaowy głód, po prostu. Ponadto, soczyście słodka i wybitnie czekoladowa siedemdziesiątka była dokładnie taką czekoladą, jakiej brakowało mi w dużym dysku we wspomnianej już Zotter Africa. Dark Secrets to bardzo, bardzo miłe zaskoczenie w ofercie Zottera!


Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, sól.
Masa kakaowa min. 70% i min. 80%.
Masa netto: 65 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 580 kcal.
BTW: 8,8/43/35

niedziela, 29 października 2017

Franceschi Río Caribe ciemna 60%


Niedawno w sklepie Sekretów Czekolady pojawił się pełen asortyment nieznanej mi dotąd marki Franceschi. Wystarczyło, iż zauważyłam, że Franceschi jest marką tree-to-bar działającą na terenie Wenezueli, bym natychmiast zdecydowała się na zakup sześciu oferowanych czekolad. W dobie ogromnych problemów Wenezuelczyków bardzo cieszy mnie możliwość zakupu oryginalnych produktów z pięknego kraju, który mam zamiar kiedyś odwiedzić.

Czekolady Franceschi dzielą się na dwie linie: Fina stworzoną z wenezuelskiego Trinitario z trzech regionów oraz Premium stworzoną z wenezuelskiego Criollo z trzech regionów. Linia Fina charakteryzuje się skromniej wyglądającymi opakowaniami, nie mniej jednak sama formuła zapakowania czekolad Franceschi bardzo przypadła mi go gustu. Wewnątrz małego kartonika umieszczone są bowiem dwie cienkie 30-gramowe tabliczki, każda pakowania osobno. Dzięki temu możemy dłużej się cieszyć daną czekoladą, bez konieczności otwierania całej zawartości kartonika.


Sięgnęłam po pierwszą Franceschi tak prędko po zakupie nie tylko dlatego, że rozpierała mnie ciekawość. Jedna z zakupionych tabliczek przyjechała do mnie ledwo miesiąc od upłynięcia terminu ważności. A że nie miałam pojęcia, w jakich warunkach przechowywana była Río Caribe, zdecydowałam się na jej degustację na parę dni po otrzymaniu paczki od Sekretów Czekolady. W istocie, reprezentantka serii Fine pokryta była już nie takim lekkim osadem.

Río Caribe stworzona została z ziaren kakao wyhodowanych we wschodniej części Wenezueli, na półwyspie Paria (stan Sucre), stąd niedaleko już na Trynidad i Tobago. Ponadto, właśnie na półwyspie Paria leży słynna plantacja odmian Criollo należąca do Domori - Hacienda San Jose. W przypadku czekolady z Parii wyprodukowanej przez Franceschi mamy do czynienia z kakao Trinitario.
Río Caribe została w 2013 roku uhonorowana złotem na International Chocolate Awards.


Jedna 30-gramowa tabliczka trafiła w łapki mojego Męża, a druga w moje. Tabliczki Franceschi są cieniutkie niczym Domori, lecz podział na duże kostki sygnowane logo marki ułatwiają degustację. Río Caribe pachniała bardzo kusząco: mieszanką słodkich kwiatów, tropikalnych owoców, palonego cukru trzcinowego, świeżo prażonej kawy i czekoladowych słodów.

Z tropu zbiła mnie podejrzana konsystencja czekolady. Chociaż trzaskała pięknie podczas przełamywania, okazała się bardzo zbita i nieco gumowa. Odnaleźliśmy w niej liczne drobne grudki, kleiste, niczym w źle rozmieszanej czekoladzie do picia. Czy rzeczywiście porządnie nagryzł już ją ząb czasu, czy też taka jest charakterystyka czekolad Franceschi? O tym przekonam się dopiero przy pozostałych degustacjach, toteż na razie przemilczę temat.


Pomimo niezbyt przyjemnej strukury czekolady, w kwestii nut smakowych było bardzo miło. Najprościej skwitowałabym ją jednym stwierdzeniem: banan pieczony w karmelu. Tak, jakby temperatura pieczenia uwolniła w banana bukiet najsłodszych, nektarowo-kwiatowych woni, ewentualnie nieco pochodzących pod dojrzałe mango, papaję i miechunkę. Pieczony banan został otulony mocno palonym, chrupiącym karmelem z cukru trzcinowego, no i podany ze świeżo prażoną kawą, nie za mocno, na kolumbijską modłę - uwalniając z kawy pokłady nut owocowych i kwiatowych. Prosto, dosadnie, bardzo smacznie - tak, jak lubię!

To bardzo obiecujący start przygody z czekoladami Franceschi. Río Caribe ujęła mnie wyrazistością i oczywistością nut smakowych. Jestem bardzo wdzięczna Sekretom Czekolady za możliwość eksploracji Wenezueli - teraz, gdy jest w tym pięknym kraju tak bardzo ciężko, tym bardziej jest to dla mnie niezwykle cenne.


Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 60 g (2x 30 g).

piątek, 27 października 2017

Zotter Belize Special 72% ciemna


Kolejny wyjątkowy Zotter Labooko z Ameryki Łacińskiej i kolejny przystojny pan na opakowaniu, tym razem zapraszający do tańca. Belize Special 72%, zakupiona przez biokredens.pl, szczyci się królewskim pochodzeniem. Kakao Special pochodzące z upraw Toledo Cacao Growers należy według Zottera do jednego z najdroższych na świecie. Miała to być moja druga czekolada z Belize - pierwszą próbowaną przeze mnie stworzył również Zotter. Była to Belize Toledo 82%, wywodząca się z ziaren pochodzących od tej samej kooperacji Toledo, jak w przypadku Special (jednak Special jest inną odmianą kakao, ponoć bardziej szlachetną). Zawsze czytając o prestiżu konkretnych ziaren, siłą rzeczy nastawiam się na coś wystrzałowego... Podobnie jak przy superluksusowej Amedei Porcelana, która mnie... zawiodła. Na szczęście Zotter przynajmniej oferuje swoją tabliczkę Belize Special w cenie identycznej jak pozostałe Labooko. Przygotowałam więc umysł i kubki smakowe na rozkoszną degustację...


Na naszej Belize Special osiadł leciutki nalot, jednak i tak jej barwa była spokojnie brązowa. W połączeniu z delikatnym i świeżym zapachem słodkiego siana i limonki, dawało to poczucie, że będziemy mieć do czynienia z czekoladą subtelną w każdym calu. Zapachowe skojarzenie z sianem było przy tym bardzo miłe - takie samo skojarzenie miałam przy Belize Toledo - oryginalne i smakowite. Warto nadmienić, iż Belize Special była konszowana przez 18 godzin (czyli o trzy godziny krócej niż o 10% bogatsza w kakao Belize Toledo).


Na początku degustacji czekolada wydaje się być lekko przypudrowana. Rozpuszcza się powoli i subtelnie, ukazując powoli delikatną paloność kawy, a przy tym pieszcząc podniebienie sporą dawką świeżości - oto mamy wyczuwaną w zapachu limonkę, no i siano! Siano, słodkie i aromatyczne, ciekawie komponuje się z nie za mocną kawą oraz rześką kwaskowatością limonki. Słodycz i miękkość czekolady, która mimo tak delikatnych nut nie zalewa swoją błogą konsystencją, lecz rozpuszcza się powoli i wymaga nieco cierpliwości - kojarzy się także z miękkim białym chlebem. W zasadzie to tylko miąższ tego chleba jest mięciutki, bowiem pewna paloność sugeruje, iż skórka została porządnie przypieczona. Tak, że biały słodkawy miąższ można swobodnie odrywać od brązowej chrupiącej skórki.


Jednocześnie konsystencja czekolady wydawała się dość tłusta, a wraz z powolnym, lecz jednostajnym procesem rozpuszczania budziła skojarzenia z awokado - podobnie jak w Zotter Peru Cacao Tocache 72%. Jedząc naszą Belize Special przeniosłam się do wygrzanej słońcem stodoły pełnej świeżego siana, gdzie leżąc na jego balocie przegryzam chleb skropiony oliwą i sokiem z limonki, popijając ją delikatną kawą z ekspresu. Rześki, słoneczny dzień. Niby super, ale... Podsumowując, Belize Special okazała się być zbyt ułożona i zbyt mało charakterna jak na gust zarówno mojego Męża, jak i mój.


Brakowało mi tu jakiejś zdecydowanej, przełamującej nuty. Brakowało wyjątkowej głębi, tudzież zaskakującej dynamiki. To zgodnie z moimi przypuszczeniami taka Amedei Porcelana wśród Labooko Zottera. Chyba nie nadaję się na najdroższe ziarna kakao... Po prostu rajcuje mnie więcej surowości, a tutaj... ten zadziorny pan na opakowaniu jakoś mi nie pasuje do całości. Zdecydowanie polecam Belize Special wiernym fanom Amedei Porcelana. Ja zjadłam Belize Special z przyjemnością, ale mniejszą niż w przypadku mocniejszej Belize Toledo.

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, sól.
Masa kakaowa min. 72%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 635 kcal.
BTW: 9,8/46/42

środa, 25 października 2017

Manufaktura Czekolady ciemna Kolumbia 85%


Dzień po degustacji boliwijskiej dziewięćdziesiątki od Zottera, zapragnęłam spróbować jakiejś innej czekolady o podobnej zawartości kakao. Z pomocą przyszła mi rodzima Manufaktura Czekolady. Ich Kolumbię 85% odkładałam na specjalną okazję, gdy w pełnym spokoju będę mogła cieszyć się polską interpretacją kolumbijskiego ziarna. Jak pozostałe tabliczki z kolumbijskiego kakao bardzo wiele dla mnie znaczyła. Większość z próbowanych przeze mnie kolumbijskich czekolad przywiozłam z podróży, więc prawdziwy skarb stanowiła dla mnie ta stworzona w mojej ojczyźnie. Bardzo dziękuję ekipie Manufaktury Czekolady za stworzenie tej tabliczki, a chłopakom z biokredens.pl za możliwość jej zakupienia!

