wtorek, 30 września 2014

Karmello ciemna z miksem orzechów i rodzynkami


Opisywaną dziś czekoladę kupiłam w katowickim firmowym sklepie Karmello, tuż przed naszym wyjazdem w Alpy. Nie mogłam przejść obojętnie obok tak obficie pokrytej orzechami tabliczki. Sami przyznajcie, że wygląda imponująco! Od razu pomyślałam o tym, jak wspaniale sprawdzi się na górskim szlaku. Zdecydowałam się na wersję deserową o 53,8% zawartości kakao (do wyboru była jeszcze opcja biała). Unikatem jest fakt, iż nie zastosowano w tej czekoladzie najpopularniejszych orzechów arachidowych - a całe bogactwo innych. Dorodnych, pięknych i wartościowych.

 Tak się złożyło, że Karmello w Alpach nie została zdegustowana i przyjechała z nami z powrotem do Polski. Spoczęła w Magicznej Szufladzie i czekała na swoja kolej. Wiedziałam, że sięgnę po nią dopiero przy kolejnym wyjeździe w góry. Miał to być długi weekend przy okazji Dnia Niepodległości, a więc miała jeszcze sporo czasu. Scenariusz jednak lubi się zmieniać i akurat w tym przypadku z owej zmiany planów byłam niezwykle zadowolona :).

Zatęskniliśmy za górami. Szybka decyzja - wczesna pobudka w sobotni poranek i wyjazd tam, gdzie najbliżej. Masyw Ślęży. Wyciszyć się, wylać trochę potu, zrobić jak najwięcej kilometrów. Kijki i buty trekkingowe spakowane do bagażnika. Idealny moment, aby Karmello mogła wykazać się wcześniej, niż było to zaplanowane :).

Wyruszając z Sobótki myślałam, że przerwę kawową zrobimy sobie już na Ślęży. Mój Ukochany nie mógł jednak przeżyć poranka bez kawy i pilnie potrzebował dopalacza już po kilku kilometrach (ja pierwszą kawę wypiłam jeszcze przed świtem, inaczej ciężko by mi się prowadziło auto ;)). Termos z mocną kawą, orzechowa Karmello... Czy można sobie wyobrazić lepszy zestaw na wędrówkę? ;)

Oj tak, mnogość orzechów rzeczywiście robi wrażenie. Rodzynek i żurawiny jest malutko, ale mi to zupełnie nie przeszkadza. Ich ilość była wystarczająca na tyle, by czekolada zdążyła przesiąknąć ich owocowym aromatem. Tabliczka była bowiem dość podatna na chłonięcie nut, jakie niosły ze sobą dodatki. Deserowa czekolada sama w sobie, tak jak w przypadku wersji z bananem i malinami, nie niosła ze sobą spektakularnych wrażeń. Nie za słodka, nie za gorzka. Bardzo neutralna, w zasadzie aż za bardzo. No ale lepsze to, niż słodki ulepek lub stęchłe paskudztwo. Po prostu czekoladowa zwyczajność i prostota, z którą trzeba się pogodzić i... jeść ;).

Po orzechach spodziewałam się większej chrupkości. I chyba także większej świeżości... Sprawiały wrażenie lekko rozmiękłych, a smaki poszczególnych gatunków orzechów nie były indywidualnie wyraziste. Zdziwiło mnie to, że w liście składników na opakowaniu nie pojawiły się orzechy włoskie, a przecież i one pokrywały czekoladę w towarzystwie rozmaitości pozostałych orzechowych kolegów.

Znów w Karmello zabrakło mi charakteru, choć nie można odmówić tej czekoladzie smakowitości. Orzechy zawsze robią robotę, nawet te o niegórnolotnej jakości. Po prostu wszelkie orzechy są pyszne. Kakao też jest pyszne. Mimo niedociągnięć, wybrałabym drugi raz tą tabliczkę jako wałówkę na górski szlak - sprawdziła się świetnie w tej roli.

Skład: Czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, wanilia), mieszanka owoców i orzechów (żurawina suszona, rodzynki, orzechy laskowe, orzechy pistacjowe, orzechy włoskie, orzechy nerkowca, migdały).
Masa kakaowa min. 53,8%.
Masa netto: 130 g.

sobota, 27 września 2014

Milka Pretzel Loves Choco mleczna z solonymi kawałkami precli

Źródło: http://bagpol.inkontrahent.pl/inkontrahent.php?t=22671&g=538&q=&r=0&rg=0
 
Nie wiem, czym w głównej mierze był podyktowany mój zakup Milka Pretzel Loves Choco. Na pewno sporo w tym grzesznego czekozakupoholizmu, a poza tym wiele czystej ciekawości. Solone precle to niecodzienny dodatek do czekolady, aczkolwiek samą sól połączoną z kakao bardzo lubię. Inna kwestia, że przecież tak bardzo nie przepadam za Milką... Gdzieś tam w tyle głowy miałam nikłą nadzieję, że może ta tabliczka choć odrobinę przekona mnie na nowo do tej wychwalanej przez masy marki. Że może czas dać jej kolejną szansę. Jakaż ja byłam naiwna... ;)

 Tabliczka od spodu wygląda całkiem zachęcająco. Wprawdzie odcień brązu jest jak dla mnie odrobinę zbyt blady, ale pokaźne kawałki precli ukazujące się nam jako wybrzuszenia - wywierają miłe wrażenie. Gdy przełamiemy tabliczkę uwidaczniając przekrój precli - robi się jeszcze apetycznej. Niestety produkt "wali Milką", czyli czymś, co w żaden sposób nie kojarzy mi się z dobrą mleczną czekoladą. Niezidentyfikowana cukrowo-mleczna mikstura, bez cienia kakao.

