poniedziałek, 30 marca 2015

Torras ciemna z owocami leśnymi słodzona erytrytolem i stewią


Dziś opisywaną czekoladę marki Torras dostałam już parę dobrych miesięcy temu od mojej Przyjaciółki. Przywiozła mi ją z wakacji w Portugalii nie wiedząc, że jest również do kupienia w Polsce ;). Nie mniej jednak, bardzo jestem jej wdzięczna za ten prezent, bowiem sama z siebie raczej szybko bym nie zdecydowała się na zakup tej czekolady. A szkoda, bo przecież jest dość unikatowym wyrobem. Dlaczego? Hiszpańska firma Torras specjalizuje się w produkcji czekolad bez cukru, z alternatywnymi słodzikami. Mleczny wariant z dodatkiem migdałów opisywały na swoim blogu Candy Pandas. Ja uraczę Was recenzją opcji deserowej, uświetnionej owocami leśnymi.


Niestandardowej (bo 125-gramowej) wielkości tabliczka zapakowana została w nietypowo otwierający się kartonik. Jak to wygląda, możecie zobaczyć na zdjęciu powyżej. Muszę przyznać, że zastosowane rozwiązanie okazało się bardzo wygodne - można sobie produkt bez problemu wysunąć z kartonika. Szkoda, że sreberko już trzeba było brutalnie rozrywać, bo zostało zbyt pieczołowicie zgrzane.



Tabliczka jest dość cienka i podzielona na duże kostki. Od spodu zauważamy liczne wybrzuszenia, będące oznaką, że nie oszczędzono dodatku owoców. Produkt intensywnie pachnie suszem z leśnych owoców. Na myśl przychodzą głównie maliny i truskawki, z lekko pudrową nutą. Naturalny zapach suszu podkręcono dodatkiem aromatu i jest to wyczuwalne - na szczęście w stopniu akceptowalnym. Przyjemny owocowy zapach dobrze komponuje się z niezbyt bogatym, lekkim aromatem kakao. Aromatem kakao w proszku, nic ponadto.

Pochylając się nad składem produktu zauważamy, że Torras przyoszczędził na surowcach kakaowych stosując odtłuszczone kakao w proszku. Czekolada i tak czy siak nie zawiera wysokiej ilości masy kakaowej (jest to 58%), przez co rzeczywiście zapach przywodzi nic ponad najzwyklejsze w świecie kakao w proszku. No, nie licząc elementu owocowego. Nieco mnie poirytowało uogólnienie, jakim jest nazwanie dodatku w składzie "owocami leśnymi". Co to znaczy owoce leśne? Moim zdaniem, nazwy każdego z gatunku zastosowanych owoców powinny być z osobna wyszczególnione.

Zatrzymajmy się na chwile przy zastosowanych słodzikach. Użycie erytrytolu oraz glikozydów stewiolowych sprawiło, że produkt jest niesamowicie niskokaloryczny jak na czekoladę - to tylko 410 kcal w 100 g! Erytrytol jest nieprzyswajalnym przez organizm (a przez to praktycznie bezkalorycznym) poliolem naturalnie występującym na np. w niektórych owocach (gruszki, melony, winogrona). Do celów spożywczych uzyskuje się go drogą fermentacji glukozy przez drożdże. Jego przewaga nad ksylitolem wynika z faktu, iż nie ma on praktycznie żadnego działania drażniącego na układ pokarmowy. Jeśli zechcielibyśmy zakupić sam erytrytol, to często występuje on w połączeniu ze stewią - tak jak w czekoladzie od Torras. O magicznej roślince jaką jest stewia ostatnimi czasy jest coraz głośniej, także nie będę się tutaj nad nią rozwodzić. Odsyłam do źródeł internetowych, jeśli macie ochotę poczytać o dobroczynnych właściwościach stewii. Ponadto, do czekolady dodano również inulinę, która jest dobrym prebiotykiem.


O zapachu już co nieco napisałam, teraz czas przejść do kolejnych wrażeń zmysłowych :). Kostki odłamują się łatwo i bez trzasku. Tekstura czekolady jest miękka, ale nie rozpływająca się. Sprawia bardziej wrażenie kruchości, ale nie sypkiej. Po umieszczeniu kawałka czekolady w ustach musimy chwilę popracować językiem, aby zaczęła się rozpuszczać. Pozostawia po sobie klasyczny posmak kakao w proszku, bardzo prosty i raczej gładki. Słodycz w tej czekoladzie jest delikatna i specyficzna, kojarząca się z posłodzoną miodem wodą. To bardzo, ale to bardzo lekka czekolada.

Zdecydowanie muszę przyznać, że jest to tabliczka idealnie nadająca się na upały, bowiem każdy kęs pozostawia po sobie przyjemnie chłodzące uczucie rześkości, budzący skojarzenie z miętą. Domyślam się, że jest to efekt zastosowania stewii. Poza tym, kolejnym odświeżającym czynnikiem są owoce. Przypuszczam, że występują one tutaj w formie zliofilizowanej, ale jest to tylko mój domysł, bowiem nie zamieszczono takiej informacji na opakowaniu. Nie są to jednak sztuczne paraoowocowe kostki, ale aromatyczne i autentyczne suszki. Zatopione zostały wewnątrz tabliczki w sporej ilości. Podczas ich spożywania wychodzi na wierzch problem nieścisłości opisu składu surowcowego. Te nieszczęsne "owoce leśne"... Na mój gust, w tej czekoladzie umieszczono jedynie suszone maliny i truskawki. Wnioskuję to nie tylko po smaku, ale również po wyglądzie i barwie tego dodatku. Wszystkie suszki jakie znalazłam miały odcień czerwonawy.

Czekolada marki Torras to na pewno świetna alternatywa dla osób bardzo dbających o linię, dla których 600 kcal na 100 g nawet barrrrdzo zdrowej ciemnej czekolady z wysoką zawartością kakao będzie wartością zaporową. Ja jednak potraktuję Torras jako ciekawostkę, bo mam zamiar eksplorować bogaty świat kakao bez oglądania się na wartość energetyczną produktu. Na pewno wielką zaletą czekolady jest jej specyficzny efekt chłodzący - latem taki smakołyk sprawdzi się jak ulał. Jestem pewna, że znajdzie się grono odbiorców, którzy czekoladami Torras będą pragnęli raczyć się regularnie. Ja podziękuję, aczkolwiek było to na pewno ciekawe doświadczenie.

Skład: miazga kakaowa, słodziki (erytrytol, glikozydy stewiolowe 0,026%), tłuszcz kakaowy, inulina, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, owoce leśne 2%, lecytyna sojowa, aromat waniliowy i owoców leśnych.
Masa kakaowa min. 58%.
Masa netto: 125 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 410 kcal.
BTW: 6,5/36/33

sobota, 28 marca 2015

Lindt Creation Caramel Vanille mleczna nadziewana kremem karmelowym, truflą waniliową i kawałkami migdałów


Dziś opisywana czekolada jest jednym z wielu przykładów, jak stracone niegdyś szanse potrafią do nas powrócić ze zdwojoną siłą. Lindt Creation Caramel Vanille była dostępna w Polsce w sezonie 2013 w w wersji 100-gramowej. Rzuciła mi się parę razy oczy w Almie, gdzie leżała na półce obok Sumptuous Orange i Luscious Caramel. Kolekcja ta była produktem francuskiej filii Lindta i niestety dobrym składem surowcowym nie grzeszyła. Pojawiły się m.in. tłuszcze roślinne. Tak się złożyło, że gdy w końcu doczekałam się promocji na te 100-gramowe Creation, Caramel Vanille nie było już na sklepowej półce. Obeszłam się smakiem. W Mikołajki 2014 ucieszyłam się, gdy zobaczyłam ten wariant smakowy w niemieckim markecie - w wersji 150-gramowej, produkcji szwajcarskiej, bez śladu margaryny. Czasem warto poczekać :).

 

Tabliczka pachnie w sposób dobrze nam znany - oto aksamitnie delikatna mleczna czekolada Lindta. Czekolada, co do której mam ewidentną słabość i mam nadzieję, że Lindt nigdy nie spieprzy tej istnej krainy łagodności. W kakaowo-mlecznej symfonii wyraźnymi akordami uderzają w nasze nozdrza: rozkoszne świeże masełko, słodki karmel i doprawiająca wszystko wanilia. Będzie słodko, oj będzie. To jest jednak obietnica takiej słodyczy, w której lubię się rozpływać. Ten zapach skusił mnie na ryzykowanie hiperglikemią ;).

