wtorek, 29 września 2015

Zotter Buckwheat gryczana 45%


Kocham kasze. Nie wyobrażam sobie bez nich obiadów w moim domu. Jem je prawie codziennie, tylko czasem zastępując ryżem czy makaronem. Ziemniaki w innej formie niż do zupy mogłyby dla mnie nie istnieć (ok, czasem mogę zjeść pieczone ziemniaczki, ale to wszystko). Kasza jest moją królową stołu, a najbardziej kocham dwa rodzaje: gryczaną i jaglaną.

Gdy tylko w ofercie Zottera zauważyłam wegańskie względne nowości - tabliczki na bazie gryki oraz prosa - MUSIAŁAM je mieć! Przepadłam. Jawiły się dla mnie jako raj - zwłaszcza, że wiedziałam, iż Zotter potrafi idealnie wykonać roślinną imitację mlecznej czekolady. Przekonałam się o tym w wersjach ryżowych i sojowych. Mając w sercu moją miłość do gryki i prosa wyobrażałam sobie, że Buckwheat i Golden Millet zasmakują mi jeszcze bardziej niż Soy i Rice. Byłam autentycznie podekscytowana tymi czekoladami!



W pierwszej kolejności do degustacji wybrałam czekoladę na bazie gryki. Surowy cukier trzcinowy na początku składu, następnie tłuszcz kakaowy, dalej aż 20% sproszkowanej gryki, a za nią miazga kakaowa. Wszystko doprawione solą i wanilią. Buckwheat zawiera łącznie 45% masy kakaowej, więc miałam nadzieję na magiczną fuzję gryczanej goryczki z torpedą bogactwa kakao. Ajajaj, to przecież mogło być takie pyszne!

Dwie cienkie tabliczki Labooko, każda ważąca 35 g, pokryte są lekkim nalotem, przez co sprawiają wrażenie przykurzonych. Przy przełamywaniu tafli słychać głuchy chrzęst - zaznaczam,  jest to chrzęst a nie trzask. Czekolada sprawia wrażenie papierowo-sypkiej. Zapach sugeruje mleczność, choć przecież nie ma tu ani grama mleka. Poza tym, aromat nie niesie ze sobą żadnego bogactwa kakao oraz ani krzty gryczanej sugestii.



Przy pierwszym kontakcie z kubkami smakowymi Buckwheat okazuje się być bardzo słodka. W konsystencji rzeczywiście jest taka papierowo-sypka, niezbyt łatwo rozpuszcza się na języku pozostawiając na nim uczucie chłodu. Od razu zauważamy podobieństwo do mlecznej czekolady, ale takiej naprawdę kiepskiej jakości. Ba, to smakuje niczym wyrób czekoladopodobny... Naprawdę! Wszystko to przez mocną słodycz i dziwaczny roślinny posmak, jakby żuć zdrewniałą łodygę. Jasnobrązowa barwa tabliczki tylko to wrażenie podkręca. W ogóle nie czuć tu specyficznej palonej goryczki gryki i za nic nie domyśliłabym się, że czekolada zawiera jej aż 20%!!! Na domiar złego, w Buckwheat coś zabija moc kakao - 45% masy kakaowej również nie czuć. Nie wiem, co się stało, że czekolada z takim składem, stworzona przez takiego producenta - jest po prostu mdła, mydlana, nudna, niesmaczna, odrzucająca, płaska, tandetna.

To jeden z moich największych zawodów ostatnich czasów. Owszem, może jest to dobry zamiennik dla osób, które nie mogą spożywać mleka krowiego, a przy tym chcą zjeść imitację takiej tabliczki bez obcych posmaków. Ok, Buckwheat jest mniej charakterystyczna i nie tak odmienna jak tabliczki sojowe i ryżowe - ale co z tego, skoro jest po prostu nijaka! Nawet nie mam ochoty się więcej rozpisywać nad tą czekoladą, bo ewidentnie robi mi się przykro. Być może po prostu nie dało się zrobić inaczej smakującej czekolady z gryką w proszku, ale to nie zmieni poziomu mojego niezadowolenia i poczucia zawodu. Jak dobrze, że mogę jeść normalne mleczne czekolady... Grykę pozostawię na swoim obiadowym talerzu.


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, gryka w proszku 20%, miazga kakaowa, sól, wanilia.
Masa kakaowa min. 45%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 513 kcal.
BTW: 2,3/37/42

niedziela, 27 września 2015

Morin Costa Rica ciemna 70%


W końcu nadszedł ten ciężki dzień - przyszło nam rozpakować ostatnią z posiadanych tabliczek z francuskiej czekoladziarni Morin. Jakże wiele smacznych wspomnień mam związanych z tą marką! Najpierw styczniowa degustacja w Pintej Klepce, na której bezpośrednio zakupiłam kilka próbowanych tam czekolad. Potem zdecydowałam się  na zamówienie pozostałych dostępnych w Polsce pozycji. Morin zafundował nam ekscytującą wycieczkę po świecie kakao. Dzięki niemu zapuściliśmy się w najdalsze zakątki świata. Na koniec zostawiliśmy sobie Kostarykę. Państwo położone pomiędzy Nikaraguą a Panamą z zasady musi być bogate w kakaowe skarby.

Od Kostaryki wszystko się zaczęło i na Kostaryce wszystko się kończy. Dlaczego? Otóż właśnie Costa Rica 70% była pierwszą czekoladą, jakiej kosztowaliśmy podczas degustacji w Pintej Klepce. Rzucona na pierwszy ogień, miała pozwolić na bezstresowe i łagodne wejście w świat ciemnej czekolady. Zapamiętałam ją jako jedną ze spokojniejszych morinowskich czekolad, dlatego też nie kupiłam jej bezpośrednio na degustacji, lecz skompletowałam później. Najbardziej zależało mi na smakowych perełkach (tylko dlaczego, dlaczego nie kupiłam wtedy Wietnamu, którego później już nie zastałam? :(), ale z drugiej strony warto było porozkoszować się także czekoladową klasyką. Bo taka właśnie zdaje się być Costa Rica.



Organizatorzy degustacji w Pintej Klepce opisali ją tak: "Czekolada z Kostaryki o dość ostrym, goryczkowym smaku, który na początku przeplata się ze słodyczą. Na języku mleczna, śmietankowa, oleista. Ściągająca garbnikowość w połączeniu z aromatem utlenionego drewna przywodzi na myśl papier pakowy, próchno i przypalone kakao."

Mogąc delektować się wraz z Ukochanym 100 gramami tego cuda w domowym zaciszu, odurzaliśmy się  głębokim i eleganckim zapachem tej czekolady. Aromat kojarzy się z gładkością, jest typowo deserowy, kwiatowo-kawowy w sposób bardzo lekki. Prócz tego pojawiają się sugestie nerkowców oraz suchego ołówka. Tabliczka łamie się z głośnym i wyraźnym trzaskiem, a po włożeniu do ust pierwszego kawałka rozpościera w nich goryczkową suchość.