Jak się domyślacie, niemożliwością było dla mnie zjedzenie swojej połówki tabliczki na jeden raz. Pierwsze podejście wspominam najgorzej. Najpierw wgryzłam się w samą czekoladę i... aż mnie skrzywiło. Autentycznie, poczułam się tak, jakbym jadła cukier wymieszany z mlekiem w proszku. To nie było ani trochę miłe uczucie. Gdy dotarłam do precla zrobiło się odrobinę przyjemniej. Chrupiący, wypieczony precelek - jak to precelek - był całkiem smaczny. Szczypta soli przyniosła ulgę w tej inwazji ordynarnej słodyczy. Ale nadal owa sól pasowała mi trochę jak wół do karety (czy w tym przypadku raczej jak kareta do wołu ;)) - próbowała nadać odrobiny wykwintności czemuś, co po prostu jest nieudane. Musiałam nauczyć się jeść tą tabliczkę, kostka po kostce - bo nieustannie coś mi tu nie pasowało. Z jednej strony smaczne precle, a z drugiej... No fuj fuj fuj :(.

Muszę przyznać, że im dalej w las - tym lepiej. Przy kolejnych podejściach moje kubki smakowe już przyzwyczaiły się do faktu, że Milka jest Milką i inna nie będzie. Solone precle są NAPRAWDĘ rewelacyjnym dodatkiem do czekolady, skoro uczyniły Milkę zjadliwą dla mnie. Są po prostu jednym wielkim kołem ratunkowym. Gdy zbyt wiele nie dumałam nad czekoladową kiepścizną, produkt jakoś dawał radę. W porównaniu do uprzednio próbowanych przeze mnie wyrobów tej marki, Pretzel Loves Choco jest całkiem w porządku. 

Mój Ukochany podzielił moje zdanie - gdy zjemy tą Milkę bez głębszych refleksji nad profanacją kakao - możemy się otrzeć o iluzję degustacyjnej przyjemności ;). I pomarzyć, że świetnie by było skosztować takich fajnych solonych precelków w lepszej jakościowo czekoladzie. Zarówno mlecznej, jak i gorzkiej. A może nawet i w białej. Tymczasem mamy typowe dla Milki słodyczowe chamstwo (bo na pewno nie jest to ta głośno reklamowana alpejska delikatność...), okraszone zwykłą słoną przekąską, która w tym wydaniu stają się składnikiem na wagę złota.

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, mąka pszenna, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, pasta z orzechów laskowych, olej palmowy, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu, sól, mąka pszenna słodowa, skrobia pszenna, wodorotlenek sodu, drożdże, węglany sodu, aromat.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 515 kcal.
BTW: 6,8/27/59,5

środa, 24 września 2014

Zotter Marillen-Butterbrot mleczna nadziewana kremem morelowym i kremem z wódki z białego chleba


Gdy drżącymi rękoma przeglądałam po kolei czekolady Zottera w sklepie w Innsbrucku, Marillen-Butterbrot od razu wpadła mi w oko. Nazwa była na tyle ciekawa, że nie zagłębiając się w skład produktu zdecydowałam się go kupić. Morele i maślany chleb? Morele jako składnik nadzienia - rozumiem jak najbardziej, a na dodatek bardzo bardzo lubię te owoce. Ale maślany chleb? Czyżby Zotter pokruszył czerstwe kromki i oblał czekoladą, zamiast poczęstować nimi konie? ;) Otóż nie! Moje zdziwienie było jeszcze większe, gdy doczytałam o co w tym wszystkim chodzi.

 W składzie znajduje się "Weissbrotschnaps" czyli w wolnym tłumaczeniu wódka z białego chleba. Wpisując powyższe wyrażenie w google natrafiłam na stronę producenta owego dziwactwa. Oprócz wódki z białego pszennego chleba możemy kupić również taką z chleba pełnoziarnistego (pewnie zdrowsza, haha ;)). Domniemam, że jest to lokalny niemiecki wyrób - pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Ciekawe, prawda?

Samego trunku nie miałam okazji skosztować, ale za to trzymałam w łapkach czekoladę, która miała go w składzie 5%. Bogatsi w wiedzę, w jakiej formie chleb znalazł się w tabliczce czekolady - nadal nie mieliśmy zielonego pojęcia, czego się po niej spodziewać. Po rozwinięciu sreberka mogliśmy się zaciągnąć przyjemnym kakaowo-mlecznym zapachem, okraszonym nutą migdałów i suszonych moreli. Aromat alkoholu był praktycznie niewyczuwalny.

Forma tabliczki to oczywiście nadal niepodzielona na kostki, gruba tafla. Producent na opakowaniu informuje nas o dwóch warstwach nadzienia, jednak moje oko dostrzega jedną masę w odcieniach jasnego pastelowego brązu i morelowego beżu. Zmysł smaku sugeruje zaś, że składniki rzeczywiście zostały porozkładane w różnych proporcjach w spodniej i wierzchniej części nadzienia.

Nie przypuszczałam, iż z każdym kolejnym kęsem Marillen-Butterbrot będzie nam serwować aż tak mistrzowską, bogatą roszadę smaków. Mamy tutaj tyyyyle wszystkiego, że pozwalając rozpuścić się kawałkowi czekolady w ustach, co chwila napotyka nas coś nowego. Cienka warstwa świetnej jakościowo mlecznej czekolady stanowi kropkę nad i. Mój Mężczyzna jednoznacznie stwierdził, że poskąpienie czekoladowej polewy jest dla nadziewanych tabliczek Zottera dobrodziejstwem. Nadzienie jest na tyle bogate i smakowite, iż należy je chłonąć, bez tłumienia go solidną dawką wykwintnej czekolady. Nie do końca się z tym zgodzę - w końcu czekolada zawsze powinna być najważniejsza...