Warstwa mlecznej czekolady jest mięciutka i delikatna. Rozpływa się w ustach bez najmniejszych problemów. To smak, do którego lubię powracać. Po prostu Lindt. Tyle razy opisywałam tego klasyka na blogu, że aż głupio mi nawracać o tym samym po raz wtóry :D. Przejdźmy więc do nadzienia.

 Generalnie nadzienie bardzo spójnie łączy się smakowo z czekoladą. Jest tak jak ona słodziutkie i nie ma tu żadnej gry kontrastów. Karmel jest mało zwarty, nieco lejący się - ale nie na tyle wodnisty, żeby wylewał się namolnie oblepiając palce. Nie ma w sobie nut paloności, nie ma tu też słoności - to po prostu słodki karmel. Zresztą, cukry w składzie tej czekolady są odmieniane przez wszystkie przypadki, więc trudno się takiemu efektowi dziwić ;). Nie ma przy tym żadnych obcych posmaków i jest świetny na zaspokojenie słodyczowego głoda.

Dolna biała warstwa nadzienia jest zbita i... oczywiście słodka :). Została nazwana waniliową truflą i cóż - jest przede wszystkim bardzo śmietankowa i maślana. Nie bez kozery tłuszcz mleczny zajmuje bardzo wysokie (trzecie) miejsce w składzie. Wanilia pojawia się, jest stonowana i delikatna. Mogę przypuszczać, że ta część nadzienia byłaby monotonna, gdyby nie zatopione w niej drobinki migdałów. Nie są wybitnie wyraziste w smaku, ale na całe szczęście nie są nadmiernie skarmelizowane czy przepalone. Po prostu sobie chrupią, dopełniając błogiej słodyczy tej kompozycji.

Olga, ciesz się, bo w końcu mam coś dla Ciebie ;). Lindt Creation Caramel Vanille ociera się o słodki ulepek. Z naciskiem na słodki, bo do zamulającego ulepka na szczęście mu jeszcze daleko. Dobre surowcowe składniki, mimo wszystko wyważone proporcje - oto klucz do zasłodzenia, zasłodzenia z klasą ;). Smakowało mi. To nie był wybitny produkt, ale smaczna nadziewana czekolada. Słooodka ;).

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, syrop glukozowy, miazga kakaowa, laktoza, śmietanka w proszku, migdały 2%, odtłuszczone mleko w proszku, mleko skondensowane, lecytyna sojowa, glukoza, ekstrakt słodu jęczmiennego, sól, aromaty, ekstrakt wanilii burbońskiej.
Masa netto: 150 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 554 kcal.
BTW: 6,1/35/53


czwartek, 26 marca 2015

Zotter Jazz + Blues ciemna 90% i ciemna 80% z kruszonym kakao i chili

 

Jazz + Blues to jedna z kilku zotterowskich czekolad Mitzi Blue, jakie zakupiłam w wyniku mojego pierwszego (i jak dotąd jedynego, ale na pewno nie ostatniego) zamówienia w Galerii Słodyczy. Wraz (obok High-End) była tą tabliczką, po której spodziewałam się totalnej masakry dla kubków smakowych i do której degustacji z tego powodu przymierzałam się z nieukrywaną ekscytacją. Bo jakże nie spodziewać się mocnych doznań po produkcie, który składa się z 80% i 90% kręgów czekolady, posypanych kruszonym ziarnem kakao z dodatkiem chili? Drżałam na samą myśl, a bicie mojego serca jeszcze bardziej przyspieszało gdy myślałam o Jazz + Blues w momencie, gdy byłam już po degustacji High-End. Jeśli jeszcze nie czytaliście mojej recenzji High-End, koniecznie to nadróbcie. To był czekoladowy hardkor. A co zafundował nam Jazz + Blues?



Troszkę zawiódł mnie fakt, iż na opakowaniu nie zamieszczono informacji, skąd pochodzi kakao użyte do stworzenia tej czekolady (czy właściwie dwóch czekolad połączonych w jednym wyrobie). Powierzchnia Mitzi Blue pokryta była lekkim białawym nalotem, który w połączeniu z dość mocno proszkowym zapachem - sprawiał wrażenie, że Jazz + Blues będzie czekoladą pylistą i suchą. Tak, zapach przywołuje na myśl po prostu kakao w proszku i nie ma tu wyjątkowego bogactwa aromatu. Spodziewałam się czegoś innego. No ale cóż, może miałam przytkany nos.

Smakowanie rozpoczęłam od dominującej w kompozycji czekolady z 80% zawartością kakao. Okazała się być znacznie sucha i rzeczywiście sprawiała wrażenie proszkowatości, a także ziarnistej ziemistości. Pozostawia po sobie uczucie ściągania w buzi. Ku mojemu zdziwieniu, nie cechowała się jakąś wyjątkową głębią. Ani gorycz, ani kwasek, ani słodycz - nic nas tu jakoś wyjątkowo nie atakuje. Gdyby występowała solo, okazałaby się nawet dość nudna. Hmm. Całe szczęście, że to właśnie tą czekoladę pokryto kruszonym ziarnem kakao, które nieco urozmaica sprawę.

Kakaowe nibsy mają specyficzny, surowy smak. Intensywnie kwaskowaty, trochę jak niedojrzały włoski orzech. Podczas degustacji powiedziałam, że ten smak kojarzy mi się z "uwodnionym drewnem" - cokolwiek by to nie znaczyło :D. Mój Luby ma czasem niezły ubaw z moich skojarzeń.

Nie ukrywam, że Jazz + Blues kupiłam głównie ze względu na dodatek chili. Nie doczytałam, że chili zawarte jest jedynie w kakaowych nibsach. Szkoda, spodziewałam się sproszkowanego chili spójnie wtopionego w tabliczkę. Niestety, ale nadal nie znalazłam idealnej czekolady z chili. Może z dwa razy udało mi się dość wyraźnie poczuć tu ostrość chili i to tylko i wyłącznie po przegryzieniu nibsa. Pikantność była tutaj na naprawdę niewielkim poziomie. Istnieje prawdopodobieństwo, że gdyby ktoś niespecjalnie skupiał się na nibsach, w ogóle nie poczułby udziału chili. Szkoda! Zotter nie poszedł na całość, a ja byłam żądna hardkoru!

Pozytywnym zaskoczeniem w Jazz + Blues okazał się mały dysk z czekolady o 90% zawartości kakao. Ta czekolada była o wiele głębsza w smaku, o dziwo wcale nie bardziej gorzka od 80% towarzyszki. Zaskoczył mnie fakt, że była od niej gładsza, mniej sucha, po prostu smukła. Miała w sobie wiele przyjemnej lekkiej słodyczy suszonych moreli i śliwek. Trudna do przegryzienia, poddana powolnemu rozpuszczaniu pozostawała syropową kleistość w ustach. O dziwo, była naprawdę bardziej przystępna od swojej 80% koleżanki.

 Zotter Jazz & Blues nie spełniła moich oczekiwań. Była by dla mnie o wiele bardziej atrakcyjna, gdyby składała się jedynie z 90% czekolady, która okazała się być smaczniejsza i ciekawsza. Zabrakło mi porządnego kopa w postaci większego udziału chili. Spodziewałam się, że Zotter wykona bardziej odważny ruch z rozdysponowaniem tej przyprawy. Eh, chili było o wiele mocniej wyczuwalne we wspaniałej Ribisel Chili Rock. Trudno, pozostaje mi dalej szukać prawdziwego, pierwotnego szaleństwa fuzji kakao i chili.

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, kruszone kakao 2%, sól, chili bird's eye.
Masa kakaowa min. 90% i min. 80%.
Masa netto: 65 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 616 kcal.
BTW: 12/50/27

wtorek, 24 marca 2015

Menakao Fudgy & Light mleczna 44% z wanilią


Gdy cofam się pamięcią do moich szalonych, sierpniowych zakupów w sklepie R.Rajsigl w Innsbrucku, doskonale pamiętam siebie stojącą przed regałem z czekoladami Domori i Menakao. Było tam wiele innych wykwintnych marek, które nie sposób było wtedy ogarnąć wzrokiem i rozumem. Domori zwróciło na siebie uwagę maleńkimi, eleganckimi opakowaniami, natomiast Menakao... Tę twarz z okładki pamiętałam bardzo dobrze z bloga Czoko. Opisywała ona dokładnie tą czekoladę w grudniu 2013 roku, a mi ta recenzja mocno zapadła w pamięć. Nie zastanawiałam się ani chwili nad wyborem tej tabliczki, po prostu po nią sięgnęłam.