Manufaktura Czekolady opisuje swoją Kolumbię 85% następująco: "Niestety Kolumbia okryła się na Świecie złą sławą… Ale my postanowiliśmy ją trochę odczarować, biorąc z niej najlepsze ziarna i tworząc wyjątkową czekoladę. Nie jest to łagodna propozycja, tak samo jak łagodny nie jest sam kraj. Czekolada z kolumbijskich ziaren doszczętnie przesiąkła tytoniowym aromatem, przez który dyskretnie przebija się posmak zielonej herbaty Matcha. Smakując tej tabliczki można na chwilę przenieść siędo małego, zadymionego baru w samym środku tego tajemniczego kraju." Dzięki mojej słabości do pięknej Kolumbii spodziewałam się, że czekolada szczególnie mnie ujmie, zwłaszcza, że recenzja Kimiko była bardzo pochlebna.


Wygląd tabliczki jest typowo "manufakturowy" - także jeśli chodzi o specyficzny szorstko-piaskowy przekrój. Ze swymi wiśniowymi przebłyskami z wierzchu i tą zawadiacką szorstkością w środku, czekolada prezentowała się bardzo atrakcyjnie. A gdy dodać do tego zapach... Producent wskazuje na dominujące nuty tytoniowe, ale dla mnie ta czekolada to przede wszystkim kawa, obezwładniająca kawa. Zarówno w zapachu, jak i...


...w smaku. Kosmicznie mocna kawa z rozpuszczoną w niej odrobiną ciemnej czekolady. Tak od samego początku prezentuje się manufakturowa Kolumbia, swą wybitną kawowością doprowadzając do szaleństwa kubki smakowe. Moc kawy jest tak wielka, że po chwili intensywne nuty charakterystycznych kwasów i goryczy uderzają w stronę węglowych pastylek i węgla drzewnego. Gdy dodamy do tego szorstko-piaskową konsystencję czekolady, która jednocześnie obkleja buzię niczym mroczne bagno - siła Kolumbii 85% staje się prawdziwą potęgą. Na pewno nie był to dla mnie tytoń... To było coś miliard razy smakowitszego od tytoniu, czyli po prostu KAWA. A że Kolumbia to królestwo kawy... Wszystko się zgadza. (A chłopaki z Manufaktury będąc w Kolumbii chyba za mało popili tamtejszej kawy, że ów smak kojarzyli także w herbatą matcha... Ah, kawa, kawa, kawa!)


Grubopiaskowość struktury tabliczek od Manufaktury Czekolady w Kolumbii 85% nabiera zupełnie nowego znaczenia. Czekoladowy pył atakuje nas na przemian goryczą, kwaśnością i słodyczą - o tak, słodyczą - bowiem nasza Kolumbia jest o wieeele słodsza od wspomnianej Boliwii 90%. Goryczka smakowana poprzez tę konsystencję przypomina mokre i ciężkie fusy z kawy, zaś kwaśność właśnie wraz z słodyczą - bardzo owocowe musujące cukierki typu Zozole. Bardzo ciekawe doświadczenie, szczególnie przy zderzeniu z wyrazistą kawą.

Jaką owocowość prezentuje nam Kolumbia 85%? Najpierw zidentyfikowałam kiwi, które narastało szczególnie w przypływach kwaśności. Dalej, gdy to jednak słodycz próbowała wziąć prym nad kwasem, pomyślałam o słodkim miąższu marakui, granadilli i gujawy - pełnym urokliwych pesteczek. Dla Kimiko były to przede wszystkim porzeczki i granat. Prawdopodobnie bym się z nią zgodziła, gdyby nie fakt, że w Kolumbii najadłam się powyższych egzotycznych owoców i pasowały mi tu niebywale.


Zjadłam już trochę kolumbijskich tabliczek, ale Manufaktura Czekolady dała świetny popis. Ich Kolumbia 85% okazała się niezwykle smakowita, intrygująca, wyrazista. W porównaniu do jedzonej dzień wcześniej Zotter Bolivia 90%, była o wiele bardziej dynamiczna, rześka jak na tak wysoką zawartość kakao - polubiłam ją zdecydowanie mocniej. Jestem dumna, że tak świetna kolumbijska czekolada powstała właśnie w Polsce - a przy moim wielkim sentymencie do Kolumbii Manufaktura Czekolady miała naprawdę wysoko postawioną poprzeczkę.

Skład: ziarna kakao, cukier.
Masa kakaowa min. 85%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 577 kcal.
BTW: 8,9/35,7/54,5

poniedziałek, 23 października 2017

Zotter Santo Domingo 40% mleczna


Po przesłodzonej Panama 35% i wyważonej Peru 45%, przyszedł czas na kolejną mleczną propozycję od Zottera - Santo Domingo 40%. Tą Labooko, wypośrodkowaną jeśli chodzi o zawartość kakao w porównaniu do swych poprzedniczek, zakupiłam wraz z nimi na biokredens.pl. Santo Domingo 40% została wykonana z kakao pochodzenia dominikańskiego. Producent na wkładce wewnątrz opakowania wspomniał, iż Dominikana jest Mekką organicznego kakao. Wypada mi się z tym zgodzić, bowiem sporo marek skupiających się na tworzeniu słodyczy na bazie organicznych ziaren stawia właśnie na Dominikanę - wystarczy wspomnieć Seed and Bean czy Chocolate Organiko.