Nadzienie to przede wszystkim maślano-mleczna delikatność, pośród której co rusz napotykamy na coraz to kolejne intensywne smaki. Pojawiają się morele - posmak zarówno tych suszonych, jak i świeżych. No i na dodatek czujemy w buzi ich drobne kawałki. Mamy mielone migdały, które jak widać na dobre wpisują się w konwencję nadziewanych czekolad Zottera. Jeśli ktoś nie lubi migdałów, to po prostu ma pecha...

Ponadto, zbożowe klimaty pojawiają się w tej czekoladzie często. Koronnym wśród nich jest oczywiście chleb. Dodatek Weissbrotschnapsa przejawia się posmakiem podobnym do kwasu chlebowego, rozmoczonej piętki wypieczonego chleba. Alkohol, który ze sobą niesie - znów możemy potraktować jako sprytną przyprawę podkręcającą zmysły - bowiem za żadne skarby nie czuć tutaj ordynarności wódki! Osoby nieprzepadające za połączeniem czekolady i alkoholu absolutnie nie muszą się bać tego wyrobu. Kolejnym zbożowym elementem w zotterowskiej układance jest kasza kukurydziana. Kasza kukurydziana? A i owszem! I to taka przyrządzona z masełkiem! Być może to siła autosugestii, ale ja znalazłam miejsce dla kaszy wśród feerii doznań smakowych, jakie niosła Marillen-Butterbrot.

Podkręćmy jeszcze to wszystko szczyptą wanilii, cynamonu i kroplą soku z cytryny - a otrzymamy zaskakującą, oryginalną kompozycję. Nie mam pojęcia, jak Zotter wpadł na coś takiego. Jak wymyślono to, że tak dziwaczna kompozycja będzie naprawdę spójna i smakowita. To wieloskładnikowe, dopracowane danie. Kłaniam się w pas i już nie mogę się doczekać kolejnych atrakcji, jakich dostarczy nam Zotter.

Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, wódka z białego chleba pszennego 5%, miazga kakaowa, pełne mleko, migdały, puree z moreli 3%, masło 2%, odtłuszczone mleko w proszku, suszone morele 2%, kasza kukurydziana, nierafinowany cukier trzcinowy, serwatka w proszku, lecytyna sojowa, sól kuchenna, ziarna wanilii, cynamon, płatki róż, cytryna w proszku.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.

niedziela, 21 września 2014

Wenschitz Sparkling Travel ciemna nadziewana białą truflą z mango i szampanem


Odkrywania twórczości austriackich czekoladników ciąg dalszy... :) Produkty Wenschitz od razu przykuły moją uwagę na sklepowej półce innsbruckiego sklepu. Trudno nie zawiesić oka na tak... kiczowatych opakowaniach, które mimo wszystko opatrzone są w ładne i oryginalne nazwy własne wyrobów. Sparkling Travel? O tak, nasza tegoroczna podróż w Alpy była pełna "sparkliness" (jeśli uciekać się do chyba trochę zapomnianego słowa oznaczającego radość i energię życia). A poza tym, dlaczego jeszcze czekolada Wenschitz miała być sparkling - musująca/iskrząca się? Ponieważ zawiera w sobie szampan. Szampan, mango, ciemna czekolada i trufla z białej czekolady... Połączenie na tyle ciekawe i wyjątkowe, że musiałam je wypróbować.

Otwarcie kartonika wprowadziło nas w niemałe zaskoczenie. Czekolada nie jest owinięta w papierek ani sreberko. Została podzielona na 4 prostokąty i opakowana w dwie wzorzyście wytłoczone, plastikowe tacki. Tacka spodnia opatrzona została w logo firmy, zaś tackę górną - tak jak czekoladę - podzielono na 4 części. Ozdobny wzór wyżłobiony na każdej z nich jest idealnym odzwierciedleniem wzoru zdobiącego każdą z czekoladek. Nadal nie możecie sobie tego zobrazować? Dobra, zrobię wyjątek od reguły i wkleję zdjęcie tabliczki... ;)


Wygląd elegancki i oryginalny, ale co dalej? Powiem szczerze, że i tak czy siak pierwszy rzut oka na powierzchnię tabliczki nie był najprzyjemniejszy. Naprawdę nie lubię, gdy czekolada się tak świeci. Zawsze kojarzyć mi się to będzie z tanimi pralinkami, choć może nie powinno... Przykładając nos bliżej czułam tylko i wyłącznie zwykłą ciemną czekoladę. Dobrą, ale nie zapowiadającą eksplozji smaków. Poza tym, w aromacie nic a nic nie zapowiadało, że w środku tabliczki kryje się jakiekolwiek nadzienie... A przecież nazwa produktu sugeruje, że wnętrze będzie naprawdę wyraziste.

Po pierwszym kęsie okazuje się, że warstwa czekolady jest pooookaźna. Mamy przyjemną goryczkę, wyważoną słodycz ale... kurczę, jest przeciętnie. Sam fakt 70-procentowej zawartości kakao sprawia, że czekoladę dobrze się je, ale fajerwerki nie wybuchły, ani fanfary nie rozbrzmiały. Bogactwa kakao to tu nie było. Paradoksalnie, mój Mężczyzna uznał, że... coś za mało czuć tu kakao :D.

 Nadzienia jest naprawdę mało i na dodatek jest nierówne - umieszczone w czekoladowych prostokątach jakby po przekątnej. W miejscach, gdzie jest do najmniej - praktycznie NIC nie czujemy. Ot, biało-żółtawe stałe nadzienie, o niezidentyfikowanym smaku. Czy też właściwie bez smaku... Trufla z białej czekolady? Mango? SZAMPAN??? :o

Dopiero tam, gdzie warstwa nadzienia jest grubsza, możemy wyczuć parę jego niezaprzeczalnych zalet. Po pierwsze, ma bardzo przyjemną konsystencję gęstego, lecz lekkiego musu. Po drugie - no w końcu czuję mango. Delikatne, ale jednak. Nie jakieś sztucznie pudrowe i nachalne - naturalna owocowa nutka. Ale zdecydowanie była ona zbyt subtelna, aby przebić się przez smak ciemnej czekolady - która znowuż wcale nie była jakaś nadzwyczajna.