Menakao jest jedną z tym manufaktur, której asortyment mam zamiar przestudiować od A do Z. Swoją wyjątkowość zawdzięcza faktowi, iż czekolady w niej wytworzone są w 100% madagaskarskie. Wszystkie tabliczki od Menakao są single-origin i bean-to-bar. Menakao to esencja dalekiego, jakże egzotycznego Madagaskaru. Chciałam zaprosić Was do odwiedzenia witryny internetowej Menakao, ale w chwili, gdy piszę tę notkę za nic w świecie nie chce mi się ona uruchomić - może będziecie mieć więcej szczęścia. Ja wszystkie czekolady Menakao wpisuję na swoją listę "must have". Niech to będzie moja osobista namiastka wyprawy na Madagaskar. Tą fascynującą eksplorację rozpoczęłam od bodaj najłagodniejszej propozycji tej firmy (o ile w ogóle można mówić tu o łagodności ;)).



Wprawdzie dziś opisywana czekolada bardzo długo czekała na swoją kolej (jest to przedostatnia tabliczka, jaka została mi z zakupów w Innsbrucku), ale i tak wiem, że to początek sporej przygody z madagaskarskimi czekoladami. Małe i liczne kostki sprawiają wrażenie, że czekolada jest większa, niż w rzeczywistości. A realia mówią nam o 75 g (warto wiedzieć, że warianty smakowe Menakao występują także w gramaturze 25 g - i właśnie takie maleństwo opisywała Czoko). Tabliczka nie jest ani specjalnie gruba, ani wyjątkowo cienka - taka w sam raz. Unosi się nad nią zapach, który zwiastuje czekoladową rozkosz dla każdego, kto potrafi docenić coś więcej, niż słodkie ulepki. Tak wiele tutaj czuć... Cytrusową kwaskowatość, waniliową słodycz, surową goryczkę kawy... To nie jest mleczna czekolada jaką znamy z półek popularnych sklepów.

W swej strukturze tabliczka jest dość twarda i szorstka jak na mleczną, łamie się z pięknym trzaskiem - już wiemy, że to nie będzie leciutki obłoczek, ale czekolada z charakterkiem. Pierwsze wrażenie smakowe to intensywna kwaskowatość, odrobinę sucha - jak niesłodzona, suszona skórka cytryny lub grejpfruta. Bardzo wiele w niej surowości, pierwotności. Cytrusy oraz bardzo wyraźna palona goryczka kawy w niesamowity sposób zlewają się z: przyjemną czystą tłustością, specyficzną słodyczą cukru trzcinowego, nutą wanilii i szczyptą soli. 

Tłustość można nazwać maślano-mleczną, ale wzbogaca ona produkt jedynie o ułamek aksamitności. Cukier trzcinowy nadaje jej trochę orzechowego posmaku, a kawowo-palone nuty intrygują swoją wyrazistością. Pełne mleko w proszku powinno czuć się zaszczycone towarzystwem tak wykwintnych kolegów. Niesamowity charakter egzotycznych składników nadaje mlecznej czekoladzie zupełnie nowego wymiaru.

Wanilia jest w tej czekoladzie podobna, jak w białej Mount Momami - stanowi tutaj wyrazistą przyprawę, a nie wanilinowy zamulacz z taniego serka homogenizowanego. Sól wprowadza kolejny element urozmaicenia sprawiając, że miesza się tutaj cała paleta smaków - a takie doznania uwielbiam. Ponadto, kęsy czekolady wcale nie aż tak łatwo rozpuszczają się w ustach - zachęcają do rozcierania językiem po podniebieniu - a to jeszcze bardziej intensyfikuje odczucia. Koniec końców, zalepia buzię niczym gęsty syrop z palonego, solonego karmelu. 

Pośród tego wszystkiego, czekolada jest bardzo uzależniająca i mogłabym jej zjeść naprawdę dużo. Przyciąga do siebie i nie chce puścić. W takie czekoladowe sidła lubię wpadać i takie mleczne czekolady są dla mnie niczym ideał. Polecam każdemu.

Skład: cukier trzcinowy, pełne mleko w proszku, ziarna kakaowe z Madagaskaru, czysty tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa non-GMO, wanilia z Madagaskaru, sól z Madagaskaru.
Masa kakaowa min. 44%.
Masa netto: 75 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 601,82 kcal
BTW: 11,5/43,34/41,44

niedziela, 22 marca 2015

Fin Carre Crusti Choc mleczna z chrupkami zbożowymi


Staram się unikać sytuacji, gdy na moim blogu dwa razy pod rząd ukazują się produkty tej samej marki. Z drugiej strony lubię, gdy kolejność publikacji wpisów jest zbieżna z kolejnością wypróbowanych czekolad. Przedwczoraj zaprezentowałam Wam żurawinową deserówkę od Fin Carre, a już dziś mam dla Was słynną Crusti Choc z Lidla, również wyprodukowaną przez niemiecką firmę Solent. Słynną? Owszem. Gdy jeszcze dość intensywnie śledziłam forum Wizaż, wiele dziewczyn rozpływało się nad tym produktem. Zawsze sceptycznie podchodzę do takich opinii - w końcu Milka również jest bogiem dla tłumów, nieprawdaż? Z Fin Carre moje doświadczenia były jednak w większości pozytywne, dlatego nie obawiałam się wypróbować Crusti Choc.

Jak to się stało, że sięgnęłam po Crusti Choc? Odsyłam Was do poprzedniej notki, gdzie przeczytacie, że wraz z żurawinową koleżanką, chrupiąca pannica sporo naczekała się na swoją kolej w Magicznej Szufladzie. A gdy w końcu przyszła kryska na Matyska, obie tabliczki otworzyłam w jeden dzień. Do jednej kawy. W przeciągu pół godziny. Ja, która uwielbia delektować się dłuuugo jedną kosteczką czekolady, rozkładając ją na części pierwsze, chłonąc wszystkimi zmysłami. Tak, ja też miewam słodyczowe fanaberie. Połowa żurawinowej Fin Carre nie usatysfakcjonowała tamtego dnia mojej ciągoty do fuzji cukru z kakao, a w końcu drugą połowę grzecznie odłożyłam dla mojego Mężczyzny. Nie było rady, trzeba było jak najprędzej otworzyć kolejną tabliczkę! ;)



Czy Was również denerwuje fakt umieszczania tabliczek w opakowaniach w ten sposób, że dopiero po rozdarciu całego plastiku/papierka możemy obrócić czekoladą na drugą stronę i podzielić na kostki? Uchylając lekko opakowanie, dostrzegamy najpierw gładszą warstwę czekolady, co niezmiernie mnie irytuje - a ja lubię równo połamać sobie tabliczkę wzdłuż kostek. Dzielenie czekolad na kostki jeszcze przy zamkniętym opakowaniu, na czuja - jest dla mnie czynem barbarzyńskim. Nie mogę patrzeć, gdy ktoś tak robi - nawet gdy traktuje tak najpodlejsze czekolady. Przecież tabliczkę trzeba obejrzeć w całości, powąchać, pogłaskać, przywitać się z nią... ;)

Mnogość zbożowych chrupek jaka ukazała się moim oczom zaraz po otwarciu opakowania nieco mnie przeraziła. Momentalnie wyobraziłam sobie, że czeka mnie przedzieranie się przez ocean wysuszonych cząstek a'la preparowany ryż, ledwo tylko muśniętych czekoladą. Nic bardziej mylnego! Gdy tylko odwróciłam czekoladę i dojrzałam nietypowy, sympatyczny podział na wielokąty - już wiedziałam, że chrupki owszem, występują w tym produkcie w dużej ilości - ale tylko na spodzie tabliczki. Tak w zasadzie, to mogłam już taki wygląd wyrobu wywnioskować z obrazka na opakowaniu - ale ile już razy okładka swoje, a życie swoje ;)... W tym wypadku producent dość wiernie odzwierciedlił rzeczywistość na okładce, a to się ceni.