Prędko przechodzi ona w bardzo przyjemną i całkiem sporą słodycz. W połączeniu z suchością sprawia ona wrażenie starego, przykurzonego cukru pudru. W rozwinięciu przypomina on spopielone próchno i stare orzechy nerkowca. Na końcu nie spotyka nas jednak ostre ściąganie, lecz... śmietankowo-drewniany spokój z nutką wanilii i mięty. Ogółem Costa Rica ciężko rozpuszczała się w ustach, była dość zbita i trzeba było popracować językiem nad wydobyciem z niej smaków. Gdy już to zrobimy, zalepia jak mokry i naoliwiony piach. O tak, jest tu sporo przyjemnej tłustości, która świetnie łączy się ze śmietankową słodyczą.



Pomimo dość nietypowej konsystencji i kilku dominujących specyficznych nut smakowych Costa Rica to tabliczka wyjątkowo... czekoladowa. Wiem, że głupio to brzmi, ale niektóre Moriny wydawały mi się "mało czekoladowe" ze względu na bardzo nietypowe aromaty. W Costa Rica 70% wprawdzie nie dzieje się dużo - jest poważna i stateczna, dość bezpieczna i przewidywalna - ale smakuje bardzo i pozwala na powooolne zanurzanie się w klasycznie czekoladową głębię.

Charakterystyka tej czekolady nie jest na tyle bogata czy totalnie nietypowa, by zapadała w pamięć na długo. Jednakże Costa Rica 70% doskonale nadaje się na czekoladową terapię, bowiem doładowuje mnóstwem pozytywnej energii. Nie chodzi o pobudliwość, nadaktywność czy nerwowość - lecz o czystą, słoneczną witalność i pokarm dla duszy. O taką energię, jaką potrafi przekazać tylko dobre kakao.


Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.

piątek, 25 września 2015

Zotter Monte Limar ciemna mleczna z nugatem migdałowym, pistacjami i orzechami laskowymi



 Monte Limar od czasu przeczytania recenzji na blogu Chwile Zasłodzenia stała się jedną z tych czekolad Zotter Handscooped, które miałam na swoje liście "must have". Zamawiając serię Spring Specials i wiedząc, że Monte Limar jest akurat na stanie w Czekolady Zotter Polska - bez wahania przygarnęłam ją do siebie. Czym właściwie jest Monte Limar? To tradycyjny francuski nugat z migdałów (lub z migdałów i pistacji) i białek jaj, doprawiony miodem oraz wanilią. Prawdziwy Montelimar jest produktem regionalnym z zastrzeżoną nazwą geograficzną (musi pochodzić z rejonu Montelimar i mieć skład nie wybiegający poza konkretnie określone ramy). Przełomem popularności dla francuskiego nugatu był wiek osiemnasty - od tego czasu jest znany i ceniony na całym świecie.

O ile kilkukrotna styczność z białym nugatem (zaznaczam - nie z oryginalnym Monte Limar) skończyła się u mnie totalnym zasłodzeniem i zaklejeniem buzi - to widok przepięknego przekroju zotterowskiej czekolady inspirowanej Monte Limar niezwykle mnie zauroczył. Każdego wielkiego fana orzechów winna zachwycić nieprzebrana mnogość ich sporych kawałków umieszczonych wewnątrz. Prócz wykonania samej warstwy białego nugatu z migdałów (które stanowią 10% składu), mamy tu jeszcze 6% pistacji i 5% orzechów laskowych. Na wypasie! Ponadto, Monte Limar jest bardzo kaloryczna jak na Zotter Handscooped (te czekolady często mają poniżej 500 kcal w 100 g), ale też wysokobiałkowa. Białka musi być dużo, skoro Monte Limar pomieściła w sobie sporo orzechów!

Dodam, że określenie rzeczywistego składu tej tabliczki wcale nie było tak oczywiste. Przepraszam Was chłopaki z Czekolady Zotter Polska, ale tłumaczenie składu na nalepce jest naprawdę wzięte z kosmosu. Zawsze porównuję tłumaczenia ze składem umieszczonym na stronie internetowej Zottera. Tu różniły się one znacznie, co wprawdzie mogło wynikać ze zmiany receptury, ale... Zadałam sobie trud oderwania nalepki z tłumaczeniem, znajdując pod nią skład identyczny, jak zadeklarowany w sieci.



Spod sreberka wygląda do nas tafla o ciemnobrązowej, głębokiej barwie. Oto kuwertura z mlecznej czekolady Zottera, zawierająca aż 60% masy kakaowej. Zaciągnięcie się zapachem tabliczki powoduje wypełnienie nozdrzy dwoma dominującymi akcentami: leśne bogactwo orzechów oraz przypieczona skórka pszennego chleba. Owa specyficzna nuta ogniska palonego w lesie od razu przypomniała mi Walnuss-Marzipan, będący jednym z pierwszych próbowanych przeze mnie Zotterów.

Wgryzienie się w warstwę czekolady powoduje, że zapadamy się w głębię. Kuwertura jest przepysznie wyrazista, niczym najlepszy gęsty sos czekoladowy, bogata i gładka. Orzechowe uderzenia przenikają w nią od spodu sprawiając, że kawowo-kwiatowe nuty nabierają dodatkowej energii. Tą pyszną ciemnomleczną czekoladą otoczone jest dwuwarstwowe nadzienie. Górna warstwa to biały Monte Limar, zaś dolna - kremowy nugat z dominacją orzechów laskowych. Obie części nadzienia trudno od siebie oddzielić, nie da się odkroić jednej od drugiej, ponieważ łączy je wypełnienie po brzegi licznymi kawałkami pistacji i orzechów laskowych. Jest ich po prostu mnóstwo!!!



Po kolei, po kolei... Migdałowy biały nugat jest w konsystencji nieco gumowaty, ale w sposób puchaty i poduszkowaty (nie zakleja zębów tak, jak sugerowałyby wizerunki niby-zębów umieszczone na opakowaniu). Ma w sobie wyraźne nuty migdałów i ubitego białka jaja, będąc przy tym baaaarrrrdzo słodkim, w sposób miodowy. Na szczęście ciemna czekolada nieco równoważy intensywną słodycz, choć i tak w tej tabliczce występuje ona na bardzo wysokim poziomie jak na Zotter Handscooped.

Poniżej znajduje się naprawdę gładki, delikatny i kremowy jasnobrązowy nugat, w którego smaku wyraźnie przeważa orzech laskowy. Obie warstwy spożywane razem sprawiają wrażenie ciastowatej konsystencji. No i co jest potwornie istotne - całe wnętrze zostało nadziane na maksa. Podczas konsumpcji mojej połówki tafli najpierw natrafiałam na duże kawałki pistacji - jeden za drugim. Potem dominację przejęły kruchutkie orzechy laskowe. To było absolutnie przepyszne zwieńczenie, czy raczej serce i dusza tej czekolady. Co ważne - mój Ukochany nie przepada za pistacjami, a w tej czekoladzie zupełnie mu nie przeszkadzały. Po prostu pasowały jak ulał do całej kompozycji.



 Z jednej strony było bardzo bardzo słodko, a z drugiej - bogactwo czekolady i mnogość orzechów sprawiały, że ta słodycz wcale nie przeszkadzała i godziliśmy się na nią. Zresztą, skoro oryginalny Monte Limar jest słodki, to dlaczego Zotter miałby na siłę to zmieniać? Ważne, ze całościowo tabliczka była bardzo smaczna i zawierała w sobie czystą magię prostych połączeń. Przyjemna i wartościowa słodycz, będąca gratką dla każdego orzechożercy. To właśnie orzechowym maniakom szczególnie polecam tą czekoladę. Jak dobrze, że Zotter ma jeszcze całkiem sporo orzechowych czekolad w swojej ofercie, które pozostały mi do wypróbowania.


Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, migdały 10%, miód, pełne mleko w proszku, pistacje 6%, orzechy laskowe 5%, białko jaja 2%, masło, syrop fruktozowo-glukozowy, słodka serwatka w proszku, pełen cukier trzcinowy, odtłuszczone mleko w proszku, wanilia, sól, lecytyna sojowa, imbir, cynamon.
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 557 kcal.
BTW: 9,7/38/41

środa, 23 września 2015

Grand Candy Grand's ciemna nadziewana likierem


 Jeszcze dwa wpisy temu komunikowałam, że to pożegnanie z relacjami z Armenii, a tymczasem... no, może nie jest to do końca prawda. Owszem, nie będą to już sprawozdania ze szlaków, ale opisy tabliczek, które pochodzą z największej armeńskiej fabryki słodyczy, czyli Grand Candy. W Erywaniu znajduje się aż 20 sklepów-kawiarni Grand Candy, a oprócz tego ich produkty można spotkać praktycznie w każdym sklepiku na terenie Armenii. Nasz przewodnik Serzh podczas wspólnego picia herbaty i zajadania Lindt Papaya w wiosce Hovk dowiedział się o mojej czekoladowej pasji. Gdy kolejnego dnia opuścił na chwilę auto aby kupić chleb w magicznym Alaverdi, wrócił do nas z trzema tabliczkami od Grand Candy. Przyznam, że sama z siebie bym ich nie kupiła. Przeszła mi już bezkrytyczna mania zbieractwa wszystkiego co inne i nowe, o czym zresztą wspominałam już w pierwszej notce o Armenii. Takim prezentem nie mogłam jednak pogardzić.

Tabliczki z Grand Candy przyleciały z nami do Polski. Tą dziś opisywaną otworzyliśmy kolejnego dnia po powrocie do domu. W sobotnie przedpołudnie zasiedliśmy wraz z moimi Rodzicami do kilkugodzinnej prezentacji zdjęć z wyprawy. Wspomnienia snuły się w nieskończoność, a towarzyszyła im czekolada z Grand Candy oraz trzyletnie brandy Ararat. I tak, jak brandy nie lubię, tak tym razem wolałam je zamiast czekolady... O szczegółach poczytacie już za chwilę.



 Pozostałe rzeczy widoczne na powyższym zdjęciu to dwa wina z jednej z piwniczek Areni (tej, gdzie zatrzymaliśmy się na degustację). Wino widoczne na lewo od brandy jest półwytrawne, pochodzące z bardzo obfitego w plony roku 2008. Na mój język, wina z Areni charakteryzują się specyficznym ziołowym posmakiem. W końcu odmiana winogron tam występująca jest rzeczywiście unikatowa. Wino po prawej to prezent dla Rodziców - zrobione zostało w owoców granatu.  Tak, jak nie lubię półsłodkich win - tak to smakowało wręcz obłędnie, niczym odświeżająca esencja z granatu. Maleństwa ułożone po bokach butelek to ziołowe mikstury (w płynie i suszu) zakupione w erywańskim muzeum Matenadaran.

 Pierwsza otwarta sprezentowana nam przez Serzha tabliczka okazała się być w gruncie rzeczy czymś na kształt pralinek - czy też po prostu nadziewanej czekolady podzielonej z góry na kostki niczym Schogetten. Sztywne opakowanie z małym okienkiem, prosto i elegancko wykonane - kryje w sobie 18 grubych czekoladek ułożonych na kartonikowej podstawce. Nazwa produktu to: "High quality chocolates with liquor filling" - owo "high quality" od razu wzbudziło we mnie nutkę podejrzliwości, kojarząc mi się z wszystkimi polskimi tanimi markami, chwalącymi się nie wiadomo jaką jakością. To, że spełnia się jakieś tam lokalne certyfikaty nie oznacza od razu wysokiej jakości... No ale cóż, może rzeczywiście te czekoladki o łącznej masie 160 g nie grzeszą jakością i są wyjątkowe?


 Wiem, że dla wielu z Was obecność alkoholu dyskwalifikuje nadziewaną czekoladę. O ile w przypadku Zotter Handscooped z dodatkiem różnego rodzaju alkoholi macie czego żałować, tak tutaj naprawdę moglibyście sobie z czystym sumieniem odpuścić. Studiując skład produktu przed przegryzieniem pierwszej kostki wyobraziłam sobie, że będzie to deserowa czekolada (zawartości masy kakaowej nie podano...) wypełniona alkoholowym kremem opartym na skondensowanym słodkim mleku. Na chemii widocznej dalej w składzie mimochodem się nie skupiałam, lecz widok zbitego, czerwonawego nadzienia skłonił mnie do wgłębienia się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy.

Generalnie, trochę nie chce mi się wierzyć w kolejność składników zadeklarowaną na opakowaniu. Pierwsze miejsce dla miazgi kakaowej przy tak obfitym nadzieniu? Ok, no chyba, że weźmiemy pod uwagę fakt, iż zaraz po produktach kakaowych w składzie znajdują się substancje słodkie: prócz cukru są to syrop glukozowy i skondensowane słodzone mleko. Ciekawostką jest podanie na opakowaniu oprócz standardowej tabeli wartości odżywczych udziału poszczególnych witamin (PP, A, E, C, B1 i B2) oraz minerałów (Na, K, Ca, Mg, P, Fe). Jak dla mnie, zabawnie to wygląda na takiej czekoladzie, no ale może armeńskie prawo wymaga takich informacji. Tym śmieszniej, gdy przyjrzymy się stojącej w składzie chemii.



Mamy tert-butylohydrochinon, będący syntetycznym przeciwutleniaczem. Zasadność jego zastosowania jest dla mnie wątpliwa biorąc pod uwagę fakt, że trwałość czekolady jest i tak dość krótka (cztery miesiące od daty produkcji). Jest to związek, który zjedzony raz w kilku kostkach czekolady na pewno nam nie zaszkodzi, ale w większych ilościach zaburza pracę tarczycy i nerek. Ponadto, jest zakazany w Japonii. I po co coś takiego w czekoladzie, no po co?

 Za czerwonawą, i moim zdaniem zupełnie nie potrzebną barwę nadzienia odpowiadają dwie substancje: koszenila oraz azorubina. O ile stosowanie koszenili, czyli wyciągu z czerwcy (takie owady) zupełnie mnie nie razi (wszak to naturalny barwnik) - to azorubinę Grand Candy mogło sobie darować. Nawet kosztem większej dawki koszenili, którą i tak wszyscy wcinają w owocowych jogurtach oraz wielu innych produktach. Azorubina to barwnik syntetyczny, groźny w większych ilościach dla chorych dla astmę, wywołujący nadpobudliwość, kancerogenny dla zwierząt. O ile wyżej wspomniany przeciwutleniacz jest zakazany jedynie w Japonii, tak azorubina prócz Kraju Kwitnącej Wiśni zakazana jest również w Kanadzie, USA i Wielkiej Brytanii. Naprawdę, ta czekolada obyłaby się bez czerwonej barwy nadzienia, zwłaszcza, że to przecież nie jest produkt "o smaku" czerwonych owoców.

