poniedziałek, 31 lipca 2017

Rakhat Kazakhstan mleczna 45%


Chyba każde państwo ma swoją sztandarową firmę produkującą słodycze, której produkty można zakupić w niemalże wszystkich możliwych sklepach, nawet na najbardziej zabitych dechami wioskach. Wydaje mi się, że w Kazachstanie taką marką jest Rakhat, mająca swą siedzibę w Ałmaty. Na dodatek, o ile dobrze doczytałam, ma ona sporo wspólnego z naszym Wedlem tzn. jej właścicielem od jakiegoś czasu także jest japońsko-koreański koncern Lotte. To akurat od początku stawia Rakhat w niezbyt pozytywnym świetle, ale nie ma co oceniać książki po okładce. Choć w tym przypadku owa okładka jest bardzo atrakcyjna.

Prezentowana dziś przeze mnie tabliczka to czekoladowa wizytówka Kazachstanu. Widoczna na każdej sklepowej półce w prostym opakowaniu, kusząca także na wystawach w lotniskowych sklepach bezcłowych w opakowaniach bardziej kunsztownych. Czekolada opakowana we flagę Kazachstanu, skądinąd przepiękną. Uważam, że Kazachstan ma jedną z najpiękniejszych flag, w jakże prosty i urokliwy sposób oddającą charakterystykę kraju. Liczne tabliczki tej czekolady opiekujący się nami Jurij i Siergiej przygotowali na czas wyprawy w góry. Raczyliśmy się więc nią praktycznie codziennie, pomiędzy degustacjami tabliczek przywiezionych z Polski. Musiałam więc znaleźć dla niej miejsce na blogu.


Pierwszego dnia naszej górskiej wędrówki, tj. 10 lipca, do wieczornej herbaty pitej przy ognisku, podana została właśnie ta czekolada. Skuszona atrakcyjnym opakowaniem sięgnęłam po parę kostek, początkowo zupełnie nie zwracając uwagi co to właściwie jest. Byłam zaskoczona, bo czekolada bardzo mi zasmakowała. Jak na mleczną masówkę zdawała się posiadać wyjątkowo głęboki kakaowy posmak, bez dominującej cukrowej słodyczy. Dużo tu było palonych nut, złagodzonych mlekiem bez przykrego proszkowego posmaku. Dobrze rozpuszczając się w ustach pieściła je przede wszystkim kakao i mlekiem, z nutą wanilii, bez ordynarnych nut. Słowem - naprawdę solidna mleczna czekolada, po którą z przyjemnością sięgałam każdego następnego dnia, zaś opakowaną w solidny kartonik przywiozłam jako upominek dla Rodziców.

Co jest kluczem dla smaku sztandarowej mlecznej czekolady od Rakhat? Oczywiście skład. Wprawdzie nie ma co się oszukiwać, że kakao w niej zastosowane szczyci się górnolotną jakością i szlachetnym pochodzeniem. Wprawdzie na pierwszym miejscu mamy cukier, jak to zwykle w mlecznych czekoladach bywa, jednak dalej są miazga kakaowa i tłuszcz kakaowy, dokładnie w tej kolejności. Generalnie, całość składników kakaowych wynosi aż 45%, co jak na masówkę znaczy naprawdę dużo! (min. 15% od standardu). Poza tym w składzie mamy serwatkę w proszku, pełne mleko w proszku, lecytynę sojową oraz ekstrakt z wanilii. Razem tworzą one jedną z ciekawszych i najbardziej wyrazistych mlecznych czekolad z kategorii ogólnodostępnych, jaką było mi dane jeść.

Cukierki widoczne na zdjęciu również są marki Rakhat - nie były jednak tak smakowite jak czekolada.


10 lipca o godzinie dziesiątej ekipa z Adrenalinic Silence odebrała nas spod naszego hostelu w Ałmaty. Na górski szlak mieliśmy ruszyć z Jurijem i Siergiejem. Wspólnie zapakowaliśmy plecaki do bagażnika, by podjechać na popularną kolejkę Medeu, będącą w sezonie zimowym sercem narciarstwa w Ałmaty. Pod kolejką przepakowaliśmy nasze bagaże, uzupełniając je w ekwipunek przygotowany przez chłopaków.