Mam bardzo mieszane uczucia co do tego produktu. Był smaczny, ale oczekiwałam czegoś innego. Przede wszystkim spodziewałam się, że czekolada sama w sobie bardziej mnie urzeknie. Było jej sporo, więc mogła swobodnie dać nam popis - a ona tylko grzecznie się nam ukłoniła. Z drugiej strony, po tak ekstrawaganckim opisie nadzienia mogłam wiele wymagać. Mango powinno zaatakować mnie swoją soczystością, a przy tym spójnie łączyć się z goryczą kakao. Trufla z białej czekolady winna załagodzić wszystko swoją aksamitną słodyczą - tymczasem tą jasną masę trudno było zidentyfikować jako powstałą z białej czekolady. Zawartość szampana pozostaje uznać mi jako perfidny chwyt marketingowy - nie mam pojęcia, gdzie, jak i w którym momencie winnam go poczuć. Prawda jest brutalna - muszę zaprzeczyć tezie, że wnętrza nie ocenia się po opakowaniu. Tutaj i na zewnątrz, i w środku - mamy sporo KICZU.

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, śmietana, syrop glukozowy, puree z mango, pełne mleko w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, Marc de Champagne, woda, lecytyna sojowa, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 70 g.

środa, 17 września 2014

Lindt Holunderbeere-Milchcreme mleczna z nadzieniem z czarnego bzu i mlecznym


Jakimś cudem w Magicznej Szufladzie zawieruszyła się ostatnia tabliczka z moich pierwszych internetowych zakupów czekoladowych. To nie tak, że o niej zapomniałam. Po prostu non stop pojawiały się produkty, które trzeba było prędzej zjeść ;). Z różnych powodów. Koniec końców, termin ważności Holunderbeere-Milchcreme zbliżał się nieubłaganie, więc w pewne sobotnie przedpołudnie zapadła decyzja - Lindcie, dzisiaj czas na Ciebie! Tak się złożyło, że Lindta z czarnym bzem degustowaliśmy akurat wtedy, gdy owoce czarnego bzu zaczęły dojrzale prezentować się na krzewach :).

Tym samym, ową degustacją zakończyliśmy testować lindtowską kolekcję Mit Liebe gemacht. Owocowo-mleczną kolekcję, bardzo udaną. Spodziewałam się, że Holunderbeere-Milchcreme nie przebije fenomenalnego mandarynkowego serniczka - ale mimo to wiedziałam, że będzie smacznie. W końcu wariacje na temat wiśni i agrestu także trzymały poziom. Dlaczego więc w przypadku bzu miałoby być inaczej? :)

Mleczna czekolada Lindta nie zawodzi, jest taka jak zawsze - delikatna, aksamitna, intensywnie mleczna, wyciągająca z kakao najsubtelniejsze nuty. Dolna mleczna warstwa nadzienia ponownie jest neutralna i niestety obfita w tłuszcze roślinne... To dla mnie oczywiste, że przy większym udziale masełka ta część tabliczki dużo by zyskała. 

Za to górna warstwa wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Obrazek na opakowaniu sugeruje, że on ma żelową konsystencję. W rzeczywistości wcale tak nie było. To był bardzo gęsty i zbity mus, w ciemnym odcieniu granatu. Aż spojrzałam na skład, czy aby na pewno Lindt nie podrasował go jakimś bajerem. Ale nie - mamy tylko i wyłącznie czarny bez - w formie koncentratu oraz suszu. No fakt, wszak barwa czarnego bzu jest rzeczywiście intensywna i trwała.

Owocowa warstwa niosła ze sobą kwaskowate orzeźwienie, coś pomiędzy czarną porzeczką a ciemnym winogronem (takim z naszych polskich ogrodów :)). Było smacznie i nie pogniewałabym się, gdyby nadzienie składało się tylko i wyłącznie z owocowej warstwy. Mmm... O tak! Te mleczne wypełniacze można by było sobie darować, kiedy sam czarny bez oferuje tak wiele przyjemności. Choć rzeczywiście - w przypadku czarnego bzu - trafniejsze było zastosowanie mlecznego, a nie jogurtowo-twarogowego nadzienia. Tak samo postąpiono w przypadku czekolady agrestowej - przy dodatku jogurtu w proszku całość byłaby nader kwaskowata. Ah... I tak czy siak, jasny gwint, mleczna czekolada Lindta czule otuli każde nadzienie. Z Lindtem niemal zawsze jest milutko... ;)

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, syrop glukozowo-fruktozowy, miazga kakaowa, koncentrat soku z czarnego bzu 5%, czarny bez 2,8%, olej kokosowy, olej palmowy, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, koncentrat soku cytrynowego, syrop glukozowy, lecytyna sojowa, laktoza, naturalne aromaty, pektyna, ekstrakt słodu jęczmiennego.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 485 kcal.
BTW: 5,9/27/54

niedziela, 14 września 2014

Zotter Walnuss-Marzipan ciemna mleczna czekolada nadziewana orzechami włoskimi i marcepanem


Po Zotter Walnuss-Marzipan sięgnęłam w Innsbrucku z dwóch powodów. Pierwszy i najbardziej błahy - po prostu uwielbiam marcepan. Marcepanu nigdy dość! Drugi powód był dla mnie istotniejszy - Walnuss-Marzipan miała być kolejnym etapem w moich poszukiwaniach idealnej czekolady z orzechami włoskimi. Pokuszę się o stwierdzenie, że hmm... bardziej od marcepanu wielbię jednak orzechy włoskie. I o ile łatwo znaleźć jest czekolady z marcepanem, o tyle tabliczek z orzechami włoskimi jest o wieeeele mniej. A gdy już są, to dodatek orzechów włoskich jest w nich symboliczny lub/i słabo wyczuwalny. Pokładałam duże nadzieje w Walnuss-Marzipan, choć subtelność Rosen Marzipan nie do końca przekonywała mnie do tego, że poczuję tak pożądaną przeze mnie MOC orzechów. 