Skoro prześwietliliśmy już podejrzane aspekty składu produktu czas przejść do kwestii smaku. Ciemna czekolada sama w sobie właściwie smaku... nie ma. Na szczęście nie niesie ze sobą proszkowego filmu pozostawianego na podniebieniu, ale jest po prostu papierowa, nijaka. Nawet trudno mi określić, w jakim stopniu jest słodka, gorzka czy kwaśna. Wydaje mi się, że bez towarzystwa nadzienia naprawdę czułabym się, jakbym wgryzała się w kartonikowe opakowanie.

Nadzienie pomimo swoich wad czyni produkt zjadliwym. Ma ono konsystencję gęstej marmolady, a w smaku jest śmietankowo-alkoholowo-cukrowe (dokładnie w takiej kolejności). Dodatek spirytusu i rumu wyczuć można bez najmniejszych problemów, jednkaże jest on złagodzony przez słodkie skondensowane mleko, które czyni odbiór czekolady przyjemniejszym. Połączenie nijakiej deserówki z sztuczno-śmiesznym nadzieniem budzi skojarzenia ze starymi bombonierkami. Starymi we wszystkich słowach tego znaczeniu - zarówno pochodzącymi z poprzedniej epoki, jak i po prostu przeterminowanymi.

Jestem straszna, skoro jeśli już częstuję jakąś czekoladą moich Rodziców, to pada akurat na takiego potworka. Niemniej jednak, jest to produkt armeński, a jaką inną czekoladę wypadałoby otworzyć przy zdawaniu relacji z wyjazdu do Armenii? Zastanawiam się, jakie wrażenia przyniosą pozostałe dwie tabliczki z Grand Candy, które otworzę tej jesieni w Beskidzie Żywieckim. Mam już jeden niezaprzeczalny plus - posiadają o wiele prostszy skład, bez żadnych haczyków.

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, syrop glukozowy, skondensowane słodzone mleko, olej roślinny, tert-butylohydrochinon (antyoksydant), kwas cytrynowy, alkohol etylowy, wanilina, lecytyna, rum, naturalny aromat, czerwień koszenilowa, azorubina. 
Masa netto: 160 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 464 kcal.
BTW: 4,1/23,6/61,2

poniedziałek, 21 września 2015

Zotter Jellied Strawberries mleczna nadziewana truskawkowym ganaszem i truskawkową galaretką


Zatęskniliście już za recenzjami Zottera na moim blogu? Bo ja tak! Po powrocie z Armenii poczułam tęsknotę za testowaniem kolejnych czekolad mojego ulubionego na tą chwilę producenta. W końcu tyle jest jeszcze do odkrycia w jego asortymencie! Naprawdę mam nadzieję, że też brakowało Wam tutaj Zottera - jego czekolady pojawiać się będą teraz praktycznie co drugi wpis.

Jellied Strawberries to przedostatnia posiadana przeze mnie tabliczka z serii Spring Specials, a ostatnia taka w kolekcji wiosennych Handscooped. Po ostatniej recenzji truskawkowej Studentskiej przez chwilę zrobi się na moim blogu turbotruskawkowo. Pewnie niektórych z Was z tego powodu przejdą dreszcze. O ile Studentska u osób nietolerujących truskawkowych słodyczy może wzbudzić wstręt, to obrzydzenie przy Jellied Strawberries mogłabym uznać jako objaw choroby... Bo jak można nie lubić świeżych truskawek???!!!
 


 Truskawkowe słodycze częstokroć kojarzą się z przebarwionymi i przearomatyzowanymi ulepkami. W zasadzie patrząc na truskawkowe propozycje od najpopularniejszych producentów to rzeczywiście tak jest. Wiedziałam, że Zotter nie zaserwuje nam czegoś takiego, wszak to zupełnie inny level. Po doświadczeniu z niesamowicie seksualną Strawberry + Pineapple & Pepper zacierałam rączki na myśl, w jakiej odsłonie tym razem ukaże się nam truskawka. Owoc, którym w sezonie zajadam się na tony.

 W tym wypadku Zotter zaklął truskawkę w formę galaretki oraz ganaszu. Galaretki to motyw przewijający się często w tegorocznej Spring Specials. Spotkaliśmy ją w Miracolous Chokeberry oraz w Elderflowers. Nie lubicie truskawek w słodyczach, ale jeszcze bardziej nie cierpicie galaretek? Zapomnijcie o swoich uprzedzeniach i czytajcie dalej.


 Po rozpakowaniu czekolady dociera do nas urzekający zapach. Oto przed nami mleczna czekolada na bazie górskiego mleka, o 40% zawartości masy kakaowej. Dobrze wiem, że mleczny Zotter to gwarancja rozkoszy podniebienia. I tak w istocie jest - czekolada jest słodziutka, a przy tym bogata w kwiatowe i palone nuty. W Jellied Strawberries trudno opisywać samą czekoladę bez zespojenia jej z nadzieniem, bowiem aromaty wnętrza dogłębnie spenetrowały czekoladową kuwerturę, tworząc z nią jednolitą i zgraną kompozycję.

Serce Jellied Strawberries stanowi cienka ciemnobordowa galaretka, okolona jeszcze cieńszą warstwą białej czekolady. Ten chwyt jest już sprawdzony u Zottera i pozwala na oddzielenie galaretki od różniącego się konsystencją ganaszu. Dominującym elementem nadzienia są właśnie dwa grube płaty truskawkowego ganaszu, ułożone tuż pod czekoladową kuwerturą. Barwa ganaszu jest zaskakująco naturalna i przypomina chwilę odstaną w garnku zaraz po smażeniu domową konfiturę. Doskonale pamiętam, że podobnie wyglądała truskawkowa warstwa w boskiej Strawberry + Pineapple & Pepper, toteż moje kubki smakowe zaczęły szaleć z pożądania w związku z tym skojarzeniem. Jeść!



W Jellied Strawberries truskawki stanowią aż 21% składu. To musiało znaleźć swoje odzwierciedlenie w smaku! Świeże truskawki 12%, koncentrat truskawkowy 4%, suszone truskawki 4%, skoncentrowana pulpa truskawkowa 1%... Truskawkowa inwazja! Tak, naprawdę, przegryzając się przez wszystkie warstwy doznajemy truskawkowego uderzenia. Ganasz stanowi jego esencję. To prawdziwe, soczyste truskawki, bez zbędnego podrasowywania natury. Na dodatek sama czekolada podkręca wręcz wrażenie jedzenia domowego słodziutkiego dżemu, odrobinę przypalonego. A może to truskawki podkręcają czekoladę? Paloność i owocowość to nuty płynące również z samej czekolady, a truskawki spajając się z nią sprawiają, że doznania intensyfikują się. Chwilami odczuwałam, że to czekolada przepada pod naporem truskawki, ale teraz wiem, że to był po prostu zgrany i mocny duet.

Płatki waniliowej i subtelnej białej czekolady pozwalają płynnie przejść nam do galaretki, która okazuje się być nad wyraz delikatna. Tak, jest ona o wiele delikatniejsza od wspominanych powyżej Zotterów z galaretkami. Jak widać na zdjęciach poniżej, również posiada bardzo naturalną barwę, niczym lekko przypalona konfitura. Absolutnie nie można jej porównać z cukierkowymi truskawkowymi galaretkami. To było coś diametralnie innego zarówno w smaku, jak i w konsystencji.