 



Z dwoma przesiadkami do kolejnych wagoników kolejki, prędko dotarliśmy na położoną ponad 3000 m n.p.m. Przełęcz Tałgarską. Tam, na dwa tygodnie żegnając się z cywilizacją, ruszyliśmy w stronę Lewej Doliny Tałgaru. Pasmo, które mieliśmy eksplorować, nazywa się Ałatau Zailijski.




Pierwszy odpoczynek urządziliśmy sobie względnie szybko. Trzeba było przyzwyczaić się do ciężaru plecaków, a także rozkoszować widokami... Nauczyć oczy celebrować to, czym wręcz niemożna się było nasycić...


Poniżej rzut okiem na Lewą Dolinę Tałgaru. Chwilę później tak beztrosko zagapiłam się na piękno natury, iż noga niefortunnie ześlizgnęła mi się do dziury poniżej ścieżki. Przewróciłam się, przeważył mnie plecak i w nienaturalny sposób wykręciłam sobie prawą nogę - nie mogąc się ruszyć z przybranej pozycji... Brawo - załatwić się na prostej ścieżce. Ból w okolicach kolana doskwierał mi przez najbliższe dni, ale była to nauczka, by zachować większe skupienie podczas marszu z ciężarem na plecach...





A z widokiem takim jak poniżej, przyszło nam się myć w potoku... Frajda, która w kolejnych dniach bywała prawdziwym luksusem!


Nasz pierwszy obóz. Wykorzystaliśmy jedną z nielicznych już później okazji na rozpalenie ogniska. Magiczny czas, zwłaszcza, że tego dnia obchodziłam 12 rocznicę poznania się z moim Mężem...


Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, serwatka w proszku, pełne mleko w proszku, ekstrakt z wanilii.
Masa kakaowa min. 45%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 532 kcal.
BTW: 6,3/33,4/52,7

sobota, 29 lipca 2017

Zotter Lactose-free Cow's Milk mleczna 50%


Z zamówienia na zamówienie kurczy mi się oferta dostępnych na biokredens.pl tabliczek Zottera, których jeszcze nie próbowałam. Z tego powodu, zaczynam sięgać po czekolady, do których nic mnie specjalnie nie ciągnie. Mając jednak świadomość, że Zotter jest mistrzem eksperymentu, nie martwię się, że coś mi nie zasmakuje. Tak było w przypadku Lactose-free Cow's Milk, czyli mlecznej Labooko o 50% zawartości kakao, wykonanej na bazie mleka pozbawionego laktozy. Dla mnie laktoza nie jest problemem. Nie mniej jednak dobrze, że dostępna jest na rynku wysokiej jakości czekolada bez laktozy, po którą mogą sięgnąć osoby nietolerujące tego cukru. Ja moja tabliczkę (czy raczej dwie 35-gramowe tafle) zabrałam ze sobą w góry, a co!


Nigdy wcześniej nie jadłam mlecznej czekolady bez laktozy. Byłam ciekawa, czy wyczuję jakąkolwiek różnicę. Soczyście brązowa tabliczka po przełamaniu ukazała swe lekko szorstkie oblicze. Pachniała przepysznie tłustym mleczkiem oraz orzechowo-kawowym bogactwem kakao. Na tym etapie było całkiem normalnie i sympatycznie, tylko ta szorstkość w przekroju nieco mnie intrygowała.

Po pierwszym kęsie wpadłam w lekką konsternację. Czekolada, jak to z mlecznymi Zotterami bywa, rozkosznie rozpuszczała się w ustach, jednakże w istocie pozostawiała specyficzną, przyjemną szorstkość - dodatkowo intensyfikującą kakao. Dałabym jej więcej procent kakao, niż w rzeczywistości posiada - na pewno z 60%. Zdawała się być pozbawiona pewnej cząstki słodyczy, charakterystycznej dla mlecznych czekolad - przez co kakaowa moc uwypuklała się z każdą chwilą coraz mocniej. No tak, w końcu wyzbycie się cukru mlecznego musi niwelować jakąś słodką cząstkę, nadal pozostawiając przy tym mleczną gładź w buzi. Teraz mleczna czekolada nabrała jakby wytrawnego zacięcia, podkreślonego łagodną wanilią.

Zdecydowanie - czuć różnicę w porównaniu do standardowych mlecznych czekolad. Było to smaczne, ciekawe doświadczenie. Polecam Lactose-free Cow's Milk nie tylko osobom nietolerującym laktozy, ale także tym, którzy mają ochotę odkryć nowe, mniej słodkie oblicze mlecznej czekolady - które nie zależy bezpośrednio od zawartości masy kakaowej, a tym bardziej od rodzaju zastosowanych dodatków.