Mleczna czekolada o wysokiej (bo aż 50-procentowej) zawartości kakao pokrywa nadzienie znów w niezadowalającej ilości. Tym razem jednak łatwiej mi to przeboleć, bowiem ów kakaowo-mleczny raj wybornie zgrywa się z orzechowym wnętrzem. Żałuję, że nie mogę zatopić się w grubej warstwie pysznej czekolady, ale z drugiej strony czuję, że kakaowy kopniak i tak czy siak podkreśla walory nadzienia. I mimo wszystko jest wyraźny. Argh, a pełne czekolady Zottera jeszcze daleko w kolejce do degustacji...

Czekolada czekoladą, ale jeśli chodzi o orzechowe nadzienie to... chyba odnalazłam ideał. Albo przynajmniej było to cudo bardzo do ideału zbliżone. Mamy dwie warstwy. U góry marcepan - tak jak w przypadku Rosen Marzipan - nieprzesłodzony, przez co walory migdałów zostały maksymalnie uwypuklone. Był pyszny, ale to, co Zotter umieścił na dole zasługuje na miano orzechowego arcydzieła... Tak, dolna warstwa to zmielone orzechy włoskie. Podprażone i skarmelizowane. Nieziemsko wyraziste i aromatyczne. Poczułam się, jakbym zanurzyła nos w lnianym worku pełnym dopiero co zmielonych, świeżych orzechów włoskich. To było TO! Zbita jednolita masa, która przyjemnie i delikatnie chrzęściła pod zębami. Orzech włoski na maksa. Nie do pomylenia z czymkolwiek innym. W końcu poczułam ulgę, zaspokojenie - znalazłam to, czego szukałam :). I żałowałam, że z każdym przepysznym kęsem mój orzechowy raj uciekał...

A co z pozostałymi elementami nadzienia? Soja w proszku stanowi swoiste spoiwo, a poza tym nadaje całości kolejnych orzechowych nut smakowych. Dodatek rumu nie jest mocno wyczuwalny. Można go raczej potraktować jako przyprawę, która ma odrobinę podkręcić percepcję smaku. Znajdujący się na samym końcu listy składników anyż przepadł w tej orzechowej intensywności. I może dobrze, bowiem nie każdy toleruje ową przyprawę. Być może stał się elementem niepostrzeżenie dodającym kompozycji jeszcze większego wyrazu? :) . 

Całość prócz niesamowitej orzechowości i głębi kakao kojarzyła mi się nieco z aromatem leśnego igliwia. No wiecie, z czymś takim potwornie odurzającym w zapachu, ale harmonijnym, przyjemnym i naturalnym jednocześnie. Po Beerenemulsion in Weiss Zotter znowu dał czadu, fundując nam bardzo mocne doznania. Te dwie tabliczki to prawdziwe mistrzostwa jeśli chodzi o nadzienia. Żadnych wypełniaczy, żadnego zasłaniania się cukrem - po prostu 100% autentycznego smaku.

Skład: cukier trzcinowy, marcepan 20% (migdały, cukier trzcinowy, cukier inwertowany), tłuszcz kakaowy, orzechy włoskie 12%, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, rum, syrop glukozowo-fruktozowy, masło, soja w proszku (soja, maltodekstryna, syrop kukurydziany), sól kuchenna, ziarna wanilii, lecytyna sojowa, anyż.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 553 kcal.
BTW: 8,2/38/41

czwartek, 11 września 2014

Berger mleczna z nadzieniem wiśniowo-kolendrowym


Oglądając na półkach sklepu R.Rajsigl czekolady marki Berger, jakaś lampka zapaliła się w mojej głowie. Skądś kojarzyłam specyficzną formę opakowania i te pobudzające wyobraźnię fotografie... Dziś wiem, że wyroby Berger oglądałam niegdyś w sklepie internetowym Le Chocolate, a być może również parę lat temu w stacjonarnym sklepie Choccolissmo. Wspomnienie, którego nie potrafiłam zidentyfikować, popchnęło mnie do zakupu w Innsbrucku dwóch czekolad Berger.

Naprawdę zazdroszczę Austriakom takiego bogactwa czekoladników. Berger to również firma austriacka i na dodatek tyrolska. Do produkcji opisywanej dziś czekolady użyto mleka pozyskanego od krów żywionych na górskich pastwiskach. Notabene, nie ma opcji, żeby wyczuć to w smaku, ale przecież to tak fajnie brzmi ;). Poza tym, Berger to rodzinna firma, która wyrosła z maleńkiej pracowni należącej do kochających czekoladę małżonków. A to brzmi równie dobrze ;).

A dlaczego akurat ta czekolada trafiła do Magicznej Szuflady? Powód jest jeden - KOLENDRA. Strasznie jarają mnie przyprawy w czekoladach, z kolendrą mam dobre wspomnienia (nigdy nie zapomnę boskiej bożonarodzeniowej tabliczki od Lindta!!!) - chciałam zobaczyć, jak będzie tym razem. Połączenie kolendry z wiśnią było dla mnie intrygujące.

Jak widać na zdjęciu, czekolady Berger są przepięknie opakowane. Bardzo elegancka obwoluta ze sztywnego papieru tylko częściowo zakrywa tabliczkę owiniętą w firmowe złotko. Pomimo oryginalnego sposobu pakowania, czekoladę otwiera się bardzo łatwo. Dość płaską tabliczkę wpisano w kwadrat i podzielono na spore kostki.