Całość okazała się być wyważona, mimo wszystko spokojna, spójna - gdzieś na granicy pomiędzy słodkością a wytrawnością. Prosta słodycz mieszała się z kwiatowością, owocowością, mlecznością i przede wszystkim - z palonością. Magiczna przeplatanka cech płynących z czekolady oraz z ganaszu zauroczyła mnie swoją smakowitością i przystępnością. Ahh... Uwielbiam zotterowskie eksperymenty!
 
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, truskawki 12%, pełne mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, koncentrat truskawkowy 4%, suszone truskawki 4%, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, cytryna, koncentrat truskawkowy pulpa 1%, pektyna jabłkowa, lecytyna sojowa, proszek cytrynowy, sól, wanilia, suszone jagody, cynamon.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 454 kcal.
BTW: 4,1/27/49

sobota, 19 września 2015

Orion Studentska mleczna z truskawkami, orzechami arachidowymi i galaretkami



Dziś przed Wami ostatni wpis połączony z relacją z mojego urlopu. Już czy może w końcu? Powiem szczerze, że im dalej od naszego powrotu z Armenii, tym coraz trudniej opisywało mi się spędzony tam czas. Już dawno wkręciłam się w wir obowiązków i serce mi się krajało, gdy każdego wieczora siadałam i próbowałam ubrać w słowa wakacyjne wspomnienia. Teraz wrócę do opisywania samych czekolad, na szczęście o wiele bardziej absorbujących niż te jedzone na wyjeździe. I tak aż do kolejnego wypadu w góry.

Ostatnią zabraną w podróż tabliczkę nie otworzyliśmy w Armenii, lecz w Gruzji. Wylatywaliśmy do Polski z Tbilisi, dlatego mieliśmy okazję liznąć odrobinę tego państwa. Jedynie zdjęcie zawartości opakowania zrobiłam już na lotnisku w Warszawie, ponieważ pierwsze kostki truskawkowej Studentskiej zostały skonsumowane nocą, w kiepskim oświetleniu. Oczekiwanie na odbiór bagażu w ojczyźnie było jedynym momentem na zrobienie szybkiej fotki, a także na doładowanie się resztką czekolady przed odebraniem auta z parkingu.


 
Najnowsze Studentskie z czerwoną porzeczką i jagodą pojawiły się już na moim blogu. Na koniec zostawiliśmy wersję z truskawkami. Dobrze, że nie zabrałam jej do plecaka na wyprawę w Góry Gegamskie, bo niechybnie zamieniłaby się w papkę, tak jak poprzedniczki. Aż dziw bierze, że Orion wcześniej nie pokusił się na wypuszczenie Studentskiej z truskawkami - wszak to tak popularny owoc w słodyczach (wiem, że przez wielu z Was również przez ten fakt znienawidzony).

Nad fatalnym składem Studenstkiej nie będę snuć niekończących się narzekań, bo w końcu pomimo niego nadal świadomie kupuję te tabliczki i zjadam je ze smakiem. Truskawkowa Studenstka kryje jednak w sobie pewną ciekawostkę. Po pierwsze, wyróżniające Studentską galaretki w tej wersji zawierają w sobie  koncentrat truskawkowy, a więc ewidentnie są truskawkowe. Muszę przyznać, że w smaku różnica ta jest wyczuwalna - nie są to klasyczne Studenstkie galaretki z cytrusowym zacięciem. Coś za coś - to zabawne, ale w samych czerwonych, "truskawkowych" cząstkach truskawek już nie ma. Mamy za to suszoną żurawinę i barwiący koncentrat z czarnego bzu. Truskawkowość owocowych cząstek uzyskana została tylko i wyłącznie za pomocą aromatu.

Muszę przyznać, że ta czekolada wyróżniała się na tle porzeczkowej i jagodowej koleżanki. Mleczna czekolada nadal była słodka i kiepska, jak zawsze - no i jak zawsze dziwacznie wciągająca. Koncentrat truskawkowy zawarty w galaretkach czynił je odmiennymi, ale nadal pysznymi. Bardzo lubię galaretki w Studentskich, a te tutaj miały w sobie delikatny, beztroski element. Wzbudzał we mnie jakieś miłe skojarzenia - pewnie związane z jakimś sztucznym żarciem z dzieciństwa - ale mimo wszystko było to miłe.

Owocowe cząstki były rzeczywiście bardziej żurawinowe niż truskawkowe. Może i dobrze, bo przy truskawkowych galaretkach mamy szansę na nieco urozmaicenia. Miękkie, praktycznie wcale nie gumowate - czyniły czekoladę tak przyjemnie słodko-owocową, iż moja słabość do Studentskich po raz kolejny została przypieczętowana. Oczywiście, gdy dodamy do tego podprażone orzechy arachidowe, stanowiące jak zawsze kropkę jak i, to... Eh, znów wiem, że cokolwiek by się nie działo - zawsze z chęcią będę zabierać w góry te badziewne Studentskie :).




Po opisywanych w poprzednim wpisie monastyrach czekała nas już tylko podróż autem do granicy armeńsko-gruzińskiej. Tam pożegnaliśmy się z naszym drogim Serzhem, pieszo pokonaliśmy granicę i przesiedliśmy się do gruzińskiej taksówki. Nim jednak to nastąpiło, przejeżdżaliśmy przez armeńskie miasto Alaverdi, które totalnie mnie zauroczyło swoją nietypowością i niesamowitym, post-apokaliptycznym klimatem. Możecie go poczuć na poniższych zdjęciach... Alaverdi, pomimo swego przepięknego położenia w sercu zielonych gór, jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Armenii. Wszystko to przez znajdującą się tam hutę miedzi. Nad wzgórzami Alaverdi unosi się smog, zaś z jednego z szczytów wystaje kopcący komin, co na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie wulkanu. Brzydota i piękno w jednym, kraina kontrastów. Gdy dodamy do tego jeszcze stare bloki mieszkalne postawione tuż na zboczu przepaści, na której to skalistej ścianie znajdują się jaskinie - otrzymujemy obraz miasta, które zapada w pamięci na zawsze. Szkoda, że tylko tamtędy przejeżdżaliśmy. Z chęcią spędziłabym tam choćby jedną dobę.

Po pożegnaniu z Serzhem i przekroczeniu granicy, taksówka zawiozła nas do samego centrum Tbilisi. Było po dwudziestej, a nasz samolot odlatywał dopiero przed piątą rano. Taksówkarz wziął nasz bagaż na przechowanie i mogliśmy zadzwonić po niego o dowolnej godzinie, aby zawiózł nas na lotnisko. Mieliśmy kilka godzin dla siebie w Tbilisi. Kilka godzin, które dało nam do zrozumienia, jak wielka przepaść istnieje między Armenią a Gruzją. W stolicy Gruzji czuliśmy się jak w europejskim mieście, oczywiście mimo wszystko z zachowaniem tamtejszej specyfiki. Na każdym kroku sklepy i lokale z winami, całe miasto przepięknie oświetlone, centrum zadbane i dopieszczone w każdym szczególe, zabytki wyeksponowane, muzyka na ulicach, imprezy... Aż trudno mi to wszystko opisać. Na dodatek piękny widok na panoramę miasta ma się na wyciągnięcie ręki - znad rzeki Kury kursuje kolejka linowa na wzgórze Sololaki, na którym to znajdują się kościół Mama Dawiti, pomnik Matki Gruzji oraz twierdza Narikala. Tbilisi nocą jest czadowe! Wiem, że pewnie jeszcze kiedyś zaznam tego miasta w dzień... Bo o ile nie mam pewności, czy do Armenii jeszcze wrócimy (choć Serzh zaprasza... a Górski Karabach kusi i czeka, Serzh z chęcią by się tam z nami wybrał - a po drodze zahaczyłoby się o monastyr Tatev) - to góry Gruzji wciąż stoją przed nami otworem, zupełnie nam jeszcze nieznane...