Patrząc zdjęcie tytułowe pewnie zastanawiacie się, gdzie mnie znowu wywiało... Może w końcu głębsza eksploracja naszych rodzimych Tatr? O nie, na pewno nie w pełni sezonu. Na lipcowy urlop wyruszyłam tam, gdzie w górach mogłam odnaleźć samotność i spokój. Wprawdzie z Mężem, Weroniką i dwoma lokalnymi przewodnikami, ale jednak spokój (to jeszcze nie tłum). Korzystając z tegorocznego zniesienia wizy z okazji organizacji targów EXPO i zimowej uniwersjady, wyruszyliśmy do Kazachstanu. W sobotę 8 lipca wylecieliśmy z Warszawy, by z przesiadką w Mińsku udać się do Ałmaty - byłej stolicy Kazachstanu, położonej na południowym-wschodzie, w pobliżu granicy z Kirgistanem, w nie tak dużym oddaleniu także od granicy z Chinami.


Do Ałmaty dolecieliśmy o świcie. Podróż wiązała się z zagięciem czasoprzestrzeni - czas przyspieszył się nam o cztery godziny. Taksówka zawiozła nas pod hostel Loco, z małymi przebojami - trza było pytać o drogę podpitego Kazacha wyprowadzającego na spacer swojego kota. W końcu udało nam się odebrać klucze do hostelu w całodobowym sklepie (szok, ile sklepów i lokali jest tam otwartych non stop). Po szybkim prysznicu zalegliśmy na podłogowych leżankach, odsypiając wrażenia podróży. Gdy przedpołudniem obudziły mnie już na dobre głosy współtowarzyszy, wyjście z klimatyzowanego pokoju na dwór było szokiem. Trafiliśmy na falę upałów - temperatura w mieście przekraczała 35 stopni. Nie zniechęciło nas to jednak przez wyruszeniem na miasto - oczywiście pieszo. Tego dnia, w skwarze zrobiliśmy dobrych kilkanaście kilometrów - trzeba było jednak rozgrzać się przed wyruszeniem w góry!


Krążąc wzdłuż szerokich arterii miasta, na szczęście obficie zadrzewionego, dotaraliśmy pod górę Kok Tobe. To zaskakujące, w jak wielu ostatnimi czasy odwiedzonych przeze mnie miastach znajduje się widokowy punkt usadowiony na szczycie wzgórza - z czego na większość z nich można wjechać kolejką. Wystarczy wspomnieć Bogotę, Tbilisi czy Malagę. Tak samo było w przypadku Ałmaty.




Niby podobnie jak w Bogocie na Monserrate, a jednak zupełnie inaczej - z jednej strony widok na ogromną metropolię, z drugiej na monumentalne szczyty... (w Kolumbii bosko zazielenione, tutaj ze śnieżnymi czapami.




Wiedzeni ciekawością (i wizją biwakowego jedzenia przez najbliższe dwa tygodnie) zasiedliśmy w pustej, ekskluzywnej restauracji na szczycie Kok Tobe, zamawiając kazachski specjał - stek z koniny. Nie zawiodłam się.





Po zjeździe z Kok Tobe dalej krążyliśmy po Ałmaty, odwiedzając co ciekawsze punkty w mieście. Część z nich zostawiliśmy sobie na ostatni dzień wyjazdu. Gdzie tylko się dało wpadaliśmy na kawę czy też ciekawe drinki, co by nasycić się jeszcze cywilizacją przed wyruszeniem w górską dzicz. Skwarnym wieczorem piłam piwo z tutejszą Rosjanką na schodach naszego hostelu, próbując się dogadać zlepkiem kilku języków. Zbliżająca się górska przygoda już buzowała mi w głowie...



Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku bez laktozy, wanilia, sól.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Wartość energetyczna w 100 g: 566 kcal.
BTW: 8,5/41/39

czwartek, 27 lipca 2017

Morin Madagascar Sambirano ciemna 70%


Zazwyczaj nie jestem wylewna w dzieleniu się czekoladą z kimś innym niż mój Mąż, ale czasem zdarzają się sytuacje (nie tylko w górach!), gdzie zjedzona wspólnie z Przyjaciółmi Prawdziwa Czekolada nabiera dodatkowego uroku. Tak było w przypadku 100-gramowej tabliczki 70% ciemnej czekolady z francuskiej manufaktury Morin, wykonanej z madagaskarskiego kakao z rejonu Sambirano. Markę Morin darzę szczególnym sentymentem, gdyż czekolady spod jej skrzydeł należały do jednych z pierwszych tabliczek z wyższej półki, jakich dane mi było próbować. Teraz zakup ich nowości umożliwił mi sklep Sekretów Czekolady. Morin wzbogacając swą ofertę, zdecydował się także na zmianę szaty graficznej opakowań.

Madagaskarskie kakao zajmuje szczególnie miejsce w moim sercu. W porównaniu do innych źródeł pochodzenia ziaren, z Madagaskaru spróbowałam już wyjątkowo dużo czekolad. Zazwyczaj szczególnie mnie urzekały. Generalnie specyfika kakao z tej magicznej wyspy bardzo trafia w moje gusta. Kakao z madagaskarskiej doliny rzeki Sambirano użyte zostało chociażby przez Domori. Mając na uwadze specyfikę czekolad Domori wiedziałam, że propozycji od Morin nie będzie sensu z porównywać z włoskim dziełem.


Klasycznego wyglądu tabliczka, ognisto-ziemistym zabarwieniem od razu zdradza pochodzenie ziaren kakao. To samo tyczy się zapachu. Od pierwszego kontaktu uderzają w nas intensywne cytrusy oraz woń rozgrzanej żyznej gleby. Kocham madagaskarskie smaki, więc ta bijąca od czekolady typowość zapowiadała naprawdę udaną degustację.

Czekoladowy kęs łatwo i przyjemnie rozpuszczał się w ustach, zalewając je lawą odrobinę szorstką i surową, ale w odmienny sposób niż w jedzonej dzień wcześniej wietnamskiej Erithaj. To była po prostu typowa madagaskarska ziemistość, bez przesadnej lepkości, esencja sama w sobie.

Od samego początku czekolada zalewała nas też wysoką kwaśnością, jednakże tak autentycznie cytrusową, że można by posądzać producenta o dodanie soku z cytryny. Tak, zdecydowanie przeważały tu cytryny, których rześka kwaśność atakowała boki języka. Cytryna powoli szła w stronę soczystego białego grejpfruta i lekko skarmelizowanych cytrusowych skórek, tak dziwacznie przemieniając swą kwaśność, że aż sprawiała wrażenie pikantności. Autentycznie, momentami wyczuwałam tu echo chili. Cytrusy paradoksalnie zamiast wychładzać, zaczęły grzać! Wszak czerwona madagaskarska ziemia gorącą jest, i wraz z ziemistością czekolady uzyskano właśnie taki efekt.


Z czasem czekolada łagodnieje, zachwycając mnie swą kompleksowością i sztandarową wręcz typowością - 100% Madagaskar. Pojawia się więcej czerwonych owoców, troszkę niezbyt mocno palonej szlachetnej kawy. Plejada cytrusów przewija się do samego końca, jednak już z nieco mniejszą intensywnością. Pozwala już z większym spokojem zapadać się w czekoladową przyjemność, coraz to bardziej okazującą prawie że klasyczną twarz. 

Producent na opakowaniu wspomniał o nutach słodkich migdałów oraz karmelizowanego cukru. Ja, będąc świeżo po degustacji turbo migdałowo-orzechowej Zotter Caramel Nougat "Fudge" miałam być może odrobinę zaburzoną identyfikację takich nut występujących pod bardziej subtelnym obliczem. Nie mniej jednak zgodzę się, że zbliżając się do finiszu coraz to więcej odnaleźć można akcentów przypominających słodkie orzechy. Coś, dzięki czemu ostatecznie Morin Madagascar Sambirano nie jest czekoladą agresywną, lecz głęboką i pełną, w gruncie rzeczy przepełniającą spokojem. Cudownie było powrócić do pyszności z manufaktury Morin...


Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 584 kcal.
BTW: 6,7/43,2/34,6

wtorek, 25 lipca 2017

Zotter Caramel Nougat Fudge biała karmelowa nadziewana nugatem migdałowym i chrupkami karmelowymi


Pewnej beztroskiej soboty, gdzieś pomiędzy przymierzaniem ciuchów przed wyjściem na imprezę z Przyjaciółką a przytulaniem z Mężem, nabraliśmy we dwoje ochotę na kawę i coś niezobowiązująco słodkiego. Dla zaspokojenia potrzeby takich chwil kocham mieć w zapasach tabliczki Zotter Handscooped, zawsze kupowane przez biokredens.pl. Teraz sięgnęliśmy po niezwykle słodko i smacznie zapowiadający się egzemplarz - Caramel Nougat "Fudge". Niedawno pałaszowaliśmy na górskim szlaku Mitzi Blue Crispy Caramel, by teraz ponownie rozpłynąć się w karmelowych wariacjach Zottera.


Caramel Nougat "Fudge" składa się bowiem z kuwertury wykonanej z białej karmelowej czekolady, oraz nadzienia stworzonego z migdałowego nugatu wzbogaconego o karmelowe chrupki. Ponadto, migdały użyte w nugacie zostały uprzednio skarmelizowane. Zotter jak zwykle zadbał o doprawienie czekolady solą, cynamonem i wanilią. Na samą myśl o tym karmelowo-migdałowym szaleństwie pociekła mi ślinka, a co dopiero, gdy wyjęłam czekoladę z opakowania...

Tabliczka wydawała się wyjątkowo gruba. Solidna warstwa karmelowej czekolady o przepięknej barwie kryła miąższyste, esencjonalne nadzienie z wyglądu przypominające porządną chałwę. Pachniała obezwładniająco orzechowo i karmelowo. NIESAMOWICIE! Wiedziałam już, że szybko zniknie w moich ustach, wprost nie mogłam się powstrzymać...


Kompozycja okazała się bardzo, bardzo słodka. Jest to jedna z najsłodszych Zotter Handscooped, na równi z Choco Bee with Honey Petals. Dzieląc tabliczkę na pół z Mężem, oboje pod koniec swojej połówki byliśmy już totalnie zasłodzeni. Mimo tego, degustacja Caramel Nougat "Fudge" sprawiła nam mnóstwo przyjemności, bowiem prócz wybitnej słodyczy czekolada była piekielnie smaczna. Sama karmelowa kuwertura była dokładnie tym samym, co wychwalałam pod niebiosa w Mitzi Blue Crispy Caramel. Rozpływała się błogo w ustach, zalewając je misterną palonością cukru.


Migdałowy nugat był już w ogóle nieziemski. Skojarzył mi się z migdałowym masłem od Primaviki. Rzeczywiście był esencjonalny niczym najlepsza chałwa, tyle że stworzona z wyselekcjonowanych migdałów. Intensywna migdałowość bosko zgrywała się z karmelową czekoladą. Przełamanie duetu wanilią i cynamonem sprawdziło się jak zwykle świetnie. Ponadto raz po raz przez ogromną słodycz tych pyszności przebijała się sól, nadając dodatkowego uroku.

Drobne karmelowe chrupki, niczym te miodowo-karmelowe z wspomnianej wcześniej Choco Bee with Honey, mogą budzić mieszane uczucia. Z jednej strony urozmaicają miąższysty nugat chrupiącym elementem, z drugiej takie chrzęszczenie między zębami ma prawo irytować (stało się tak w przypadku mojego Ukochanego). Wydaje mi się, że i bez nich kompozycja byłaby super. Może bez ich obecności okazałaby się za bardzo tłustawa?


Jednogłośnie z Mężem uznaliśmy, że Caramel Nougat "Fudge" idealnie spisałaby się w górach, jako wyrazisty słodki dopalacz, zawierający w sobie mnóstwo (bo 23% całości) pożywnych migdałów. W domowych pieleszach na cukrowy głód też odnalazła się wspaniale, ale podczas spadku cukru po większym wysiłku fizycznym jej spożycie sprawiłoby jeszcze większą rozkosz.