 Już po zapachu wyczuwamy, że ta czekolada będzie charakterna. Kolendra, kolendra i jeszcze raz kolendra! Jeśli ktoś nie lubi tej specyficznej przyprawy - nie ma co sięgać po ów produkt Bergera, bo kolendra naprawdę daje czadu. Następnie do głosu dochodzi wyraźne kakao oraz gładko zespolona z nim mleczność. A na samym końcu mamy wisienkę na torcie czyli hmm... no wiśnię ;). 

Bardzo spodobało mi się to, że mogliśmy w pełni delektować się dobrą mleczną czekoladą - ponieważ w podziale proporcji między czekoladę a nadzienie - wygrała czekolada. Tak, Berger ofiarował nam zdecydowanie smaczniejszą mleczną czekoladę niż Lauenstein Confisiere. Kakao jest najważniejsze, a cukier i mleko tylko je delikatnie modelują. Nadzienia mamy jedynie cieniutką warstewkę, ale jest ona wystarczająca, aby wyczuć jego wszystkie smakowe niuanse. Ma ono konsystencję lekkiego żelu, który sprawia, że calutka tabliczka przesiąka zawartą w nim kolendrą. Dla mnie świetna sprawa, mojemu Mężczyźnie już mniej to pasowało - choć również zajadał czekoladę ze smakiem. Tak jak w zapachu, w smaku również wiśnia jest idealnie wieńczącym kompozycję akcentem. Mocno aromatyczna, naturalna, wytrawna. 

To było naprawdę smaczne, przemyślane, dopracowane. Zaczynam żałować, że nie zaopatrzyłam się w większą ilość produktów Berger. Cóż, zobaczymy jakie wrażenia przyniesie nam druga zakupiona w Innsbrucku tabliczka spod skrzydeł tej tyrolskiej firmy.

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, śmietana, syrop glukozowy, wiśnie, kolendra, lecytyna sojowa, wanilia.
Masa kakaowa min. 35%
Masa netto: 100 g.

niedziela, 7 września 2014

Zotter Beerenemulsion in Weiss biała nadziewana kremem z owoców leśnych


Po mieszanych uczuciach związanych z naszą pierwszą degustacją tabliczki Zottera - zdecydowanie mieliśmy ochotę na więcej. Całe mnóstwo wariantów smakowych jakie oferuje Zotter, niesie ze sobą perspektywę najróżniejszych doznań. A my takowe z radością chcemy odkrywać. Nazwa kolejnej tabliczki Zottera, którą mieliśmy spróbować - nieziemsko pobudzała wyobraźnię. Beerenemulsion in Weiss. Do tego wystarczy przeczytać skład i... naprawdę można odlecieć. Błagałam, by rzeczywiste doznania nie sprowadziły mnie brutalnie na ziemię...

Połowę tabliczki przekazałam w ręce Ukochanemu, sama zaś udałam się do pracy. Będąc u mnie miał wielką ochotę na odkrywanie tajemnic Magicznej Szuflady, a ja nie mogłam mu towarzyszyć - zatkany nos i palące gardło nie pozwalałyby w pełni cieszyć się bogactwem czekolady. Połówka przeznaczona dla mnie czekała więc na lepszy czas, kiedy moja ocena smaku i zapachu nie będzie zaburzona przeziębieniem. Jeszcze trochę i, ze względu na męskie łakomstwo, moja część Beerenemulsion in Weiss nie doczekałaby się moich ust... ;)

Mój Ukochany był absolutnie zachwycony tą czekoladą. Prosił mnie o odstąpienie choćby kawałeczka mojej połówki - aby przez chwilę poczuć jeszcze raz jej smak. Powiedziałam stanowczo NIE i ukryłam biały skarb głęboko w Magicznej Szufladzie. W końcu, gdy mój nos zaczął już normalnie funkcjonować - nadal będąc rekonwalescentką, urządziłam sobie samotne kawowanie w cieplutkim łóżeczku. Beerenemulsion in Weiss stała się jednym z elementów tego rozkosznego odganiania choroby.

Cudeńko czekało na mnie. Kremowobiała powłoczka, z góry nieco grubsza niż od dołu - kryje w sobie obfite, różowofioletowe nadzienie. Już sam wygląd jest bardzo apetyczny. A wystarczy tylko przysunąć nos bliżej, aby... oszaleć! Biała czekolada, która nie pachnie stęchłą mdłą słodyczą, lecz gęstą śmietaną i wyraźną wanilią. A do tego konfitura, gęęęsta świeża konfitura, z ledwo co zebranych owoców leśnych. Tak jakby właśnie gotowała się w garnuszku, rozpościerając swój zapach w każdym zakamarku domu.

Aż bałam się tego spróbować. Bałam się, bo to był czysty obłęd!!! Wyobraźcie sobie białą czekoladę, która nie jest namolnie słodka - lecz posiada swój własny bogaty bukiet. Jest dokładnie taka, jak jej zapach - śmietanowa, mocno waniliowa, z pudrową nutą delikatnej słodyczy. Niestety czekolady nie ma wiele, w nadziewanych tabliczkach Zottera ilościowo zdecydowanie dominuje środeczek. Od razu pożałowałam, iż w Innsbrucku nie zakupiłam pełnej białej czekolady Zottera... No ale cóż, życie nie kończy się na jednych dużych czekoladowych zakupach ;).

I powiem Wam, że nadzienie również jest szaleńczo przepyszne. Borówki, żurawiny, porzeczki i maliny nie tylko zostały rozdrobione do formy bardzo gęstej emulsji. W tym zbitym wnętrzu często napotykałam bowiem całe jędrne owoce. No i faktycznie, zapach w żaden sposób mnie nie oszukał - gęsta, niskosłodzona cukrem trzcinowym konfitura, bogata w owoce, naturalnie kwaskowata. Z maleńką nutką cynamonu oraz z cytryną uwydatniającą jeszcze rześkość płynącą w owoców leśnych. Bardzo intensywne smaki.

