czwartek, 30 marca 2017

Pralus Perou Trinitario ciemna 75%


Na około trzydziestokilometrowy trekking wzdłuż Odry z Kostrzyna nad Odrą do niemieckiej miejscowości Reitwein zabraliśmy ze sobą solidny stugramowy dopalacz - kolejną single-origin z oferty Francois Pralus. Ciemną tabliczkę stworzoną w 75% z kakao trinitario wyhodowanego w Peru zakupiłam dzięki Sekretom Czekolady. Zatęskniłam już za Pralusem. Zawsze wiązałam z tą marką miłe wspomnienia, szczególnie wyjątkowe były te ostatnie - kolumbijskie...

Choć niestety tabliczka połamała się nam w plecaku, i tak była piękna - masywna, elegancka, o głębokiej barwie pełnej fioletowych przebłysków. Pachniała kobieco i uwodzicielsko - na pierwszy plan wypływały cytrusy (ze szczególnym uwzględnieniem limonki), a tuż za nimi czaiła się niezwykle wonna róża, przechodząca powoli w czerwone owoce. Wszystko to utrzymane było w drewniano-ziemistym klimacie, jednak mieściło w sobie wiele frywolnej przestrzeni.


Przekrój tabliczki urzekał swą skalistą rzeźbą. Ah, zawsze uwielbiam wpatrywać się w Pralusy! Czekolada jest jednak przede wszystkim do jedzenia, a nie do patrzenia. Powoli, lecz skutecznie rozpuszczała się w ustach, z początku tworząc w nich smolistą bryłę, by następnie uwolnić czar tłuściutkich, aksamitnych olejków. Czułam, jakby przypalone drewno i drobne węgielki zanurzono w olejkach: różanym i pomarańczowym - przede wszystkim różanym. Mnogość róż w Pralus Perou jest zachwycająca - ten dominujący motyw pozostał ze mną do samego końca degustacji. Cieszy fakt, iż Kimiko w swojej recenzji również zwróciła uwagę na róże.


Pod koniec przyszło do nas następne bardzo wyraziste wrażenie - dojrzały agrest. Połączenie kwasku i słodyczy w tej czekoladzie doskonale pasowało do agrestu, a także do struktury tabliczki. Specyficzny posmak agrestu w ciekawy sposób łączył się z różą sprawiając, że wśród feerii doznań te dwa akcenty będę najmocniej kojarzyć z Pralus Perou Trinitario.

Degustacja tej czekolady jest niczym wyjście w pełne słońce na biały, drewniany taras przyległy do domu eterycznej kobiety, otoczony przez zadbany ogród pełen róż i owocowych krzewów. To bardzo kobieca tabliczka, w której delikatność łączy się z siłą, w pociągający sposób - dokładnie tak, jak u pozornie słabszej płci.


Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa non-GMO.
Masa kakaowa min. 75%.
Masa netto: 100 g.

wtorek, 28 marca 2017

Zotter Apricot Waltz mleczna nadziewana morelowym ganaszem i marcepanem


Jak wspomniałam w przedostatnim wpisie, podczas walentynkowego wyjazdu w Karkonosze nad Wodospadem Kamieńczyka uraczyliśmy się ostatnim Zotter Handscooped zakupionym jesienią zeszłego roku w biokredens.pl. Uwielbiam nadziewane Zottery, jednak ich zapasy kiedyś zawsze się kończą, ponadto mają najkrótsze terminy ważności spośród tabliczek Zottera - trzeba zjadać je w pierwszej kolejności. Przy ostatnim nadziewańcu wchodzącym w skład jesiennych zotterowych zakupów spodziewałam się czegoś naprawdę smakowitego. Apricot Waltz zdawał się idealnie trafiać w moje gusta.

Zotter ponownie odwołuje się do austriackich tradycji - tym razem wspomina o dolinie Wachau w Dolnej Austii słynącej z... moreli. Hah, a ja w życiu nie kojarzyłabym Austrii z morelami, raczej piękną Armenię. Kuwertura z mlecznej czekolady o 40% zawartości kakao pokrywa dwuwarstwowe nadzienie, w którym motyw przewodni stanowią właśnie morele. Górna warstwa to soczyste puree z moreli wzbogacone o morelowe brandy. Dolna warstwa to aromatyczny marcepan, w którym morele również znalazły miejsce - w czystej postaci, lecz także jako brandy. Oczywiście, że to musi być pyszne!