Dominikańskie ziarno w interpretacji Zottera poznałam już dzięki znakomitej Loma Los Pinos 62%. Nie mam jednak wiedzy, czy nasza mleczna Santo Domingo 40% pochodzi również z kooperatywy Yacao. Porzuciłam więc próbę jakiegokolwiek porównania obu tabliczek. Na pewno chciałam ją porównać z ostatnio degustowanymi innymi mlecznymi propozycjami od Zottera.

Ciepły brąz dwóch 35-gramowych tabliczek oraz ich cudownie karmelowy zapach zwiastowały udaną degustację przy wieczornej kawie. Mleczna czekolada pachniała dokładnie tak, jak lubię - iluzją koziego mleka i słoności, z głębią zarówno mleczną, jak i kakaową - co dawało wyidealizowane odczucie karmelu. Już po zapachu wiedziałam, że Santo Domingo 40% rzeczywiście będzie wypośrodkowaniem pomiędzy mlecznymi Panamą i Peru.


Santo Domingo 40% to doskonałe rozwiązanie w przypadku ogromnej chęci na dobrą mleczną czekoladę. Taką, która nie oszczędzi nam słodyczy, ale poda ją w sposób taki, który dzięki wyważonym proporcjom mleka i cukru wyłuszczy także zalety kakao. Po pierwsze, Santo Domingo ma spośród ostatnio opisywanej mlecznej trójki od Zottera najprzyjemniejszą konsystencję. Panama zbyt bardzo przypominała tłustą białą czekoladę, a Peru było dość zwarte i konserwatywne. Santo Domingo gwarantuje tak lubianą przez wielu aksamitną błogość bagienkowatego rozpuszczania się mlecznej czekolady.


Aksamitnie zapadamy się w mleczną głębię, wręcz śmietankową. Wybitnie odznacza się charakterystyczna słodycz cukru trzcinowego, która w połączeniu z mlekiem i kakao daje idealnie złudzenie karmelowej kawy mocha. Bardzo, bardzo karmelowej. Podanej z świeżo ubitą śmietanką i krówkowo gęstym karmelowym sosem. Gdzieś dodano szczyptę soli, kroplę soku z limonki, odrobinę wanilii. Santo Domingo jest super smaczna, bosko mleczna, właśnie taka jak lubię przy podobnym pułapie kakao.

Spośród niedawno jedzonych mlecznych czekolad, naszej Santo Domingo 40% najbliżej jest do Original Beans Esmeraldas Milk 42%. Porównując je zaś do ostatnio poznanych mlecznych Zotterów, stawiam ją na pierwszym miejscu, zaraz przed Peru 45% - która jak na mój gust była odrobinę zbyt poważna. Santo Domingo jest zaś świetnym przykładem na to, że można zrobić rozkosznie słodką mleczną czekoladę, nie upodabniając jej do białej czekolady, jak to miało miejsce w Panamie 35%. Kakao zawsze musi mieć prawo do głosu w mlecznej czekoladzie!



Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, sól, wanilia.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 584 kcal.
BTW: 6/40/49

sobota, 21 października 2017

Georgia Ramon Congo ciemna 100%


Dziś podzielę się z Wami moim drugim doświadczeniem z niemiecką marką Georgia Ramon. Od czasu degustacji ich wyrazistej Dominkany Cocanado minęło na tyle sporo czasu, by producent zdążył znacznie rozszerzyć swoją ofertę oraz totalnie zrewolucjonizować sposób pakowania swoich tabliczek. Wcześniej czekolady Georgia Ramon pakowane były wręcz prymitywnie, jednak tak proste opakowania zawierały niezwykłą mnogość istotnych informacji na temat danej czekolady. Dzisiaj barwne kartoniki z czekoladową zawartością rzucają się w oczy z daleka, ale na szczęście nadal możemy się z nich dowiedzieć o np. profilu prażenia ziaren, czasie konszowania itd. Tą, oraz pozostałe (czekające w kolejce) czekolady od Georgia Ramon zakupiłam dzięki Sekretom Czekolady.


Georgia Ramon Congo to czekolada składająca się w 100% z ziaren kakao Forastero i Trinitario, wyhodowanych w kongijskich Górach Księżycowych. Kakao z Kongo dotychczas wypróbowałam w intrygujących interpretacjach Original Beans oraz Zottera, bardzo chciałam poznać jego kolejną twarz. Tym ciekawiej, iż Georgia Ramon prezentuje nam Kongo w wersji 100%. Według rzetelnych informacji od producenta, ziarna kakao użyte do wyprodukowania tej tabliczki były nie za mocno prażone, mielone przez 24 godziny, zaś tylko przez 12 godzin konszowane. Producent naprowadza nas, iż po czekoladzie spodziewać możemy się łagodnej goryczy pełnej nut wiśni, śliwek i moreli, zwieńczonych przyprawami.


Z racji sceptycznego nastawienia mojego Męża to czekolad o 100% zawartości kakao, do degustacji kongijskiego cuda zabrałam się sama. Zostawiłam mu oczywiście połowę 25-gramowej tabliczki, nad którą pochylić się miał wówczas, gdy poczuje się gotowy na wyzwanie. Jak się później okazało, mój Ukochany odczuł Congo 100% przede wszystkim jako wilgotną, gorącą ziemię.  Była dla niego mocno torfowa, pełna drewna i sadzy, niczym piwo typu stout. Przyznał jednak, że jak na stówkę biła od niej wyjątkowa świeżość, stąd też tym trafniejsze wydały mu się skojarzenia z ciemnym piwem. Ciekawe, że moje odczucia były zgoła inne i zupełnie na odmiennych nutach się skupiłam. Moim skojarzeniom zdecydowanie bliżej do opinii Kimiko.