Biorąc pod uwagę niską cenę wyrobu, mleczna czekolada o standardowej 30-procentowej zawartości kakao pachnie nadzwyczaj przyjemnie. Mocno mlecznie i świeżo, bez nachalnej słodyczy, z subtelną nutką kakao i wanilii. Chrupki zbożowe są wariacją na temat ryżu, pszenicy i kukurydzy - nie mają jakiegoś bardzo wyrazistego smaku. Nie są twarde ani suche - okazały się być bardzo łatwe w obcowaniu. Wprowadzają odrobinę urozmaicenia bez specjalnych fajerwerków. Nie ziębiły mnie ani nie grzały - po prostu sobie były i lekko chrupały, nie zaburzając przy tym smaku czekolady samej w sobie. No, może wprowadzały subtelną nutkę słoności, co czyniło słodycz czekolady jeszcze bardziej znośną.

Tak, jak zapach tak taniej mlecznej czekolady od razu przypadł mi do gustu - tak również smak okazał się być całkiem w porządku. Ba, kostkę za kostką pochłaniałam bardzo napastliwie - świetnie zaspokajała mój apetyt na słodkości, miękko rozpuszczając się w ustach. Czekolada jest barrrdzo słodka, ale nie jest to słodycz zatrważająca, masakrująca i rozrywająca trzewia. Słowem - nie wali cukierniczką aż tak brutalnie, jak polskie Milki. Cukier nie zakrywa w pełni walorów, jakie niosą ze sobą dobrej jakości składniki mleczne i kakaowe. Dodatek masełka robi swoje - czekolada jest fajnie aksamitna. Solent tym razem nie przeholował z naturalnym aromatem - wanilia ładnie podkreśla całość tej prostej, a jakże smacznej kompozycji. Przyjemna mleczna czekolada harmonijnie okala nienarzucające się (pomimo swej mnogości) zbożowe chrupki - tworząc produkt naprawdę godny polecenia w swoim przedziale cenowym. Zwyczajnie, prosto, przystępnie - smacznie. W sam raz, gdy mamy chęć po prostu na coś słodkiego, bez większych bajerów.

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, chrupki zbożowe 16% (mąka ryżowa, cukier, mąka kukurydziana, słód pszenny, gluten pszenny, kakao w proszku, sól, odtłuszczone mleko w proszku), miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, słodka serwatka w proszku, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna słonecznikowa, naturalny aromat waniliowy.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 515 kcal.
BTW: 6,8/26,4/51,6

piątek, 20 marca 2015

Fin Carre ciemna z żurawiną


Od moich masowych zakupów niemieckich czekolad Fin Carre minęło już tyle czasu, że Lidl zdążył ponownie ogłosić promocję na tą grupę produktów. Z racji, że te tabliczki marki własnej nie znalazły się na mojej liście weekendowych degustacji, która ułożona została przede wszystkim według kryterium jakim jest termin ważności - Fin Carre czekały grzecznie w Magicznej Szufladzie na moment, w którym to zechcę zabrać je ze sobą do pracy. Po prostu, na czarną godzinę do pracy - na mniej rytualną degustację, niż te jakie uskuteczniam z Ukochanym w wolne dni. Czekały i czekały... Dwie ostatnie sztuki doczekać się nie mogły. Myślałam, że ich kres nastąpi dopiero podczas naszego wielkanocnego wypadu w góry. Aż tu pewnego dnia...

...w ciągu pełnego wrażeń tygodnia pracy udało mi się wcześniej niż zazwyczaj wrócić do domu. Czułam się zmęczona fizycznie i psychicznie, na dodatek zbliżały się babskie dni. Musiałam wykonać jeszcze parę telefonów służbowych, ale czułam, że wydobyłabym z siebie tylko bełkot. Chciałam iść pobiegać, ale miałam wrażenie, że szybciej pokonałabym obraną trasę idąc. Pozostawało jedno rozwiązanie. Szybko zrobiłam kawę (na dodatek zbożową - w tamtym tygodniu autentycznie przepiłam się normalną kawą, co rzadko mi się zdarza!), by zaraz drżącymi dłońmi sięgnąć do Magicznej Szuflady po czekoladową pigułkę na wszystkie dolegliwości.

Dziś opisywana Fin Carre to czekolada deserowa (57% zawartości kakao) z wsadem żurawinowym. Nieco obawiałam się tej tabliczki po dramatycznej konsumpcji jej imbirowej koleżanki. Sama czekolada miała skład identyczny, jak poprzedniczka - różnią się one wyłącznie dodatkami. Jak na deserówkę kosztującą grosze, skład naprawdę nie budzi zastrzeżeń. W kwestii dodatków - żurawina wydawała się o wiele bardziej przystępnym materiałem niż imbir, którym Solent nie potrafi umiejętnie dysponować... Nic nie zapowiadało, aby cokolwiek w żurawinowej Fin Carre mogło przeszkodzić w prymitywnym zaspokajaniu głodu na kakaową słodycz.


Po otwarciu zgrzewanego, plastikowego opakowania okazuje się, że Solent znów nieźle zabawił się naturalnym aromatem. Super, że aromat jest naturalny, ale nawet ten można przedawkować. Wyrób pachnie czymś na kształt owocowych galaretek w czekoladzie. Muszę przyznać, że w przypływie prostackiej chętki na słodkie, ten aromat całkiem mi odpowiadał. Nie był odrzucający, a raczej nieco nęcący zapowiedzią przystępnego produktu. W końcu tanie galaretki w czekoladzie są dobre, bo są dobre i tanie ;). Tak przynajmniej myślałam kilkanaście lat temu, gdy słodkości utrzymane w podobnej konwencji pochłaniałam na tony. Jak widać, w okolicy babskich dni odezwał się we mnie ten dziecięcy zew.

Deserowa czekolada Fin Carre nie jest ani twarda, ani miękka. Nie rozpuszcza się miękko w ustach, nie ma w sobie wyrazistej kakaowej goryczki, nie jest również przesłodzona - jest po prostu przeciętna, lecz smaczna i zjadliwa. Cieszę się, że w tej wersji smakowej miałam możliwość w ogóle poczuć smak tej czekolady - w opcji z imbirem ów dodatek przysłonił wszelkie cechy typowe dla czekolady. Dawno nie jadłam innych deserowych tabliczek w tym przedziale cenowym, więc trudno mi określić, na jakim poziomie w tej kwestii utrzymuje się Fin Carre. Jedno jest pewne - spośród wyrobów tej lidlowskiej marki własnej mocniej do gustu przypadły mi czekolady mleczne, niźli deserowe. O dziwo!

Wsad żurawinowy przybrał formę nieregularnych kostek, dość mocno scukrzonych. Ich smak i konsystencja ponownie przywodzi mi na myśl owocowe galaretki. Cukier zrobił swoje i żurawina jest w tym produkcie zdecydowanie słodsza, niż kwaśna. Trochę szkoda, bowiem cenię sobie naturalny smak owoców - kwaskowatość i cierpkość specyficzna dla żurawiny zupełnie mi nie przeszkadzają (o czym mogliście poczytać na przykład przy recenzji pewnej Karmello). Nie zmienia to jednak faktu, iż kostka za kostką żurawinowej Fin Carre znikały bardzo prędko.

Imbirowa Fin Carre była niewypałem, żurawinowa całkiem dała radę - pozostało mi jeszcze wypróbować pomarańczową deserówkę, ale póki co nie mam jej w swojej kolekcji. Po wpałaszowaniu dokładnie połowy tabliczki, drugą część odłożyłam z powrotem do Magicznej Szuflady - aby zgodnie z tradycją podzielić się nią z moim Ukochanym. A co stało się później? O tym dowiecie się już pojutrze ;).

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, wsad z żurawiny 18% (suszona żurawina 60%, cukier, olej słonecznikowy), lecytyna słonecznikowa, naturalny aromat.
Masa kakaowa min. 57%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 537 kcal.
BTW: 4,5/32/53,1

środa, 18 marca 2015

Zotter Bouquet Of Flowers nugat z nerkowców z polnymi kwiatami i nugat z migdałów z pąkami róż


Bouquet of Flowers od Zottera zakupiłam za pośrednictwem Galerii Słodyczy. Pod tą nazwą kryją się dwie odrębne kwiatowo-orzechowe tabliczki, występujące w jednym zestawie. Nie można ich nabyć osobno, dlatego zdecydowałam się zrecenzować je w jednym wpisie. Decyzja o zakupie Bouquet of Flowers była dla mnie oczywistością, gdy tylko ujrzałam ów produkt dostępny w sklepie internetowym. W tym wyrobie kusiło mnie wszystko. Piękne opakowanie, nugaty, kwiaty... Bardzo oryginalne i stylowe połączenia, które musiałam wypróbować. Moment na degustację Bouquet of Flowers wybraliśmy idealny - przedpołudnie w Dniu Kobiet. Te czekolady to najpiękniejszy bukiet kwiatów, z jakim mogłam mieć do czynienia w to święto ;).