Skład: surowy cukier trzcinowy, migdały 23%, tłuszcz kakaowy, proszek karmelowy (odtłuszczone mleko w proszku, serwatka, cukier, masło), chrupki karmelowe 6% (cukier, syrop glukozowy, masło), pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, masło, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sól, wanilia, cynamon, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier).
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 564 kcal.
BTW: 7,5/38/47

niedziela, 23 lipca 2017

Erithaj Ben Tre Vietnam 70% ciemna


Choć każdą zakupioną tabliczkę czekolady otwieram z zaciekawieniem, istnieją takie, których degustacja jest szczególnie wyczekana. Tak stało się w przypadku Erithaj Ben Tre 70%, zdobytej dzięki Sekretom Czekolady. Francuska marka Erithaj bazuje tylko i wyłącznie na wietnamskim kakao. Wcześniej miałam już dwukrotnie okazję skosztować mlecznej wersji Ben Tre, o 40% zawartości kakao. Pierwszy raz rozkoszowałam się wraz z Mężem dwoma kostkami otrzymanymi w prezencie od Piotra z Sekretów Czekolady. Drugi raz, już całą 100-gramową tabliczkę, degustowałam wraz z większą ekipą na plantacji kawy w Kolumbii, o czym wspomniałam przy okazji recenzji Pralus Fortissima. Teraz ziarno Ben Tre, z krainy kokosa leżącej w Delcie Mekongu - miało zaprezentować się nam w pełnej krasie w klasycznej ciemnej tabliczce. Zachęcam do porównania moich wrażeń z recenzją Kimiko. Ponadto, moje podekscytowanie dziś opisywaną czekoladą było jeszcze większe, ze względu na niezwykłą wietnamską tabliczkę od Morin, którą miałam okazję próbować parę lat temu na degustacji w Poznaniu (a niestety nie udało mi się jej zakupić).


Tabliczka posiadała specyficzny, rudawy kolor. Kryła w sobie wiele bąbelków powietrza, przez co wydawała się lekka pomimo solidnej gramatury. W zapachu zdawała się mieć więcej, niż 70% kakao. W pierwszym odczuciu od razu przypomniałam sobie woń wersji mlecznej, ale nie mogłam konkretnie zidentyfikować, jakie nuty są tu wyjątkowo zbieżne. Myślę, że obie tabliczki w aromacie najbardziej podobne były w kwestii dymu i wędzonych owoców. Nasza ciemna Ben Tre była od mlecznej bardziej "piaszczysta" w zapachu, uwalniała też więcej nut słodko-dusznych kwiatów oraz przypraw. Nie odnalazłam iluzji koziego mleka (w mlecznej Ben Tre połączenie mleka w palonymi akcentami dało właśnie taki efekt), a także wyjątkowo charakterystycznego duetu banana i kokosa.


Wystarczył pierwszy kęs, a już wiedziałam, że dodatek mleka paradoksalnie wyciągał z kakao Ben Tre więcej mocnych, wręcz ordynarnych nut. Mleczna Ben Tre z perspektywy czasu wydawała mi się o wiele ciekawsza, bombardująca nietypowymi smakami. Ciemna Ben Tre bardzo dobrze rozpuszcza się w ustach, nie pozostawiając w niej jednak idealnej gładzi, a delikatnie szorstki piaseczek. Nie była to gruboziarnistość charakterystyczna dla wyrobów Manufaktury Czekolady, lecz coś znacznie drobniejszego. Poza tym, moc ziemistych i palonych akcentów jeszcze uwypuklało wrażenie piaskowości w ciemnej Ben Tre. To jakaś dziwaczna gliniasta plaża, może nad jeziorem - pełna brudnego piachu i śladów po licznych ogniskach.

 Po piaskowej burzy pojawia się nieoczywista, przytłumiona słodycz, nadal niosąca z sobą dymny efekt. Przede wszystkim kojarzył mi się on z papają (także biorąc pod uwagę konsystencję czekolady), a także z dymioną, dojrzałą śliwką z kompotu. Papaje i śliwki w pełni zastąpiły banany i kokosy znane z wersji mlecznej. Zupełnie nie potrafiłam się tutaj ich doszukać. Może ich element pojawia się jako łagodny, śmietankowy finisz, który mimo wszystko dość szybko umyka. Finisz jest nieco jak pianka z kawy, do której to dostało się nieco fusów - mokry piach z kremowym zacięciem szybko się urywa. Pomyślałam, że chyba jest w tej tabliczce sporo tłuszczu kakaowego, ale nie aż tyle, co w czekoladach Bonnat.