 Biedna Congo 100% nieco mi posiwiała w oczekiwaniu, aż w końcu zdecyduję się jej na degustację. Nie przeszkadzało to jednak w tym, by pośród kamienistej stateczności swego przekroju nie uraczyła mnie wonią kwiatów i orzechów włoskich. Naprawdę bardzo łagodną wonią jak na maksymalny udział kakao... W ustach na początku kleiła się, jakby chciała skryć się w sobie, jednakże tym samym ukazywała swą wyjątkową łagodność (jak na 100%). Później uderzyła w mocniejsze tony, ale nadal bez śladu kwasu, jaki nieraz wykrzywiał mi buzię przy tych ostrzejszych setkach. Jaka to była łagodność, jakie to były nuty?


Najbardziej wyrazistą, obezwładniającą i dominującą nutą w tej czekoladzie były dla mnie... orzechy włoskie. W zapachu jeszcze próbowały mieszać się z czymś kwiatowym i lekko perfumowanym, jednak w smaku przez większość degustacji nie mogłam się otrząsnąć z orzechowego wrażenia. Esencjonalny smak orzechów włoskich był dla mnie namacalny, przecudny, wciągający. Długo nie byłam w stanie wyczuć w Congo 100% nic, poza tymi doskonałymi orzechami włoskimi, moimi ukochanymi. Z czasem zostały one przyprószone kardamonem, co nadawało im jeszcze większego uroku. Ajajaj! Rzadko jest mi dane tak napawać się smakowitością setki i czymś, co zakrawało wręcz o monotonię.

Dalej odczuwałam jednak więcej palonych nut, może nieco stoutowych, choć mi bardziej przypominały one włoskie espresso z pianką. Takie skondensowane, jak to pite w Dolomitach, które wywoływało huczenie w skroniach. Później czekolada jakby złagodniała, tworząc znakomitą iluzję... wiśni zanurzonych w maślano-waniliowym sosie, ze szczególnym naciskiem. Nawet się nie zorientowałam, kiedy moja część stówki zniknęła, a tak łapczywe spożywanie 100% czekolady zdarza mi się naprawdę rzadko. Congo 100% wciągała na maksa.



Spośród setek od Georgia Ramon czeka mnie jeszcze Belize i... jestem ogromnie ciekawa, czy okaże się równie wywrotowa, co kongijska dama!

Skład: masa kakaowa z Kongo.
Masa kakaowa 100%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 568 kcal.
BTW: 18/53/13

czwartek, 19 października 2017

Zotter Bolivia 90% ciemna


Dziś przed Wami czekolada, którą chciałam wypróbować od pierwszej chwili, gdy tylko dowiedziałam się o jej istnieniu. Różne koleje losu doprowadziły do tego, że całkiem późno zdecydowałam się na jej zakup, a następnie degustacje. W mojej czekoladowej przygodzie nieraz przekonałam się, że długie oczekiwanie na wypróbowanie wymarzonej czekolady może zakończyć się dwoiście - wielkim zachwytem lub wielkim zawodem. Jakże jednak wielkim zawodem miałaby być boliwijska tabliczka od Zottera, zawierająca aż 90% kakao? Moją pięknie opakowaną Zotter Labooko Bolivia 90% zakupiłam oczywiście dzięki biokredens.pl.


Otwierając opakowanie spodziewałam się wewnątrz wkładek długiego elaboratu na temat pochodzenia ziaren i całej historii stworzenia tej tabliczki. Zotter często tak robi, co bardzo mi odpowiada. Tymczasem, w przypadku Bolivia 90%, otrzymałam jedynie kilka zdawkowych informacji. Ot, kakao użyte do stworzenia tej czekolady zostało wyhodowane z boliwijskiej kooperatywie El Ceibo. Ponoć możliwość zakupu tego kakao jest bardzo utrudniona, co ma czynić z wyrobu Zottera prawdziwą perełkę lecz... strona internetowa El Ceibo przynosi nieco odmienne wnioski. Historia El Ceibo jest dość długa, sięga 1977 roku. Plantacja w regionie Alto Beni z roku na rok rozszerzała swoją działalność, między innymi zdobywając szereg certyfikatów. Dziś dzięki dość rozbudowanej stronie internetowej możemy poznać szereg czekoladowych wyrobów El Ceibo, nie tylko tabliczek single-origin, ale także całkiem pospolitych słodyczy. Może kiedyś uda mi się zdobyć czekolady bezpośrednio od El Ceibo, kto wie... Zwłaszcza, iż niektóre z nich stworzone zostały z udziałem ciekawych dodatków.