W pierwszej kolejności sięgnęliśmy po jaśniejszą tabliczkę, czyli nugat z orzechów nerkowca posypany polnymi kwiatami. Czekolada ta zawiera w sobie 27% masy kakaowej - głównie tłuszcz kakaowy z dodatkiem miazgi, więc nie można w 100% nazwać jej wariacją na temat białej czekolady. Nerkowców mamy tutaj aż 23%, co pozwala stwierdzić, że te orzechy będą w smaku bardzo wyraźnie wyczuwalne - a to oznacza, że niezwykle się na ten wyrób napaliłam :D. W przetłumaczonym składzie produktu naklejonym na opakowanie przez wyłącznego dystrybutora Zottera w Polsce nie pasowała mi tylko jedna rzecz... Bo jak można przetłumaczyć "cornflowers" na kwiaty kukurydzy?! Przecież to chabry! ;)



Widok nerkowcowego nugatu nieco nas zawiódł - spodziewałam się większej ilości kwiatowej posypki, ale w dalszym obcowaniu z tym smakołykiem ta drobna oszczędność producenta przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Już sam zapach doprowadza nas bowiem do obłędu. Jest to bardzo delikatny aromat, mleczno-orzechowy. Wyraźnie czuć, że zastosowano tutaj akurat nerkowce. Przy przełamywaniu tabliczki okazuje się ona bardzo miękka, lecz nie namolnie roztapiająca się w palcach.

Smak to jeszcze większy obłęd. Jak na Zottera, czekolada jest bardzo słodka, ale jest to słodycz, której mogłabym kosztować bez końca. Intensywny boski smak drobno zmielonych nerkowców wspaniale wymieszał się z elementami mlecznymi i kakaowymi. Aksamitnie rozpuszcza się w ustach, pozostawiając w nich niebiańsko słodką orzechową moc. Charakterystyczny smak nerkowców został tu odważnie podkreślony sporą dawką cynamonu, co najpierw mnie zaskoczyło, a po chwili totalnie obezwładniło. Pomimo swej słodyczy, ten nugat nie był zamulający - był świeży, co uzyskano zapewne również przez dodatek proszku cytrynowego. Ponadto, aksamitną teksturę wyrobu urozmaicały często pojawiające się wewnątrz grubsze drobinki orzechów nerkowca, nadając całości nieco chrupkości. Rewelacja, no po prostu rewelacja! Życzyłabym sobie takiej czekolady o wiele grubszej i większej, a totalnie przepadłabym dla takiego wariantu smakowego w formie lodów... Ajajajajaj!

Kwiaty polne w gruncie rzeczy niewiele tu wnoszą, są tylko ozdobą, której wcale nie musiałoby być - a czekolada i tak pozostałaby rewelacyjna w smaku. Wydaje mi się, że gdyby Zotter solidniej posypał powierzchnię tabliczki tymi kwiatkami, byłaby ona bardziej pylista i sucha w odbiorze, co mogłoby zaburzyć harmonię tego wyrobu. Z drugiej strony, podczas rozpuszczania kęsa zawierającego płatki kwiatów, mój Mężczyzna odnotował dodatkową nutkę ziołowości. Dla mnie nie było to istotne, a więc może to była tylko jego autosugestia. Nieważne. I tak ten nugat ujął mnie nieprzeciętnie. Aż bałam się rozkoszy, jaka mną może zatrząść, gdy sięgnę po wariant migdałowo-różany...



Migdałowo-różanych fuzji w wykonaniu Zottera doświadczyliśmy już nie raz (Mandel Rosen,
Blossom Marzipan on Coffee Noisette, Marrakesh), ale nasz Bukiet Kwiatów miał być zupełnie odmiennym doświadczeniem. To niesamowite, jak odmienne wariacje na temat tych samych składników potrafi stworzyć Zotter.
Ciemniejsza część Bukietu Kwiatów zawiera w sobie nieco większą ilość masy kakaowej niż nerkowcowa poprzedniczka (32%), a migdałów mamy 21%. Suszone fragmenty pąków róż ozdobiły powierzchnię tabliczki.

Zapach jest o wiele bardziej intrygujący, wręcz niebezpieczny. Oznacza to, że nie każdemu różano-migdałowy nugat przypadnie dla gustu, choć dla mnie to kolejny obłęd. Jednakże zamiast rozpisywać się nad aromatem, przejdę od razu do smaku - bowiem wrażenia dostarczone przez zmysł smaku oraz zapachu były zbieżne. Tabliczka nie zawiera w sobie drobinek migdałów, bez najmniejszych przeszkód miękko rozpuszcza się w ustach, pozostawiając na języku same pąki róż. 

Pomimo sporego udziału migdałów w składzie, zostały one w ogromnej mierze przyćmione przez potężną różę, doprawioną imbirem. Degustowanie tej czekolady to jak przechadzka po kwiaciarni pełnej świeżo zerwanych róż. To spijanie esencji różanej doprawionej pikantnością imbiru, muśniętej olejkiem migdałowym i kakaowym masłem. Na pewno ten wariant jest bardziej wytrawny od nerkowcowego, również przez wyższą zawartość masy kakaowej. Nietypowe doznanie, jakbym wkładała do ust świeże płatki róż, wyciskała z nich wszystkie soki, a następnie zagryzała dobrą, lecz delikatną czekoladą (w przybliżeniu białą ;)). Kolejne skojarzenie to czerwony różaniec pachnący różami, kiedyś był taki w moim domu... Całość jest bardzo przytłaczająca mocą aromatów i nie można by było zjeść tego wariantu smakowego tak dużo, jak nugatu z nerkowców. Co nie zmienia faktu, że również była to przepyszna czekolada, lecz po prostu diametralnie inna.

Bouquet of Flowers zszokował mnie swoją odmiennością, rozłożył na łopatki wybitną smakowitością. Obie tabliczki, z których składał się ten zestaw, dostarczyły całą moc skrajnie różnych doznań. Były to wyjątkowe smaki - takie, które długo się pamięta. Bardzo słodkie, jak na Zottera, ale przy tym absolutnie elektryzujące... Choć wolę dostawać kwiaty doniczkowe, niż bukiety - takim bukietem nie pogardziłabym nigdy! :)

Nugat z nerkowców z polnymi kwiatami.
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, orzechy nerkowca 23%, pełne mleko w proszku, słodka serwatka w proszku, miazga kakaowa, cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, chabry 0,3%, stokrotki 0,3%, nagietki 0,3%, sól, wanilia, cynamon, proszek cytrynowy.
Masa kakaowa min. 27%.

Nugat z migdałów z pąkami róż.
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, migdały 21%, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, słodka serwatka w proszku, cukier trzcinowy, pąki róży 0,3%, lecytyna sojowa, sól, imbir, wanilia, cynamon, olejek różany 0,01%.
Masa kakaowa min. 32%.

Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 589 kcal.
BTW: 7,9/43/41

poniedziałek, 16 marca 2015

Morin Grenada 70% ciemna


Strzeżcie się - dziś znowu na moim blogu solidna dawka kakao, bez kompromisów. Każda moja kolejna decyzja o wyjęciu z Magicznej Szuflady jednej z kilku tabliczek z francuskiej czekoladziarni Morin, zakupionych na styczniowej degustacji w Pintej Klepce, to zawsze obietnica zapoznania się z kolejną odsłoną tajemniczego świata kakao, bez jakichkolwiek prób jego ulepszania innymi dodatkami. Tak bardzo polubiłam degustacje czekolad single-origin, że już wiem, iż przy planowaniu kolejnych zakupów będę zwracać na takowe egzemplarze szczególną uwagę. Generalnie miałam zamiar w następnych recenzjach czekolad Morin umieszczać krótkie opisy tabliczek spróbowanych na styczniowej degustacji, a nie zakupionych przeze mnie. Zrezygnowałam z tego bowiem... chciałabym je jeszcze kiedyś kupić :D. Wszystkie. I jeszcze raz pochylić się nad nimi.

Grenada to malutkie wyspiarskie państwo położone na Morzu Karaibskim. Niewielka powierzchnia tego kraju wcale nie przeszkadza temu, by produkował on taką samą ilość kakao, jaka uprawiana jest w rozległej Tajlandii. Uprawie kakao w tym karaibskim klimacie sprzyjają żyzne wulkaniczne ziemie. Szukając informacji o czekoladach z Grenady natrafiłam m.in. na tą stronę - nie muszę chyba pisać, że strasznie się napaliłam :D. Już sama prosta uroda opakowań tych czekolad mnie urzeka... Zresztą, buszując w sieci łatwo można natrafić na informacje, że kakaowy interes kręci się w Grenadzie naprawdę prężnie, i to z dużym naciskiem na fair-trade.