Przekrój przez tabliczkę okazał się być niesamowicie kuszący. Obie warstwy - puree oraz marcepan - wyglądały niezwykle soczyście, miąższyście. Pachniały przepięknie - mieszanką intensywnych świeżych moreli, esencjonalnego marcepanu, pełnej głębi mlecznej czekolady oraz nutką dobrego alkoholu.


Apricot Waltz to niesamowicie smaczna, a przy tym zaskakująco prosta kompozycja. Nie ma tu ni krzty przekombinowania - wszystkie składniki odznaczają się swą pyszną osobliwością, a razem już w ogóle zniewalają. Górna warstwa nadzienia to po prostu gęsty morelowy mus, w którym wszystkie smaki zostały podkręcone obecnością morelowego brandy. Jeśli chodzi zaś o zotterowskie marcepany, cenię je sobie już od dawna - są przepyszne, idealnie spełniające moje wymagania. Mimo wszystko, szczególnie urokliwy jest wraz z niedużym dodatkiem ciekawych trunków. Jedząc Apricot Waltz pomyślałam o Handscooped Pistachos - struktura była równie soczysta jak w tamtej czekoladzie, a smaki równie spójnie łączyły się ze sobą. W Apricot Waltz delikatna otoczka z mlecznej czekolady czyni kompozycję lekką jak chmurka, rozkosznie słodką - a przy tym nadal jest to wyrazista, charakterna rzecz. Gratka dla fanów marcepanowych eksperymentów! Lekko płynący nad ziemią radosny morelowy walc...


Już dawno pożegnaliśmy się na dobre z zimą, jednak wrócę jeszcze na moment do śnieżnych zdjęć - w jednym z moich ulubionych miejsc w polskich górach. Przed Wami lutowe Śnieżne Kotły.




Ze Śnieżnych Kotłów zeszliśmy do schroniska pod Łabskim Szczytem, gdzie uraczyliśmy się opisywaną już kokosową Surovital.



Skład: surowy cukier trzcinowy, marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, puree z moreli, koncentrat z moreli, brandy z moreli, syrop cukru inwertowanego, suszone morele, odtłuszczone mleko w proszku, migdały, lecytyna sojowa, słodka serwatka w proszku, sól, pełny cukier trzcinowy, wanilia, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier).
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 501 kcal.
BTW: 5,8/30/45

niedziela, 26 marca 2017

Original Beans Femmes de Virunga 55% mleczna z Kongo


Jesienią zeszłego roku, gdy postanowiłam porządnie uzupełnić moje czekoladowe zapasy, zdecydowałam się na zakup całej (wówczas dostępnej) oferty Original Beans - co uczyniłam za pośrednictwem Smakowych Inspiracji. Swoje tabliczki odebrałam w rodzinnym mieście, co było dla mnie dużym udogodnieniem. Kolekcja Original Beans przeleżała u mnie całą zimę, bym w końcu u progu wiosny zdecydowała się na otwarcie którejś z tabliczek. Nadmienię, że wcześniej miałam już okazję dzięki Oldze wypróbować dwie czekolady tej wyjątkowej szwajcarskiej marki: Edel Weiss 40% oraz Grand Cru Blend No.I 80%. Bardzo mi zasmakowały i urzekły wysoką jakością - wiedziałam, że będą zadowolona z zakupów w Smakowych Inspiracjach. Przy okazji pisania dzisiejszej recenzji zajrzałam na ich stronę internetową i dostrzegłam, że ponownie dostępna jest długo nieobecna Papua Kerafat 68% - czas pomyśleć o kolejnych zakupach!

 Original Beans Femmes de Virunga to mleczna czekolada o 55% zawartości kakao forastero wyhodowanego przez kobiety-farmerki w Demokratycznej Republice Konga, pracujące na terenie Parku Narodowego Wirunga. Ten przepiękny park jest jednym z moich podróżniczych marzeń - wśród wulkanicznych terenów spotkać można niesamowite bogactwo roślin i zwierząt m.in. goryle górskie.


Błyszcząca, dość ciemna tabliczka rozpuszczała się prędko pod wpływem ciepła dłoni podczas dzieleniu na kostki. Prowokowała tym samym by w końcu zająć się smakowaniem czegoś, co od razu wydało się delikatne. Delikatne, lecz jednocześnie smakowite z charakterkiem - czekolada pachniała tłustym mlekiem, sianem i wilgotnymi orzechami. Był to przewrotnie wiejski i swojski zapach, jakby czekolada chciała ukryć swe afrykańskie korzenie.