Po pierwszej w nocy trafiliśmy na lotnisko, gdzie musiałam się troszkę zdrzemnąć. W końcu czekający nas lot trwał tylko trzy i pół godziny, a z Warszawy musiałam bezpiecznie zawieźć nas do domu...





Skład: cukier, galaretki (cukier, syrop glukozowy, woda, koncentrat truskawkowy 6%, pektyny, kwas cytrynowy, cytrynian sodu, tłuszcze roślinne: palmowy, kokosowy; wosk karnauba, aromaty naturalne), orzechy arachidowe, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, cząstki truskawkowe (suszona żurawina, cukier, kwas cytrynowy, aromat truskawkowy, koncentrat z czarnego bzu, olej słonecznikowy), miazga kakaowa, tłuszcz palmowy, tłuszcz shea, lecytyna słonecznikowa, polirycynooleinian poliglicerolu, tłuszcz mleczny, laktoza, suszona serwatka, ekstrakt z wanilii, pasta z orzechów laskowych.
Masa kakaowa min. 27%.
Masa netto: 180 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 515 kcal.
BTW: 6,7/28,4/56,7

czwartek, 17 września 2015

Lindt Papaya mleczna nadziewana papają i mlecznym kremem

 

 Dziś przed Wami ostatnia z trójki nowych egzotycznych nadziewańców od Lindta. Mowa o wersji z papają - o egzemplarzach z acai oraz mango i marakują pisałam już wcześniej. Opcja z papają była o tyle kusząca, że nigdy nie jadłam czekolady z jej dodatkiem - prócz świetnej Heidi Mexico, gdzie oprócz papai znalazła się guawa i chili. Ponadto, w wersji solo świeżej papai nigdy nie kosztowałam, miałam do czynienia tylko z owocem kandyzowanym. Wiem, że kiedyś Łowicz miał w swej ofercie dżem z papają i marakują, ale jego kiepski skład zawsze odstręczał mnie od kupna. Lindt Papaya miał więc być prawdziwym papajowym testem, aczkolwiek po doświadczeniach z pozostałymi czekoladami z tej serii moja nadzieja na zjedzenie czegoś naprawdę pysznego stała się nikła.

Poniżej możecie zobaczyć zdjęcia relacjonujące degustację Lindt Papaya. O jej szczegółach wspominałam już w poprzedniej notce. Fotka, na której trzymam kostkę czekolady została wykonana na tarasie naszej kwatery w Hovk, gdy mgła nie była jeszcze na tyle intensywna, by zasłaniać sąsiadujące domy. Gdy wybraliśmy się na spacer, nie było widać już nic. Lindt Papaya podzielona została pomiędzy mojego Męża, przewodnika Serza, gospodynię Wirginię i mnie. Jedząc raptem ćwierć tabliczki zostałam i tak wystarczająco zasłodzona.



Spod jak zawsze smacznej mlecznej lindtowskiej czekolady znów atakowała nas cukrowa pułapka. Mleczny zbity krem niczym mnie nie porywał - po prostu nie przepadam za takimi nadzieniami. Całe szczęście, że u Lindta było ono po prostu cukrowo-mleczne, a nie margarynowe, jak to bywa w Wedlu czy Milce. Podobna do dżemu papajowa warstwa byłaby naprawdę ciekawa, gdyby choć odrobinę bardziej ją zestalono, no i zdecydowanie mniej posłodzono... Posmak papai jest tutaj bardzo charakterystyczny i naprawdę smakowicie kuszący - cukier jednak skutecznie go tłamsi. Już nawet wybaczyłabym Lindtowi ten mleczny krem - chciałabym, aby zatopił w nim kawałki kandyzowanej papai. Po prostu zapragnęłam smaku tego owocu. Tymczasem Lindt tylko zwiódł mnie na pokuszenie i pozostawił niedosyt.

Niestety, muszę ocenić tropikalne nadziewańce Lindta jako jedną z najgorszych serii tej marki. Domyślam się, że może znajdzie się wielu fanów takiej konsystencji nadzienia i wysokiego poziomu słodyczy, ale ja nie tego oczekuję od Lindta. Płynne nadzienia u Lindta zdają egzamin tylko w alkoholowej kolekcji. I tyle. No to teraz czas na dalszy ciąg relacji z urlopu ;).



W czwartkowy poranek opuściliśmy Hovk po śniadaniu i pożegnaniu z naszymi gospodarzami. Wraz z Serzhem udaliśmy się do miasteczka Idjewan. Tam zwiedziliśmy lokalne muzeum etnograficzne, choć w sumie zwiedzanie to dużo powiedziane. Choć pracowały w nim trzy kobiety, żadna nie wykazała nami zainteresowania i nie potrafiła odpowiedzieć na żadne pytanie. Nie mówiąc już o tym, że zabrakło jakichkolwiek opisów eksponatów w innym języku niż ormiański. W sumie to popatrzyliśmy sobie co tam jest i tyle. Najciekawsze wydały mi się rozpadające schody prowadzące do muzeum.

Potem spacerowaliśmy po ogrodzie dendrologicznym w Idjewanie, nad którym królował widoczny na zdjęciu zdezelowany diabelski młyn. Ogród w sumie wyglądał podobnie jak owa karuzela - bardzo zaniedbany, a szkoda... Widać, że mało kto z zewnątrz odwiedza to miasto.




Na ten dzień mieliśmy jeszcze zaplanowane zwiedzanie dwóch monastyrów: Sanahin i Haghpat. Leżą one w wioskach o tych samych nazwach. Te dwie miejscowości od lat konkurują ze sobą, co widoczne jest nawet w ich nazwach. W Sanahin znajduje się monastyr starszy od Haghpat o 10 lat, a "Sanahin" oznacza nie mniej i nie więcej co: "nasz jest starszy". Jakby 966 rok kontra  967 rok robiły aż tak wielką różnicę :). Powyżej dwa kadry z Sanahin. Na szczęście wzięto się za jego remont, bo wkrótce krzewy i drzewa całkowicie zajęły by dachy...


Z Sanahin zaliczyliśmy trekking do Haghpat, podziwiając odmienne już krajobrazy - nadal górskie, ale bogatsze w roślinność, bardziej zielone. Monastyr Haghpat, zostawiony na koniec - wywarł na mnie bodaj największe wrażenie. Nie swoim położeniem, ale właśnie samym sobą. Może i przez to, że mieliśmy okazję podejrzeć mszę odprawianą w ormiańskim obrządku. Kilku wiernych, śpiew, niesamowita akustyka... Ciary szły po plecach. Te mury ewidentnie mają duszę.



Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 15%, cukier inwertowany, miazga kakaowa, papaja 3%, odtłuszczone mleko w proszku 3%, olej palmowy, koncentrat soku z papai 1%, syrop glukozowy, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, laktoza, naturalne aromaty, pektyna, wanilina.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 507 kcal.
BTW: 6/28/57

wtorek, 15 września 2015

Lindt Mango-Maracuja mleczna nadziewana mango, marakują i mlecznym kremem

 

 Po niezbyt udanej Acai Beere, czas na dalsze rozpracowywanie egzotycznych nadziewanych nowości od Lindta. Jako drugą wypróbowaliśmy Mango-Maracuja. Będąc jeszcze w Polsce, skosztowaliśmy inną lindtowską nowość bazującą na mango, a mianowicie Mango Lassi. Bardzo chciałam, aby w Mango-Maracuja mango mocniej doszło do głosu, niż w Mango Lassi. Wiedząc jednak, co reprezentowała sobą Acai Beere, miałam pewne wątpliwości, czy moje marzenie zostanie spełnione.

Mango-Maracuja otworzyliśmy we wtorkowe południe, będąc na szczycie Hatis 2558 m n.p.m. Góra ta leży pomiędzy Masywem Aragacu a Górami Gegamskimi, toteż jest dobrym miejscem do podziwiania widoków obu pasm, po których wcześniej wędrowaliśmy. W pełnej krasie widać tu także Erywań, a przy lepszej widoczności bosko musi prezentować się Ararat. Podejście na Hatis było naprawdę spokojne, zresztą góra ta zimą jest dość popularna wśród narciarzy.


 


To jak było z tą czekoladą? Wylewający się na zewnątrz dość rzadki dżem, zaraz po rozgryzieniu kostki - nie zapowiadał niczego dobrego. Konwencja wykonania tej lindtowskiej serii zupełnie mnie nie przekonuje. Od razu chciałam przeprosić Was za wspaniały manicure ze zdjęć - do Armenii nie wzięłam lakieru do paznokci, ale zmywacza też nie... Zresztą, czułam się przeszczęśliwa izolując się od wszelkich kolorowych kosmetyków podczas tego wyjazdu.

To, co przede wszystkim dotyka naszych kubków smakowych podczas spożywania Mango-Maracuja, to intensywna słodycz. Poza górami byłabym w stanie zjeść za jednym podejściem góra dwie kostki. I tak egzotycznych nadziewańców od Lindta nigdy nie jadłam na współę z Mężem, zawsze jeszcze dzieliliśmy się z naszym przewodnikiem Serzhem. Wysoki poziom słodkości dominuje wszystko, każdy niuans smakowy to tylko nieliczący się w ostatecznym rozrachunku szczególik.

Mleczne zbite nadzienie jest nijakie i słodkie, dżem również jest bardzo słodki, a do tego lepiący. Mango i marakuję można zidentyfikować, ale nie bombardują owocową świeżością tak jakbym sobie tego życzyła. Mango swą intensywnością na pewno nie przebiło Mango Lassi. Ponadto mam pewne zastrzeżenia co do naturalności owocowych smaków w Mango-Maracuja, ale być może jest to kwestia cukru, który wszystko przyćmiewa. Jedynym ratunkiem jest dobra jak zawsze lindtowska mleczna czekolada, która jednak traci na swej delikatności w konfrontacji z cukrowym wnętrzem.

Po zjedzeniu Mango-Maracuja mój apetyt na wersję z papają spadł niemal do zera... Trzeba było jednak się z nią zmierzyć już kolejnego dnia, na którego opis zapraszam do dalszej części wpisu.



W środę pożegnaliśmy się z Erywaniem i wsiedliśmy do samochodu Serzha by przesuwać się coraz bliżej granicy z Gruzją. Najpierw pojechaliśmy nad jezioro Sewan. Znajdujący się nad nim monastyr Sevanavank możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. Śmiałam się, że w przypadku Sewan spacer dookoła jeziora nabiera zupełnie nowego znaczenia - nie byłby to spacerek jak nad Kari czy Akna. Sewan to największe jezioro Kaukazu, o powierzchni 1260 km2. Jego ogrom robi niesamowite wrażenie i świetnie pasuje do spostrzeżenia, że Armenia to dla mnie kraj olbrzymich surowych przestrzeni.


Potem przejeżdżając przez miasto Dilidżan, zwane ze względu na malownicze położenie ormiańską Szwajcarią - kierowaliśmy się w stronę monastyru Haghartsin. Żeby tam dotrzeć, musieliśmy przejechać przez dość długi tunel. Wyjeżdżając z niego przeżyliśmy szok - pogoda po jego drugiej stronie była diametralnie inna, niż nad Sewanem. Mgła, wilgoć, zimno i bardzo kiepska widoczność. Choć Haghartsin nabrał we mgle niezwykle tajemniczego uroku, to i tak wolałabym oglądać go w słonecznej i ciepłej aurze.


Kolejnym punktem wyprawy był monastyr Goshavank. Po wzgórzach go otaczających mieliśmy odbyć trekking, ale przekropna pogoda skutecznie nas zniechęciła. Na dodatek mój Ukochany kiepsko się czuł. Po zwiedzeniu Goshavank zdecydowaliśmy się na skierowanie się do naszej kwatery w pobliskiej wsi Hovk.


Trudną górską drogą dojechaliśmy do gościńca prowadzonego przez przyjaciela Serzha. Bez auta terenowego dojazd tam jest praktycznie niemożliwy. Tam poznaliśmy gospodynię Wirginię i dwójkę jej dzieci. Grzejąc się przy kominku, pijąc herbatę i jedząc Lindt Papaya (o której poczytacie pojutrze) poczułam, że nogi rwą mi się do dalszej wędrówki. Godzina nie była jeszcze późna i już nie padało, choć widoczność była nikła. Wraz z Serzhem i Mężem wybrałam się na trzygodzinny spacer po błotnistych górskich ścieżkach wokół Hovk. Nic nie było widać i aż serce mi krwawiło, gdy po powrocie pokazano mi zdjęcie gościńca w Hovk podczas słonecznej pogody. Niesamowity widok.

Wirginia tego wieczoru ugościła nas przepyszną kolacją. Baranina w towarzystwie mnóstwa wspaniale doprawionych warzyw była prawdziwą rozkoszą dla mojego podniebienia. Do dziś wspominam smak genialnie przyrządzonego mięsa czy bakłażanów pieczonych wprost na piecu...



Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 15%, cukier inwertowany, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku 3%, olej palmowy, koncentrat soku z marakui 1,5%, mango 1%, syrop glukozowy, koncentrat soku z mango 0,5%, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, laktoza, pektyna, naturalne aromaty.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 512 kcal.
BTW: 6,1/28/58

niedziela, 13 września 2015

Ritter Sport Buttermilch-Zitrone biała jogurtowa z nadzieniem cytrynowo-maślankowym


 Buttermilch-Zitrone to ostatnia czekolada z tegorocznej letniej kolekcji Ritter Sport, jakiej było nam dane wypróbować. Mam bardzo miłe wspomnienia z maślankowo-cytrusowym wariantem smakowym w białej czekoladzie, w wszystko to za sprawą Lindta. Mam na myśli dwie tabliczki, a mianowicie Lime Splash oraz Zitrone-Buttermilch. Obie bardzo mi smakowały, stąd wiem, iż kwaskowato-orzeźwiające nuty bardzo dobrze komponują się z białą czekoladą. Z tego powodu, dziś opisywanego Rittera obawiałam się mniej, niż Eiscafe oraz Erdbeer-Minze. Choć z drugiej strony, sam fakt wykonania czekolady przez Ritter Sport budził we mnie małe wątpliwości... Wszak ostatnio częściej się zrażałam i miałam tą myśl w głowie nawet pomimo faktu, że Eiscafe i Erdbeer-Minze wyszły nie najgorzej.