Dlaczego jedną z zakupionych bezpośrednio po poznańskiej degustacji czekolad była właśnie ta wykonana z kakao z Grenady? By znaleźć odpowiedź, wystarczy spojrzeć na notatki z tamtego smakowania czekolad: moje i mojego Lubego. Odczuliśmy wtedy tą czekoladę jako niezwykle spójną, lecz pomimo tego przy jej nazwie zapisaliśmy tak intrygujące skojarzenia jak: słona lukrecja, wołowina (!), ziołowa chemiczność (!). Koniecznie trzeba było te doznania zweryfikować jeszcze raz :D.

Organizatorzy poznańskiej styczniowej degustacji opisali czekoladę z Grenady tak: "Czekolada z Grenady pokazuje nam, co dzieje się, jeśli nasiona kakaowca fermentować będą za długo w zbyt wysokiej temperaturze. Pełna skomplikowanych, przeplatających się, ostrych aromatów, przez niektórych uznawana za prawdziwy przysmak. Tekturowa goryczka miesza się z nutami dymu, torfu, można wyodrębnić aromat czerwonych owoców i karmelizowanego cukru. Mocno kwaśna, przywodzi na myśl owoce róży, lekką ziemistość czy smak niedojrzałych orzechów laskowych. Finisz ostry, wytrawny, lekko pylisty, w tle bardzo słaby aromat wanilii." A co my wyczuliśmy w tej tabliczce, stykając się z nią po raz drugi - tym razem w zaciszu domowych pieleszy?


Pochylając się nad tabliczką przy porannej kawie, w aromacie czekolady wyczuwamy wiele przyjemnej słodyczy, kojarzącej się z dobrymi pralinkami. Troszkę jest tu owoców jagodowych, ale bardzo spójnie wbitych w wykwitną, soczystą pralinkowatość. Tabliczka jest twarda, łamie się z trzaskiem - ale nie aż tak topornie, jak na przykład peruwiańska koleżanka.

Rozpuszczając pierwszy kęs w ustach, rozpościeramy na podniebieniu niesamowitą harmonię. W swej teksturze czekoladowa nie jest sucha i szorstka, a raczej jednolicie gładka. Raz po raz gdzieś tam w tle wyczuwamy nieco pyłku, ale generalnie Grenada to aksamit i smukłość. Czekoladowy gęsty mus.

Organizatorzy degustacji, której byliśmy uczestnikami, bardzo bogato opisali czekoladę z Grenady. Z jednej strony muszę się z tym zgodzić - w jej smaku przeplata się wiele niuansów i praktycznie wszystkie możliwe smaki - od słodyczy i owocowości, przez kwaśność, ziemistość, słoność, pikantność aż po gorycz. Paradoksalnie, jest ona przy tym wszystkim niesamowicie SPÓJNA. Czułam w niej tak wiele, a jednocześnie wydawała mi się najprościej w świecie PYSZNĄ, BARDZO TYPOWĄ CZEKOLADĄ (zupełnie przeciwnie niż "nieczekoladowa" pannica z Jawy).

Mam wrażenie, że zbyt długa fermentacja ziaren kakao, z których zrobiono tą czekoladę, odjęła im krzykliwych nut, zamykając całe bogactwo smaków w spójnej masie. Grenada to spokojny wieczór po ciężkim dniu - podczas którego doznaliśmy wiele radości i przykrości - ale teraz koniec końców liczy się tylko relaks i miękkość pościeli. To niesamowite, jaki balans pomiędzy skrajnymi smakami został tutaj zachowany. W jednej kompozycji mieści się tu wszystko.

Ciężko jest mi tą czekoladę rozmieniać na drobne, wyłapać pojedyncze akordy, rozłożyć na czynniki pierwsze. Tak jakby początek, środek i finisz były jedną wielką rozkoszą. Nie wiem, co mam jeszcze o niej napisać poza tym, że bardzo mi smakowała. Pomimo tej dziwacznej, wykwintnej prostoty - czekolada nie sprawiła wrażenia nadzwyczaj przystępnej i muszę przyznać, że każdą kosteczkę rozpracowywałam bardzo długo. Bo na początku usilnie szukałam w niej chaosu, oczekując na atak ostrych kłów, a potem już tylko roztapiałam się w spokoju, który płynął z tej intensywnej czekolady. Piękne doświadczenie.

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.

piątek, 13 marca 2015

Zotter Ziegenmilch ciemna mleczna z mleka koziego


Sięgając w innsbruckim sklepie R.Rajsigl po zotterowską czekoladę opartą na owczym mleku, nie mogłam pominąć jej koziej siostry. Odległy termin ważności tych tabliczek sprawił, że długo czekały na swoją kolej do degustacji w Magicznej Szufladzie, choć w rozrzewnieniem myślałam o perspektywie porównania dwóch różniących się tylko jednym składnikiem czekolad. Tak mi się przynajmniej na początku wydawało - że Ziegenmilch i Schafmilch różnią się tylko rodzajem dodanego mleka w proszku. To zabawne, ale dopiero krótko przed degustacją wczytałam się w skład produktów. Okazało się, że te dwie czekolady różnią się czymś więcej, a mianowicie zawartością masy kakaowej. Schafmilch była modyfikacją klasycznej mlecznej tabliczki z 36% kakao, zaś Ziegenmilch to wariacja na temat ciemnej czekolady 64% wzbogaconej kozim mlekiem w proszku. Przeglądając wielkanocną ofertę Zottera, strasznie napaliłam się na ciemną kozio-ziołową Mitzi Blue - a jak się okazało, moja kozia Labooko smakowo różni się od niej jedynie brakiem dodatku ziół. Super! :)

Ten, kto choć raz miał do czynienia z mlekiem lub serem kozim wie, że nie są to wyroby dla wszystkich. Specyficzny słono-pikantny posmak "zalatujący kozą" to wynik występowania w nich znacznych ilości kwasów kapronowego, kaprylowego i kaprynowego. W zasadzie można stwierdzić, że kozie mleko albo się kocha, albo nienawidzi. Jeśli należycie do tej pierwszej grupy, koniecznie musicie wypróbować Zotter Ziegenmilch!!! Swoją drogą, kozia panna z rysunku na opakowaniu jest genialna :D.


 Dwie 35-gramowe tafle w ciemniejszym odcieniu brązu idealnie nadają się do degustacji we dwoje. Po rozwinięciu ich ze złotko-papierka, mój Ukochany i ja padamy porażeni bardzo intensywnym, bogatym i niezwykle przyjemnym dla nas zapachem. Czuć moc kakao, kozie nuty wwiercają się w nos, a to wszystko otula rozkoszna, przypominająca karmel słodycz. Oj, ta czekolada będzie charrrrakterrrna! :)

Po pierwszym kęsie od razu można odgadnąć, że mamy do czynienia z produktem z dodatkiem koziego mleka. To trochę tak, jakby wymieszać naturalne kakao z śmietankowym kozim serkiem. Bardzo wyraźnie wyczuwamy tu specyficzną kozią słoność i tą świdrującą nieustannie w tle pikantną nutę. Całość jest przy tym zaskakująco gładka i kremowa, bez tłustego posmaku, ale ma też w sobie nieco suchości. Na finiszu jest esencjonalnie gęsta. Mniam.

Wysoka zawartość dobrej jakości masy kakaowej w połączeniu z kozim mlekiem była strzałem w dziesiątkę. O ile łagodne owcze mleko bardzo dobrze zgrało się z delikatniejszą czekoladą, tak wyraziste kozie mleko potrzebowało czegoś szytego na swoją miarę. Schafmilch mogę polecić praktycznie każdemu, natomiast Ziegenmilch jest już dla odważnych. W tej czekoladzie w jedną całość łączą się ostre, mocne smaki. To, co jest najlepsze w kozim twarożku zostało zawarte w tej czekoladzie (tak, bo jakoś bardziej kozi posmak w Ziegenmilch kojarzy mi się właśnie z serkiem, a nie z samym mlekiem. Swoją drogą, najlepszym serem jaki jadłam w życiu był kozi ser pleśniowy, który śmierdział jak stara padlina kurczaka - na szczęście ta czekolada nic z takim serem nie miała wspólnego :D).