Podczas dalszej degustacji wśród nieustannie przewijając się papai i piachu, pojawiło się też sporo nut kartonu, papieru i wiórów - co wbrew pozorom wcale nie było nieprzyjemne, raczej stanowiło nietypowe ściąganie. Gdy czekolada w pełni wysyciła już kubki smakowe, ku mojemu zaskoczeniu uderzyła we mnie cała plejada ziół, a nawet wodorostów. Najwyrazistsze wydały mi się rozmaryn, szałwia i goździki, imitując mój ulubiony płyn do płukania jamy ustnej. Korzenny, anyżkowy posmak był niejako drugim finiszem w Ben Tre.

Ciemna Ben Tre bardzo mi smakowała, ale po szokującej wersji mlecznej spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego. Nie mniej jednak, moja ciekawość pozostałych wietnamskich czekolad z asortymentu Erithaj nadal jest wielce rozbudzona.


Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.

piątek, 21 lipca 2017

Zotter Raspberry with Lime biała nadziewana ganaszem malinowym i limonkowym


Gdy po raz pierwszy dostrzegłam Raspberry with Lime w wiosenno-letniej kolekcji nadziewańców Zottera pomyślałam, że to powtórka z Raspberry Juice + Lemon. Wszak tegoroczna słoneczna oferta austriackiego mistrza czekolady obfituje w wielkie powroty. Tak samo jak Kimiko, dostrzegłam jednak subtelną różnicę, dzięki której postanowiłam zamówić Raspberry with Lime poprzez biokredens.pl. Limonka, a nie cytryna. Poza zastąpieniem koncentratu cytrynowego koncentratem limonkowym, składy obu tabliczek Handscooped praktycznie się nie różnią. Skusiłam się na porównanie.


Na pierwszy rzut oka w wyglądzie obie tabliczki wcale się nie różnią. Jedyne, na co szczególnie zwróciłam uwagę, to większy udział warstwy cytrusowej w porównaniu do Raspberry Juice + Lemon. Warstwa białej czekolady noszącej na sobie ślady cynamonu i wanilii przykrywała dwie niemal równe sobie części nadzienia. Szczególnie warstwa malinowa wydawała się esencjonalna niczym gęsty mus. Wnętrze czekolady było chyba bardziej zbite, niż w przypadku koleżanki jedzonej dwa lata wstecz.


Aksamitna biała czekolada, taka, jaką wyjątkowo sobie cenię u Zottera - równoważy kwaskowatość i mimo wszystko znaczną masywność nadzienia. W Raspberry Juice + Lemon, tak jak zauważyła Kimiko, wnętrze zdawało się być niczym lekki sorbet. Tu było bardziej kremowe i zawiesiste. Mimo to, część malinowa jest niezwykle autentyczna. Nie przypomina już tak bardzo samego sorbetu, ale na pewno można ją porównać z naturalnymi lodami śmietankowymi ze sporym udziałem świeżych malin. W tej części odnajdziemy malinowe pestki oraz grudki owoców. Smak malin pozostaje intensywny przez całą degustację, swą wysublimowaną słodyczą przyjemnie zgrywając się z błogością białej czekolady.


Co do obfitej warstwy limonkowej miałam z początku pewne obiekcje. Wydawała mi się za mało limonkowa, tracąca swą specyfikę przy starciu z innymi składnikami. Za mocno imitowała zwykłą cytrynę, która w Raspberry Juice + Lemon spisała się przecież wspaniale. Ale tu, przy większej kremowości a nie sorbetowości, nieco mnie to raziło. Uważam, że dla mocniejszego efektu przydał by się tutaj dodatek skórek limonki oraz olejku limonkowego. Na szczęście, podczas trwania degustacji typowa da limonki lekko ziołowa świeżość coraz bardziej się uwalniała. Po prostu potrzebowała czasu, by przebić się przez moc duetu malin i białej czekolady. Czułam się tak, jakby spożyła kremowy mus z malin i białej czekolady, lekko skropiony sokiem z limonki.


Wspomnienie po wersji z cytryną jednak u mnie wygrało. Pytanie, jak porównałabym obie tabliczki mając je do dyspozycji w tym samym czasie. Nie bójcie się jednak sięgnąć po Raspberry with Lime - to bardzo smaczna, dobrze zrobiona tabliczka. Mimo wszystko idealna na słoneczną, letnią pogodę - wywołuje niepohamowany uśmiech.


Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, maliny, mleko, syrop cukru inwertowanego, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat limonkowy, suszone maliny, proszek malinowy, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, wanilia, suszone jagody, sól, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon. 
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 494 kcal.
BTW: 5,2/32/45