Urokliwie ciemne dwie tabliczki Labooko były aksamitne w dotyku i pachniały słodko, na tyle słodko, iż w ogóle nie przywodziły na myśl czekolady o aż 90% zawartości kakao. Pierwszy kontakt z podniebieniem okazał się szokiem w porównaniu do aromatu, bowiem Bolivia 90% zaprezentowała nam posmak kwaskowo-gorzkiego popiołu na dość pylistej konsystencji. Z wyczuwalnej w zapachu słodyczy nie pozostało nic. Przez chwilę przemknęło mi wspomnienie o High-End 96%, ale niewyobrażalne dla mnie było, aby Bolivia 90% miała okazać się siarkową siekierą. Na szczęście pierwsze smakowe wrażenie było tylko pozorem. Potem było już tylko łagodniej.


Z pierwotnej popielności czekolada przeistoczyła swą strukturę w nietypowy aksamit. Nie była to gładkość znana z innych tabliczek, ani też tłustość wynikająca z dużego udziału tłuszczu kakaowego. 22 godziny konszowana czekolada przybrała formę tafli gładkiej i jednorodnej, niby to delikatnej i miękkiej, ale jednak z dozą surowego charakteru wynikającą po prostu z wysokiej zawartości kakao.

Dominującą nutą smakową stały się czerwone grejpfruty oraz rabarbar, położone na palono-dymionym tle szlachetnego drewna, w finiszu złagodzonym iluzją jogurtu. Pomimo nut cytrusowych i nabiałowych, czekolada ta nie miała żadnego podobieństwa z Madagaskarem. Nie było tu ziemistości, a raczej przypalone ciasto. Kimiko skojarzyła ową nutę z mocno wypieczonymi wafelkami czekoladowymi. Myślę, że to był strzał w dziesiątkę.



Bolivia 90% porusza się cały czas w klimatach kwaśno-gorzkich, a jest przy tym szokująco łagodna, co skłania do skojarzeń jogurtowych. Zgodzę się z Kimiko, iż słodycz z tej czekoladzie to towar deficytowy - to przede wszystkim prosta i dosadna prezentacja boliwijskiego kakao. Surowego w swym popiele, kwaśnych owocach i palonym drewnie - a jednocześnie łagodnego w swym dziwacznym aksamicie. To bardzo specyficzna czekolada, którą trudno porównać z czymkolwiek innym. Na pewno długo zostanie w mojej pamięci i... warto było tak długo czekać na tę degustację.


Skład: masa kakaowa z Boliwii, surowy cukier trzcinowy, sól.
Masa kakaowa min. 90%.
Masa netto: 65 g (2x 32,5 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 615 kcal.
BTW: 14/52/20.

wtorek, 17 października 2017

Tibitó Meta ciemna 70%


Dzień po degustacji spektakularnej mlecznej Tibitó z kolumbijskiego departamentu Meta, przyszedł czas na wersję ciemną o 70% zawartości kakao. Akurat tę tabliczkę udało mi się w dorwać w Kolumbii w formacie 80 gramowym, co mnie bardzo cieszyło. Większa gramatura sprawiła, iż degustację Tibitó Meta 70% mogliśmy sobie rozbić na dwa razy, stopniowo odkrywając jej walory. W mlecznym wariancie mniejszy rozmiar był okropną wadą - czekoladę pochłonęliśmy w mgnieniu oka. Najbardziej byłam ciekawa, czy również w wersji ciemnej wyczuję intrygujące serowe nuty, jakie zauroczyły mnie w tabliczce mlecznej. O samym kolumbijskim regionie Meta pisałam więcej właśnie przy okazji recenzji tego mlecznego cudaka.


Ciemna Meta zdawała się posiadać fioletową barwę. Zapewne było to złudzenie stworzone przez lekki nalot, jakim się pokryła, nie mniej jednak jej kolor określiłam jako osobliwy. W zapachu... tak, od razu poczułam twaróg, tudzież serek homogenizowany... W wersji mlecznej takie aromaty były bardziej oczywiste przez wzgląd na udział mleka, natomiast teraz zdecydowanie przekonałam się, że kakao z Mety po prostu uderza w takie nuty. W tle kręciły się również przeróżne soczyste owoce, ale wszystkie one wymieszane zostały z twarożkiem. Wszystko spajała delikatna paloność.

 Typowo dla ciemnych Tibitó, czekolada rozpuszczała się powoli, ale przyjemnie i bez śladu proszku. Po prostu trzeba było nad nią dłużej popracować, a wtedy stopniowo uwalniała swoje walory. Na pierwszy plan wysunęła się soczysta paloność. Z jednej strony przywodziła ona na myśl kawowe nadzienie w cukierkach typu trufle, skropionych odrobinę whisky. Z drugiej strony - coraz śmielej wkraczaliśmy ponownie w nuty twarogowe. Po kilku chwilach wyraźnie czuliśmy sernik na zimno. Taki z homogenizowanego serka, na kakaowym spodzie. Bogaty w świeże truskawki i dojrzałe brzoskwinie, a także upstrzony galaretkami: z pomarańczy, truskawek i brzoskwiń. Wszystko to zdawało się być popijane mocną kawą podaną ze słodką śmietanką. Ciekawe, napawające energią smaki.