Zakochałam się w kozim mleku w czekoladzie. Czekolada z mlekiem owczym była miłym doświadczeniem, ale kozie smakołyki to jest coś, czego chciałabym spróbować jeszcze nie raz. Marzy mi się wiele konfiguracji smakowych czekolad z kozim mlekiem. To naprawdę wyjątkowy, urokliwy smak, który mocno wgryzł mi się w pamięć. Uprzejmie proszę o częstsze wykorzystywanie koziego mleka w czekoladach - tak niecodziennie współgra ono z kakao, że będę polować na każdą kolejną kozią czekoladę.

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, kozie mleko w proszku 12%, tłuszcz kakaowy, sól.
Masa kakaowa min. 64%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g)
Wartość energetyczna w 100 g: 606 kcal.
BTW: 12/46/33.

środa, 11 marca 2015

Imperial Jubileu ciemna 70% z limonką i chili



Na pewno wielu z Was dobrze zna to uczucie, kiedy idziecie do sklepu po przysłowiowe bułki, a wracacie z czymś ekstra... Parę tygodni temu w Biedronce zaskoczyła mnie specjalna oferta licznych produktów z Portugalii. Rzucając okiem na sklepowe półki z zagranicznymi wyrobami nic specjalnie nie przykuło na dłużej mojej uwagi, aż nie zobaczyłam CZEKOLAD :D.

Imperial to portugalska firma wypuszczająca na rynek różnego rodzaju czekoladowe słodkości pod nazwami kilku marek. Jedną z nich jest Jubileu, która ma chyba sprawiać wrażenie najbardziej ekskluzywnej spośród marek spod szyldu Imperial. Mleczną Jubileu z dodatkami Czekosfera odnalazła w Polo, Biedronka uraczyła nas zaś przeglądem kolekcji ciemnych czekolad Fruit & Flowers. Zauważyłam, że w ofercie umieszczonej na stronie internetowej Jublieu brak jest wariantu Orange & Basil, który chciałam zakupić wraz z opisywaną dziś Lime & Hot Pepper. Koniec końców, zrezygnowałam z Orange & Basil, ponieważ zarówno pomarańcza, jak i bazylia, widniały w składzie jedynie jako aromaty. Szkoda. Heidi pokazała mi już kiedyś, że bazylia w czekoladzie to ciekawe posunięcie. Rose Petals jakoś specjalnie mnie nie kusiła, a zabawne, jak bardzo wariant Strawberry Intense przywodzi na myśl Lindta... 

Z racji tego, iż te portugalskie czekolady będą dostępne w Biedronkach jedynie przez jakiś czas, postanowiłam, że Lime & Hot Pepper nie za długo poleżakuje w Magicznej Szufladzie. W końcu warto podzielić się z Wami swoją opinią, podpowiedzieć, czy warto ją kupować, czy też nie :).


Struktura tabliczki o cienkich kostkach jest zaskakująco miękka. Eh, co jak co, ale trzask przy łamaniu ciemnej czekolady jest miodem dla moich uszu - natomiast ta czekolada bezwiednie dzieli się na równe kostki pod lekkim naciskiem palców. Uległa ;). Mogę domyślać się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy - dodatek skoncentrowanego masła. Jest to jakaś forma oszukaństwa wobec konsumenta - producent przyoszczędził na surowcach kakaowych, aczkolwiek zdecydowanie bardziej wolę takie rozwiązanie, niż wpychanie margaryny wszędzie gdzie się da. Dobre masełko nie jest złe.

Co do pozostałych szczegółów w składzie, warto chwilę zatrzymać się przy formie jego umieszczenia na odwrocie opakowania. Wszystkie barwniki (naturalne) oraz regulatory kwasowości (niezbyt groźne ;)) zostały w spisie surowców zidentyfikowane pod wzbudzającymi powszechną trwogę i popłoch skrótami Exxx. Przyznam, że ja sama już dość znacznie przyzwyczaiłam się do odczytywania ze składu produktu pełnych nazw dodatków spożywczych. Nazwa "kurkumina" brzmi o wiele przyjaźniej niż E100, no i od razu wiele nam mówi. Moim zdaniem producenci powinni iść w stronę unikania skrótów Exxx. Pełne nazwy dodatków spożywczych to prostsza informacja dla konsumenta, a przy tym wyglądająca mniej demonicznie ;).




Przyglądając się tabliczce z zewnątrz, zauważymy przebłyskujące limonkowe kosteczki. Po przegryzieniu kostki czekolady dostrzegamy, że są to dość spore jak na cienką czekoladę scukrzone kawałki. Ich zielonkawa barwa balansuje na granicy przesady - jeszcze trochę barwnika i już mielibyśmy fluorescencyjnego potworka. Od razu zaznaczę, że te limonkowe kostki są całkiem przyjemne w odbiorze. Może nie uderzają w kubki smakowe wyraźnie limonkowym smakiem, ale są przystępnie słodkie, odrobinę cytrusowo kwaskowate, no i przede wszystkim - mają miłą konsystencję. Niezbyt twarde, ani też niezbyt gumowate, niewchodzące między zęby - przywodzą na myśl moje ulubione galaretki ze Studentskich, tyle że nieco rozdrobione.

Skład surowcowy mówi o tym, że ekstrakt chili umieszczony został właśnie w tych kosteczkach - jednakże nim dojdę do chili, zatrzymam się na chwilę przy samej czekoladzie. Po ostatnich doświadczeniach z single-origin, doskonale czuję, że to nie to samo. Czekolada jest smaczna, bez wtrętów nieprzyjemnych posmaków - słodycz i gorycz są na wyważonym poziomie, a kwaskowatości (innej poza tą z limonkowych kostek) raczej tutaj nie uświadczymy. Nie ma w sobie bukietu skomplikowanych aromatów - jest po prostu smaczna i prosta. 70% kakao wiąże się tutaj z dużą łagodnością, a cieszy mnie, że producent nie podbił zawartości masy kakaowej przez dodanie odtłuszczonego kakao w proszku. Całkiem dobrze czekoladzie zrobił wspomniany już wyżej dodatek masła, który dodatkowo ją wygładził i nadał kremowości. Czekolada sama w sobie jest bardzo przystępna, a dodatki - choć dla wielu na pierwszy rzut oka niezbyt zachęcające - również nie robią nam z buzi masakry, a jedynie delikatnie się odznaczają.

W tym miejscu pragnę powrócić do kwestii chili. Przez większość czasu trwania rozpuszczania w ustach pierwszego kęsa myślałam, że chili wcale tu nie uświadczę. Na szczęście potem się to zmieniło i był to poziom pikantności wyższy, niż w Pichler Azteken - lecz niższy niż w innych próbowanych przeze mnie czekoladach z chili. Ostrość papryczek pojawiała się momentami w sposób wyraźny, jednak spójnie zjednując się z limonką i ciemną czekoladą. Myślę, że osoby bojące się nowych, intensywniejszych smaków mogą bez wahania sięgnąć po tą tabliczkę - chcąc bez większej traumy przeżyć swój pierwszy raz. Ja w czekoladzie szukam czegoś bardziej ekstra, aczkolwiek w niczym nie ujmuje to Jubileu - w końcu z przyjemnością skonsumowałam ich wyrób do kawy, przed wyruszeniem na kilkunastukilometrowy nordic walking. Bez wielkiego delektowania się, ale z przyjemnością :).

Skład: czekolada gorzka 88% (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, masło skoncentrowane, lecytyna sojowa, aromat), kawałki limonki i chili 12% (cukier, jabłko, sok z limonki 18%, włókno ananasowe, kurkumina, kompleks miedziowy chlorofilu, alginian sodu, kwas cytrynowy, naturalny aromat limonki, fosforan dwuwapniowy, cytryniany potasu, ekstrakt z chili 0,03%).
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 558 kcal.
BTW: 9/40/37.

niedziela, 8 marca 2015

Heidi Winter Delight Walnut Brownie ciemna z nadzieniem czekoladowym, orzechami włoskimi i herbatnikami


Spośród tria reprezentującego limitowaną zimową edycję od Heidi, najbardziej kuszącym mnie wariantem było Walnut Brownie - dlatego też zostawiłam sobie tą tabliczkę na koniec wypróbowywania kolekcji Winter Delight. Po bardzo entuzjastycznej recenzji Creme Brulee i pełnej wątpliwości Tiramisu, nie byłam pewna, czym tym razem uraczy mnie Heidi. Słowem, smakowitość wspaniale zapowiadającej się tabliczki Walnut Brownie stała dla mnie pod wielkim znakiem zapytania. Można by pomyśleć - czy w ogóle da się schrzanić deserową czekoladę z nadzieniem czekoladowym, orzechami włoskimi i herbatnikami? Z moimi ukochanymi orzechami włoskimi? Sama nazwa Walnut Brownie zachęca ślinianki do wydajniejszej pracy, ale... Niestety, w tej czekoladzie tylko nazwa jest smakowita.