W pełni zrozumiałam, dlaczego mój Mężczyzna był tak łasy na tą czekoladę. Ile by jej przede mną postawiono, tyle bym zjadła... Nie zasładza, intryguje, zachwyca. Orzeźwia i przenosi gdzieś wysoookooo... Oh, chciałoby się jeszcze... Tak, tak, oooby kolejne degustacje Zottera wyglądały podobnie!!! Beerenemulsion in Weiss totalnie nas zaczarowała...

Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, borówki amerykańskie 7%, owoce żurawiny 7%, odtłuszczone mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, cukier puder, pełne mleko, suszone czerwone porzeczki 3%, suszone maliny 1%, nierafinowany cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sól kuchenna, ziarna wanilii, cytryna w proszku (cytryna, skrobia kukurydziana), cynamon.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 451 kcal.
BTW: 4,2/29/42

czwartek, 4 września 2014

Lauenstein Confisiere mleczna nadziewana białą truflą z orzechami makadamia


Lauenstein Confisiere to niemiecka marka z którą wiążę bardzo miłe wspomnienia. Próbowałam wprawdzie dotychczas tylko jednej czekolady spod jej skrzydeł, ale bez wątpienia zapamiętam ją na zawsze. Mowa o  67% Cacao Rosmarin Limette Pfeffer, która zrobiła na mnie przeogromne wrażenie. 

Bardzo się ucieszyłam, gdy w sklepie w Innsbrucku dostrzegłam na jednej z półek wyroby Lauenstein Confisiere. Niestety, wybór nie był duży. Szkoda, bowiem dawno temu po zasmakowaniu cudownej rozmarynowej czekolady, dokładnie zaznajomiłam się z asortymentem firmy na ich stronie internetowej. W Innsbrucku musiałam jednak wybrać choć jedną tabliczkę od niemieckich czekoladników. Wybór padł na coś najbardziej oryginalnego, co akurat znajdowało się na półce poświęconej owej marce. Obok orzechów makadamia nie mogłam przejść obojętnie. Dodatkowo, chciałam się przekonać, jaką mleczną czekoladę oferuje Lauenstein Confisiere.

I tak oto w moje łapki trafiła Macadamia. Szczerze powiedziawszy, patrząc tylko i wyłącznie na przód opakowania można się naciąć. Nim wczytałam się w to, co producent napisał z tyłu kartonika - byłam przekonana, że zakupiłam fajną mleczną czekoladę z 36-procentową zawartością kakao, nadziewaną pastą z samiuteńkich orzechów makadamia. Niestety rzeczywistość jest inna. 

Orzechy makadamia są tylko elementem nadzienia złożonego także z trufli z białej czekolady oraz pasty z orzechów laskowych. Buuuu. A już miałam nadzieję, że Lauenstein Confisiere pojedzie po bandzie i da nam czyste, wyraziste orzechy makadamia. Te orzechy, które tak rzadko występują solo w słodyczach! Na domiar złego, w składzie doszukałam się utwardzonego tłuszczu palmowego... No nie, za taki chwyt to już się należą srogie baty...

Trudno, rozdzierając sreberko trzeba było odrzucić żale na bok i skupić się na tym, jak Lauenstein Confisiere zadziała na nasze zmysły. Tabliczka została podzielona na dość duże kwadratowe kostki. Na środku każdej kosteczki przebija się jasna plamka dająca nam do zrozumienia, że nadzienia jest sporo. Czekolada pachnie mlecznością i delikatnymi, słodkawymi orzechami. Jest to zapach na tyle specyficzny, że bez wiedzy o udziale orzechów makadamia - można się tego domyślić. Nawet mimo tego, że nie jest to aromat bardzo narzucający się.

Zagłębiając się w powłoczkę z mlecznej czekolady niestety nie poczułam, że mamy tutaj 36% kakao. Baaarrrdzo mocna mleczność i znaczna słodycz, która jednak nie skrzypi na zębach - ów duet na całe szczęście jest dość wyważony. Heh, i tak czy siak, spodziewałam się czegoś innego. Zwłaszcza, że przy tak słodkim nadzieniu przydałoby się, by okalała je bardziej kakaowa czekolada...

Nadzienie jest jasnobeżowe, o konsystencji gęstego kremu. Pierwsze skrzypce gra w nim biała czekolada, która dokłada jeszcze do pieca swoją słodyczą. Orzechy, wyczuwalne w aromacie, w smaku schodzą na drugi plan. Nie da się o nich zapomnieć, ale ciężko przebić się im jednoznacznie przez tonę mleka i cukru. Ciągle gdzieś się tam przewijają, kuszą swoim wybornym smakiem - ale brakuje mi ich, brakuuuje wyraźnego akcentu.

Gdybym napisała, że ta czekolada mi nie smakowała - skłamałabym. A jednak, oczekiwałam od niej zupełne czegoś innego. Chciałam więcej, mocniej. Dostałam delikatność i subtelność, taką do przesady. Dla mnie orzechy nigdy nie powinny takie być. Orzechy mają nadawać charakteru. Nie mówiąc już o kakao, które w tej tabliczce już zupełnie gdzieś się schowało... Cóż, mówiąc Lauenstein Confisiere, zdecydowanie wolę myśleć o 67% Cacao Rosmarine Limette Pfefferr, niż o Macadamia...