Im dalej w las, tym do głosu zaczął dochodzić posmak surowego ziarna kakao. Powoli przechodził on w coraz intensywniejszą ziołowość, przez co Meta zaczęła mi się kojarzyć z meksykańskimi czekoladami. Były to przede wszystkim nuty chłodzące, jakiś ziołowy napar idealny do popijania w upały. Szczególnie mocno wyróżniała się mięta, świetnie mieszająca się z akcentem świeżych pomarańczy. Pod koniec degustacji, paloność czekolady kojarzyła się już bardziej z pieczywem, niż kawą. Z bardzo ciemnym pieczywem, okraszonym drobinkami ziół. Takim, które doskonale smakowałoby z samym masłem. Generalnie Meta doskonale komponowała się z kawą zbożową podaną z kapką mleka - smaki czekolady i napoju zgrabnie przenikały się, przy czym czekolada zdecydowanie dominowała i przewodziła.

W przypadku czekolad z Mety, bardzo ciekawym posunięciem było sięgnięcie najpierw po wersję mleczną. Serowe smaki, tak niesamowicie w niej uwypuklone poprzez udział mleka, odnalazłam również w wersji ciemnej, gdzie wystąpiły w towarzystwie jeszcze innych ciekawych nut, płynących z kakao z tego regionu. Jestem bardzo ciekawa, jak smakowałaby czekolada z ziaren z Mety w wykonaniu chociażby Cacao Hunters. Tymczasem, jeśli chodzi o Tibitó, do porównania pozostał mi jeszcze tylko duet czekolad z kolumbijskiego departamentu Arauca. Ale jeszcze chwilkę musicie na te recenzje poczekać...



Skład: masa kakaowa, cukier, lecytyna słonecznikowa.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 80 g.

niedziela, 15 października 2017

Zotter Peru 45% mleczna


Po przykrym doświadczeniu z mleczną Panamą od Zottera mimo wszystko nie obawiałam się degustacji innych mlecznych Labooko od Zottera, jakie posiadałam w swojej kolekcji. Powód? Zawierały one więcej kakao niż nieszczęsna Panama (45 a 35% to już spora różnica). Dziś przygotowałam dla Was recenzję mlecznej interpretacji peruwiańskiego kakao, które to Zotter często bierze na tapetę w opcjach ciemnych, a ja już sporo z nich spróbowałam i opisałam. Będzie to swoiste zwieńczenie ostatnich recenzji peruwiańskich wyczynów Zottera, choć nie ich zakończenie - w między czasie Zotter zdążył wypuścić kolejne czekolady z kakao z Peru (a ja zakupiłam je w biokredens.pl i teraz czekają na swoją kolej).


Szkoda, że wewnątrz opakowania producent nie uściślił, z jakich regionów Peru pochodzą użyte w tej czekoladzie ziarna. Dopiero po odwiedzeniu strony internetowej dowiadujemy się, że mamy do czynienia z blendem Criollo i Trintario wyhodowanym w kooperatywie Oro Verde. Ciemną tabliczkę Peru Oro Verde 75% miałam już okazję wypróbować. Była przepyszna i... przez to wysoko ustawiła poprzeczkę wersji mlecznej.


Mleczna wersja nie zniosła presji porównania z tabliczką ciemną. Wprawdzie Peru 45% okazała się miliard razy lepszą mleczną czekoladą od Panamy 35%, lecz przede wszystkim dlatego, że było w ogóle CZUĆ w niej kakao. Nie zachwyciła nas jednak dynamiką, jaką zafundowała nam ciemna Oro Verde. Była też mniej ciekawa od niedawno próbowanych mlecznych Tibitó z Kolumbii, zawierających podobną ilość kakao. Prawdopodobnie więcej czadu uzyskano by, gdyby to było Peru 55%, a nie 45%. Ale do rzeczy.


Peru 45% jest poprawną, smaczną mleczną czekoladą. Jest jednak ponad wszech miar spokojna i mocno wypośrodkowana. Pachniała waniliowym budyniem i deserem ryżowym, ale z wyraźnym kakaowym tłem kawowo-palonym. Na podniebieniu prezentowała odrobinę pudru i bezy, ale w zupełnie innym wydaniu niż bezowość Amedei - tu chodziło bardziej o drobnopiaskowość struktury. Trudno było się tu doszukać charakterystycznych nut znanych z Oro Verde 75%. Tamta ciemna czekolada budziła deserowe skojarzenia, ale bardziej szalone i tropikalne. Peru 45% jest zaś leniwym urlopowym śniadankiem jedzonym w polskiej agroturystyce, bez cienia dziczy.


To tort dakłas posypany kakao oraz świeżymi malinami. To ciasto naleśnikowe, lekko przypalone, przekładane kremem bananowo-śmietanowym. To kawa z tłustym mlekiem i nutą wanilii.  W zeszłym roku Peru 45% otrzymało srebro w kategorii mlecznych czekolad na Academy of Chocolate. Za co? Na pewno nie za odurzający i obezwładniający bukiet, bo ten posiada chociażby Zotter Nicaragua 50%. Tymczasem Peru 45% to spokój i poprawność, bardzo swojska wykwintność mlecznej czekolady stworzonej z dobrego kakao. Dla mnie to za mało, bym mogła prawdziwie pokochać tę czekoladę.