Nie ma co Was czarować już od samego początku. Wystarczyło, abyśmy rozerwali sreberko, by poczuć, że coś tutaj nie gra. Momentalnie przypomniałam sobie recenzję innej czekolady od Heidi, Walnuts&Honey, która znalazła się jakiś czas temu na blogu Czekosfera. Autorka wspominała tam o dziwacznym posmaku arbuza, jaki towarzyszył jej przez cały czas spożywania tego wyrobu. Trudno mi sobie to było wyobrazić... Walnuts&Honey od dawna jest na liście czekolad, które chciałam wypróbować, ale recenzja Czekosfery dała mi dużo do myślenia... A jeszcze więcej do myślenia dało mi moje upragnione Walnut Brownie... Ja tuż po otwarciu Walnut Brownie poczułam mdły, sztuczny, podle intensywny zapach arbuza. Skąd tam się wziął arbuz?

Na litość boską, jeżeli już Heidi używa dziwnego owocowego aromatu w swoich czekoladach z orzechami włoskimi - to dlaczego jest to akurat niezbyt lubiany przeze mnie arbuz? Chyba żaden inny owocowy aromat nie schrzanił by tak całokształtu. Ale i tak, czy siak - po co? Czy kakao i orzechy włoskie to za mało? Zaczynam przypuszczać, że Heidi używa jakichś trefnych orzechów włoskich... Bo dlaczego akurat w takich, a nie innych czekoladach czuć arbuza?

Niestety aromat tak mocno wgryzł się w produkt, że wręcz nie nadaje się on do zjedzenia... Rzadko piszę tak o czekoladach, ale w tym wypadku właśnie tak jest... Dobrze, że zabrałam Walnut Brownie do rodzinnego miasta mojego Ukochanego, przynajmniej miałam komu ją porozdawać kostka po kostce. Konsumpcja tej tabliczki była dla mnie i mojego Lubego drogą przez mękę. Jakieś szczegóły? (oprócz arbuza :P).


Czekolada to deserówka o 50-procentowej zawartości kakao i jest bardzo, ale to bardzo zwyczajna. Nawet jeśli miałaby nieść ze sobą jakieś miłe doznania, to arbuz zabija wszystko. Nadzienie kryjące się w cienkiej tabliczce okazuje się być tanią kiepścizną. Nieprzyjemnie tłustawe, "chłodne" w odbiorze. Miało być czekoladowe? Może, ale w rzeczywistości jest mdłe i... tak, arbuzowe ;).

Wewnątrz nadzienia zatopione są kawałki karmelizowanych orzechów włoskich oraz herbatników. Tak przynajmniej głosi skład wyrobu. Oba te dodatki zostały mocno rozdrobione i ani trochę nie mogłam rozróżnić jednego od drugiego, co jest dla mnie karygodne. Kawałki herbatników, nawet malutkie, powinny pozostawiać po sobie maślany posmak i delikatnie chrupać. Orzechy włoskie są na tyle specyficzne w smaku, że bez problemów powinny wyróżniać się na tle innych składników nadzienia. Niestety tak nie było. Cała ta drobnica przepadła, a przytłumiona czym? ARBUZEM!!! :(

Strzeżcie się tej czekolady. Strasznie przykro mi to pisać, ale to jedna z najpaskudniejszych rzeczy, jakie ostatnio jadłam. Definitywnie... Nie posądziłabym Heidi o to, że potrafi aż tak zepsuć swój produkt. O ile wersja Tiramisu posiadała w sobie "pierwiastek obrzydliwości", tak Walnut Brownie jest obrzydliwa do potęgi entej...

Skład: cukier, miazga kakaowa, nieutwardzony olej palmowy, tłuszcz kakaowy, kakao, herbatniki 3,2% (mąka, cukier, jaja, skrobia ziemniaczana, odtłuszczone mleko w proszku, mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych, sorbitol, difosforan disodowy, wodorowęglan sodu, wanilina), orzechy włoskie 1,5%, lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii i orzechów.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 110 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 562 kcal.
BTW: 7,15/34,15/55,51

czwartek, 5 marca 2015

Zotter Schafmilch mleczna z mleka owczego


Wykańczania innsbruckich zapasów ciąg dalszy... O tak, dziś opisywana tabliczka Zottera prędko wpadła mi w oko w sklepie R.Rajsigl podczas naszych szalonych, wakacyjnych zakupów. Mleczna czekolada na bazie owczego mleka? Kto jak kto, ale ja musiałam tego spróbować! Nie tylko dlatego, że jestem żądna nowych doznań. Kolejnym powodem wyjątkowego zainteresowania Schafmilch była moja ogromna sympatia do małych przeżuwaczy ;).

Mój sentyment do tych zwierząt nie opiera się jedynie na fakcie, iż uwielbiam jagnięcinę (w Maroko czułam się jak w raju także pod względem żywieniowym). Podczas praktyk studenckich sporo czasu spędziłam w owczarni podczas wykotów, niejednokrotnie samodzielnie odbierając porody. Wielu z Was zapewne nie miało bezpośrednio do czynienia z innymi owczymi produktami mlecznymi niż oscypek. Ja do degustacji Schafmilch podchodziłam już z pewnym bagażem doświadczeń i wiedziałam, że będę w stanie wyczuć różnicę. Jadłam owcze sery pleśniowe, jogurty i kefiry; piłam świeże owcze mleko, a nawet sama robiłam owczy twaróg (smakuje jak ricotta!). To przyjemnie tłuste i słodkawe mleko kojarzy mi się z... wtulaniem się w moją kołdrę z merynosów ;). O ile kozie mleko nie jest dla wszystkich przystępne, o tyle owcze było w stanie naprawdę mile wzbogacić czekoladę. Dlatego też, bez obaw zaczytujcie się w poniższej recenzji tabliczki z prawdziwym owczym mlekiem :).


Zaczynamy od zapachu. Dwie małe tafle ukryte w jak zawsze bardzo oryginalnym opakowaniu (z jakiego ludu pochodzi panna z portretu?), każdy z nas dostał w łapkę swoją tabliczkę. Mój Ukochany po zaciągnięciu się aromatem Schafmilch stwierdził, że pachnie ona jak... mleczna Princessa. Mi jest ciężko odnieść się do jego opinii, ponieważ już wiele lat nie jadłam tego popularnego wafelka. Znając autentyczny zapach owczego mleka wiedziałam, że coś tu jest na rzeczy. Spośród wyraźnego akcentu kakao przebijały się specyficzne słodko-mleczne nuty. Delikatny, lecz mocno absorbujący zapach zachęcał do spróbowania. Kojarzył się również z orzechami makadamia i nerkowca. Miło, prawda? :)

W smaku również czekolada sprawia autentyczne wrażenie orzechowości - są to skojarzenia z najdelikatniejszymi orzechami. Mamy do czynienia z dobrą mleczną czekoladą, bardzo umiarkowanie słodką. Całość jest kremowa, przyjemnie tłusta i mi osobiście rzeczywiście kojarzy się z mięciutką owieczką ;). W tej kakaowo-mlecznej tłustości odnajdujemy też nuty delikatnych ziół, pachnącego siana. Pojawiają się one szczególnie wyraźnie wtedy, gdy intensywnie "rozciamciamy" spory kęs w ustach ;).

Coś ponad to? Właściwie nie. Fajerwerków tu nie spotykamy. Całość jest spokojna, zrównoważona, po przygodach z ciemnymi czekoladami trochę monotonna - lecz bezsprzecznie bardzo smaczna. Z chęcią wypróbowałabym raz za razem kawałków czekolad o tej samej zawartości masy kakaowej, różniących się rodzajami mleka. To mogłoby być bardzo ciekawe doświadczenie, na pewno niebiańsko delikatne :). A Wy, skusilibyście się na owczą czekoladę? ;)

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, owcze mleko w proszku 12%, sól, wanilia.
Masa kakaowa min. 36%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 628 kcal.
BTW: 6,6/49/40.