Białe ritterowe szaleństwo rozpakowaliśmy już w Erywaniu, w naszym pokoju - kiedy pewnego popołudnia naszła nas ochota na coś słodkiego. Czekolada nie wyglądała źle, choć wiedziałam, że kilka razy się nadtopiła. Zdjęcie wyszło fatalnie, ale miałam problem z złapaniem ostrości w telefonie, a nie chciałam się bawić godzinę nad zrobieniem fotki na bloga. Mąż by mnie zabił, w końcu chciał już spróbować czekolady. Przyłożona do nosa pachniała całkiem przyjemnie, kwaskowato-słodko-mlecznie. Cytrusowa nuta odrobinę kojarzyła się z płynem do mycia naczyń, ale nie była to sugestia w pełni odrzucająca i dominująca nad tym, co wydawało się miłe dla nosa.

Wprawdzie na zdjęciu nie jest to wyraźnie widoczne, ale nadzienie nie bardzo odróżnia się barwą od samej białej czekolady. I to i to jest żółtawo-kremowe, zaś nadzienie w swej konsystencji balansuje pomiędzy zbitością, a mazistością. Koniec końców, konsystencja wnętrza oceniam pozytywnie - nie była ani zbyt ordynarna, ani za nadto ślisko-margarynowa. Cóż, jakoś Ritter musi zawładnąć plasującym się na drugim miejscu w składzie tłuszczem palmowym - tak, aby całość nie przypominała aromatyzowanej kostki margaryny...



Sama biała czekolada jest bardzo słodka, lecz nie trąci taniością z kilometra. Wprawdzie nawet Lindtowi nie dorasta do pięt, a co dopiero innym lepszym producentom - ale nie bez kozery miło wspominam ritterowe Weisse Cocos i White Whole Hazelnut. Może to dziwne, ale wolę je od niejednej mlecznej nadziewanej Ritter Sport. Mleczna słodycz podnosi poziom cukru we krwi bardzo skutecznie, a połowa tabliczki na łebka to zdecydowane maksimum. Próba zjedzenia 100 g naraz przez jedną osobę niechybnie skończyłaby się totalnym zamuleniem. Wtedy rzeczywiście mogłoby się zrobić niedobrze.

 Nadzienie przyjemnie rozpuszcza się w ustach i odejmuje nieco całości ze słodkości. Ma w sobie wiele rześkich, kwaśnych nut, przypominających jogurtowo-cytrynowe lody. Konsystencja nie przeszkadza, pasuje do gładkiej białej czekolady. Dzięki maślankowości nadzienie rzeczywiście kojarzy się lindtowską Zitrone-Buttermilch, ale mimo wszystko Ritter jest od niej bardziej ordynarny. Wszystko to ze względu na cytrynę, która już w zapachu wzbudzała małe podejrzenia. Po kilku kostkach odnosimy wrażenie, że do głosu dochodzi pewna sztuczność. Irytujący element, przez którego nigdy nie lubiłam wafelków z cytrynowym kremem.

Podsumowując, czekolada nie została spieprzona, ale szału też nie zrobiła. Zresztą, ja po Ritterze już nie oczekuję szału. Dla mnie ważne, że tabliczka okazała się być zjadliwa. Koniec końców, cała letnia seria Rittera taka jest. W porównaniu do moich ostatnich doświadczeń - jest naprawdę dobrze. W górach te smaki sprawdziły się nieźle, choć przy leniwej weekendowej kawie nie chciałabym się nimi rozkoszować. Nadmierne skupianie się nad każdą kostką mogłoby w końcu przynieść rozczarowanie. Tymczasem otrzymałam trzy cukrowe kopy w oryginalnych i poprawnie jak na Rittera wykonanych smakach. Oby tak dalej.



Poniedziałkowy poranek po powrocie z Gór Gegamskich przywitał nas w Erywaniu deszczową pogodą. Z tego względu, pozmienialiśmy nieco plan wypraw i wsiedliśmy do samochodu Serzha celem zrealizowania planu wtorkowego. Czekała nas dość długa droga autem, podczas to której na szczęście zaczęło się rozpogadzać. Jechaliśmy drogą w stronę granicy z Iranem, mijając coraz to kolejne pasma górskie. Cały ogrom szczytów, po których nikt nie chodzi, które nawet nie mają nazw... 

Dojechaliśmy do słynnego monastyru Khor Virap, położonego u stóp Araratu. W słoneczną pogodę roztacza się z niego boski widok na Ararat, który jest tutaj na wyciągnięcie ręki. Tamtego dnia chmury odsłoniły przed nami jedynie szczyt Małego Araratu. Niestety, to wyciągnięcie ręki jest tylko złudzeniem... Ararat znajduje się tuż za przebiegającą nieopodal granicą z Turcją, która jest całkowicie zamknięta i pilnie strzeżona. Wyobrażam sobie, jak wielki musi to być ból dla Ormian - mieć swoją świętą górą, symbol państwa - tuż za zamkniętą granicą. Zaraz po rzezi Ormian jest to dla nich bodaj największe historyczne cierpienie. Wracając o samego Khor Virap, poczytajcie o tym, jak wielkie znaczenie ma to miejsce dla ormiańskiego Kościoła. Tak, zlazłam do lochu, w którym kilkanaście lat więziony był Grzegorz Iluminator, brrr...



Kolejnym punktem do odwiedzenia tego dnia był trzynastowieczny monastyr Noravank (zdjęcia powyżej i poniżej). Nad wejściem do niego widnieją płaskorzeźby postaci o mongolskich twarzach - wszystko po to, by podczas najazdu Mongołów budowla nie została zburzona. Jak widać podziałało i do dziś możemy podziwiać ten przepiękny monastyr położony osiem kilometrów w głąb niesamowitego kanionu. W jednej z jaskiń leżących w tym kanionie znaleziono najstarszy but świata, liczący sobie 5500 lat. Widzieliśmy go w muzeum w Erywaniu.

 

Po odwiedzeniu dwóch monastyrów udaliśmy się do wioski Areni, w której praktycznie wszyscy mieszkańcy trudnią się produkcją wina z rosnącej tutaj odmiany winorośli i nie tylko... W ofercie kilku winiarni znajdowały się zaskakująco dobre wina owocowe, w tym genialne wino z owoców granatu. My na degustację win zatrzymaliśmy się w małej winiarni położonej na uboczu, gdzie różnymi winami częstowała nas prześliczna Ormianka. Do dziś kręci mi się w głowie, gdy wspomnę boski zapach roztaczający się w piwniczkach pełnych beczek z winem...


Skład: cukier, tłuszcz palmowy, tłuszcz kakaowy, dekstroza, maślanka w proszku 8%, pełne mleko w proszku, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka 6%, maltodekstryna, koncentrat soku cytrynowego 8%, lecytyna sojowa, naturalny aromat cytrynowy i inne naturalne aromaty.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 585 kcal.
BTW: 7,7/39/51