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, pełny cukier trzcinowy, sól, wanilia.
Masa kakaowa min. 45%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 504 kcal.
BTW: 5,5/34/43

piątek, 13 października 2017

Tibitó Meta mleczna 42%


Gdzieś w poprzednich wpisach wspominałam, iż jeszcze powrócę do porównań mlecznych i ciemnych kolumbijskich tabliczek pochodzących z kakao wyhodowanego w tych samych departamentach. Taką możliwość oferuje nam bogotańska marka Tibitó. Na moim blogu pojawiło się już takowe porównanie czekolad z okolic Tumaco (ciemna, mleczna). Niestety, z departamentu Putumayo udało mi się dorwać jedynie wersję ciemną (i to o mniejszej gramaturze). O ile tabliczki Tibitó występują w formie zarówno 40 gramowych, jak i 80 gramowych tafli, większość z zakupionych podczas wyprawy do Kolumbii czekolad tej firmy znalazłam jedynie w mniejszej formie. W przypadku tej i najbliższej recenzji porównawczej musiałam zmierzyć się z dysproporcją: mała czekolada mleczna i duża czekolada ciemna. Zaraz przekonacie się, jak bardzo nie będę mogła odżałować małego formatu czekolady mlecznej...

Przenosimy się do jednego z większych departamentów Kolumbii, położonego w centrum kraju. Meta od wschodu ograniczona jest Andami, zaś zdecydowaną większość powierzchni regionu stanowią równiny zwane llanos, przez które przepływa szereg z nich. Największa z nich również nazywa się Meta. Jeśli chodzi o uprawę kakao, dla Mety jest to swego rodzaju nowość, czy raczej prężny okres rekultywacji. Na przestrzeni ostatnich lat uzysk ziaren kakao w departamencie Meta sukcesywnie rośnie (źródło). Byłam bardzo ciekawa, czym charakteryzuje się tamtejsze kakao.



Porównanie zaczęliśmy nietypowo od czekolady mlecznej. Wszystko przez wieczorną ochotę na słodkie, jaka pojawiła się u mojego Męża pewnej soboty. Zaproponowałam mu właśnie mleczną Tibitó Meta, obawiając się jednocześnie, że 40 gramowa tabliczka na pół to może być trochę za mało na jego głód... Nie mniej jednak, sięgnęłam po nią. Mleczna Meta składa się podobnie jak mleczna Tumaco w 42% z kakao, 25% z mleka. Reszta to cukier (zapewne trzcinowy) oraz lecytyna (tutaj sojowa, w innych Tibitó częściej słonecznikowa).

 Mleczna neta okazała się o parę tonów jaśniejsza od mlecznej Tumaco. Jej odcień brązu był niesamowicie żywy i soczysty, przez co czekolada zdawała się być uosobieniem błogiej, radosnej słodyczy. Ciekawość podkręcał zapach, jaki unosił się nad tabliczką. Mleczna Meta pachniała... słodkim twarożkiem, świeżym i gęstym.


Po pierwszym kęsie już wiedziałam, że posiadanie Mety 42% w wersji tylko 40 gramowej to olbrzymia strata. Podobnie jak mleczna Tumaco, Meta rozlewała się w ustach z wielką błogością i aksamitem, jednak jej smakowitość wkroczyła na zupełnie nowy pułap w odkrywaniu walorów dobrych czekolad mlecznych. Tumaco poprzez mleczne złagodzenie intensywnej paloności stała się po prostu uwodzicielska, nadal mając w sobie wiele powagi i dystyngowania. Kosztowanie Mety do skok na główkę w słodkie szaleństwo, w tak niewyobrażalną mleczną głębię, że czekolada zdaje się być bardziej mleczna od mleka. 

 Nuty kakao z Mety przebijając się przez 25% udział mleka prezentują nam całą gamę akcentów serowych. Najpierw, podobnie jak w zapachu, wyczuwałam tłusty i gęsty twarożek, delikatny zarazem, doprawiony wanilią i trzcinowym cukrem. Potem zaczęły pojawiać sie nuty przydymione i lekko wędzone, sugerujące oscypki, a może bardziej świeży bundz i bryndzę robione gdzieś w klimatycznej góralskiej chacie - po prostu przesiąknięte jej wonią. Wszelkie próbowane przeze mnie góralskie sery przemykały przez moją głowę w zastraszającym tempie. Meta była ich uosobieniem w formie idealnie gładkiej i rozkosznie słodkiej. Bez pardonu dałam się wkręcić w to potwornie smakowite serowe szaleństwo tak, że... Po chwili zarówno ja, jak i mój Mąż, nie mieliśmy już ani okruszka czekolady. Nie mogliśmy uwierzyć, że to niecodziennie doznanie tak prędko nam umknęło.


Mleczna Tumaco była przepyszna, ale Meta wprowadziła mnie na zupełnie inny pułap. To zdecydowanie jedna z najsmaczniejszych i najbardziej zaskakujących mlecznych czekolad, jaką było mi dane jeść ostatnimi czasy. Jeśli kiedyś powrócę do Kolumbii (a trudno mi sobie wyobrazić, by mogło być inaczej), na pewno jeszcze raz skuszę się na to mleczne wariactwo. Jak dobrze, że na kolejne przedpołudnie zaplanowałam degustację wersji ciemnej... Po takim popisie w czekoladzie mlecznej, 70-tka musiała też mieć się czym wykazać! Ale o tym poczytacie dopiero za kilka dni...


Skład: masa kakaowa, cukier, mleko 25%, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 42%.
Masa netto: 40 g.