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, orzechy makadamia 8,8%, miazga kakaowa, orzechy laskowe, odtłuszczone mleko w proszku, utwardzony tłuszcz palmowy, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, sól, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 36%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 590 kcal.
BTW: 6,4/41,9/47,7

poniedziałek, 1 września 2014

Zotter Mandel Rosen ciemna mleczna czekolada z nugatem migdałowym i różanym marcepanem


Dzisiejszą notką rozpoczynam wielki cykl czekolad zakupionych w Innsbrucku. Kolejność ich degustacji będzie podyktowana terminami ważności ;). Nie ukrywam, że najliczniej zaopatrzyłam się w tabliczki Zottera. Austriackich producentów czekolady jest wiele, ale Zotter przebija wszystkich bogactwem swej oferty. Prawdziwym wyzwaniem jest dla mnie marzenie o spróbowaniu każdej czekolady tej marki. Może się kiedyś uda ;) . Naróbcie sobie wilczego apetytu zaglądając na www.zotter.at :) . Jak widzicie, da się produkować słodycze ekologicznie i zgodnie z zasadami fair trade, a przy tym być NIEZIEMSKO pomysłowym!

Szczerze powiedziawszy, nie tak wyobrażałam sobie otwarcie pierwszej tabliczki Zottera. Deszczowy i chłodny poranek, samotnie pita kawa przed wyjazdem do pracy. Myślałam, że czekolada załagodzi moje smutki i tęsknoty. Oczywiście zamierzałam zostawić połowę tabliczki dla mojego Ukochanego, który miał się pojawić obok mnie tego samego dnia, ale dopiero wieczorem. Wiedziałam, że zje swoją część już wkrótce i podzieli się ze mną własnymi wrażeniami. Pomimo tego, otwieraniu opakowania nowej czekolady nie towarzyszyły jak zawsze fanfary. Samotnie było jakoś tak pusto i dziwnie. 

Nadziewane tabliczki Zottera cechują się 70-gramową gramaturą i na pozór skromnym papierowym opakowaniem - które to jednak zawsze przyozdobione jest oryginalnym malowidłem. Pod papierkiem znajduje się jeszcze złotko, na którym dostrzegamy liczne nadruki z logo firmy. Prosto i elegancko, bez przepychu. Po otwarciu ukazuje się nam  tafla czekolady niepodzielona na kostki, o średniociemnej brązowej barwie. Z wierzchu delikatnie pofałdowana, od spodu bardziej gładka, z wygrawerowanymi logo Zottera.

W zapachu silnie dominuje marcepan, ale bez alkoholowej nuty, tak często spotykanej w marcepanowych słodyczach. Wszystko gra, bowiem z składzie o alkoholu nie ma mowy. Oprócz bardzo wyrazistych migdałów czuć również wytrawne kakao z posępną kwiatową nutą. Tak, ciężki aromat jesiennych kwiatów - nie żadna rześkość wiosennej łąki. Dodatek imbiru oraz olejku i wody różanej zapewne mają na to wpływ.

Przekroiłam tabliczkę na pół. Pierwsze co rzuca się w oczy, to niezbyt gruba warstwa czekolady... Ale wrócę do tego za chwilę. Górna warstwa nadzienia jest zielonkawa, dolna zaś to beż wpadający w brąz. Oba nadzienia są takiej samej grubości, ale teraz moje pytanie... Która warstwa to migdałowy nugat, a która to różany marcepan? ;) Myślałam, że może smak coś wyjaśni, ale jednak nie...

Smak. Zawiodłam się, że czekolady jest tak mało. Owszem, mogłam się tego spodziewać - oglądałam przecież nie raz fotografie wyrobów Zottera w sieci. Warstwa jest tak cienka, że przy wyrazistym smaku nadzienia ciężko wczuć się w samą czekoladę. Próbę oddzielenia tej delikatnej powierzchownej warstewki od obfitego wnętrza trudno uznać jako udaną. Jedyne co udało mi się wyczuć, to fakt, że kakao rzeczywiście nie pożałowano (mamy go 50%, a czekolada jest mleczna!). Subtelny mleczny posmak też dało się wychwycić, ale trzeba się było nad tymi skraweczkami czekolady potwornie skupiać... Czułam żal, że nie mam możliwości bezgranicznego zagłębienia się w warstwie czekolady - bo tak jej poskąpiono! A nie wątpię, że była ona wysokiej jakości...

Nadzienie jest bardzo dobre, co też zresztą potwierdził później mój Ukochany. Wieczorem po swoim przyjeździe chciał wziąć tylko gryza na spróbowanie, a możecie się domyśleć, jak ów gryz się skończył ;). Tak jak wspomniałam wyżej, nie potrafiliśmy zidentyfikować, które z nadzień jest które. Oba są bardzo migdałowe i ten smak dominuje nad wszystkim. Specyficzny kwiatowy aromat unosi się nad całą czekoladą, więc nie mam pojęcia, do której konkretnie warstwy dodano olejku i wody różanej. Wnętrze tabliczki jest zbite i przyjemnie tłuste. Boski smak migdałowych past nie jest w żaden sposób zaburzany przez nadmiar cukru. Notabene, użyto tu przede wszystkim cukru trzcinowego, którego specyficzny posmak również robi swoje i nie pozwala na przesłodzenie. Migdały zostały podkreślone jakąś taką duszną, nieco wytrawną nutą - domyślam się, że jest to zasługa jakże oryginalnych różanych dodatków (a pewnie również szczypty soli i imbiru).

To dopiero początek naszej przygody z Zotterem. Nie zakochaliśmy się od pierwszego razu, ale przecież jeszcze tyle przed nami... No i proszę o więcej CZEKOLADY w nadziewanych tabliczkach, bo zbyt mała dawka teobrominy w żaden sposób nie pomogła mi na smutki. Dopiero widok mojego Ukochanego pałaszującego swoją połówkę czekolady wyzwolił we mnie wystrzał endorfin... :)

Skład: marcepan (migdały, cukier trzcinowy, cukier inwertowany), cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, migdały 12%, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, woda różana 3%, syrop glukozowo-fruktozowy, masło, nierafinowany cukier trzcinowy, sól kuchenna, lecytyna sojowa, imbir, ziarna wanilii, olejek różany 0,01%.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 557 kcal.
BTW: 9,5/39/39