Femmes de Virunga tworzyła w ustach tłuściutki, błotnisty film. Cudownie rozpuszczała się na języku, gładko i błotniście - tak, jak uwielbiam! Swą konsystencją na pewno uwiedzie każdego fana czekolady, zwłaszcza, że idzie za tym wypełnienie buzi feerią wyrazistych smaków. Oto w drewnianej maselnicy z świeżej śmietany ubijane jest masło. O tak, śmietankowo-maślany motyw jest tu bardzo wyrazisty, dodatkowo podkreślony jakby nutą soli, co momentalnie przywołuje na myśl skojarzenie z kozim mlekiem - tak zaskakująco częste w dobrych mlecznych czekoladach.


Pomyślałam o sielskiej wiosce, czy wręcz skansenie - powoli budzącym się poranku w wiejskiej scenerii. Drewniany, pachnący paradoksalnie przytulną wilgocią dom otoczony jest drzewami orzecha włoskiego, przez co wokół odnaleźć można mnóstwo orzechów, mokrych od porannej rosy. Gdzieś dalej rośnie leszczyna, a wokół obejścia rozłożono sporo niewielkich snopków aromatycznego siana. Na grządkach rosną zioła. Tak, jakież to cudne świeże masło doprawione ziołami, a także - delikatne masło orzechowe z nutą drewniano-zbożową. Niby łagodnie i swojsko, ale mimo wszystko dość... pierwotnie i na pewno nietypowo, niebanalnie.


Finisz raczy nas cudownym, głębokim i długo utrzymującym się posmakiem zagęszczonego mleczka z tubki, karmelowo-orzechowego. Gdy teraz, podczas pisania recenzji powróciłam do dawno nieczytanej opinii Kimiko na temat tej czekolady, przy rozpatrywaniu finiszu zapaliła mi się lampka. Tak! Kimiko odnalazła w Femmes de Virunga gęsty sok marchwiowy i dziś myślę sobie, że idealnie wpisuje się on w to, co dla mnie było smakowym mlekiem z tubki wypływającym z wcześniej wyczuwalnego sielskiego bogactwa. Tym bardziej, że marchewka tak wspaniale pasuje do tej "wiejskiej" kompozycji! Ah, aż nabrałam ochoty by powrócić do tej tabliczki i jeszcze raz wybadać owe nuty.

Femmes de Virunga to wspaniała czekolada, doskonale łącząca w sobie łagodność mleka z bogactwem kakao. Zapewnia mocne, lecz bardzo harmonijne doznania, pozwalające pławić się w czekoladowej błogości. Dzięki kobietom z Kongo i szwajcarskim czekoladnikom możemy spróbować... polskiej wsi w najbardziej swojskim i przytulnym wydaniu. Rozkoszna przewrotność!


Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko.
Masa kakaowa min. 55%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 589 kcal.
BTW: 8/44/44

piątek, 24 marca 2017

Zotter Softly Falls The Snow biała ryżowo-kokosowa z wiórkami i chipsami kokosowymi z białym dyskiem z cynamonem i olejkiem pomarańczowym


Obiecałam Wam kolejny górski wpis, a tu długo długo nic... Wcale nie zapomniałam! Dziś mam dla Was - tak akurat na zakończenie zimy - pewną iście zimową czekoladę od Zottera, z serii Mitzi Blue, zakupioną jeszcze przed Gwiazdką w biokredens.pl. Zniechęcona niepochlebną recenzją Kimiko, Softly Falls The Snow otwierałam z wieloma obawami, ale za to w przepięknym miejscu - nad Małym Stawem przy karkonoskim schronisku Samotnia. Już samo otoczenie plusowało, ale mimo wszystko - paskudna czekolada stworzyła by tutaj nieprzyjemny dysonans. Softly Falls The Snow czekało więc pewne wyzwanie. Swoją drogą, jaka to śliczna nazwa czekolady!

Czekoladę, która tworzyła duży dysk w tej kompozycji znałam już z Labooko Coconut, która nie wywarła na mnie pozytywnego wrażenia. Był to dla mnie mdły wegański wynalazek, stworzony nieco na siłę - a nie pyszna biała czekolada, czerpiąca garściami z dobrodziejstw kokosa i ryżu. W Softly Falls The Snow odebrałam ją jednak inaczej. Była nie tak mdła, przyjemniej słodka, bardziej kokosowa, z posmakiem ryżowego mleka. Być może wrażenie zostało nasilone przez posypkę z delikatnie chrupiących wiórków i chipsów kokosowych. Nie było ich wiele, ale jednak okazały się istotnym dodatkiem. Naprawdę dobrze się ją jadło.



Po dotarciu do małego dysku, spróbowaniu go osobno, a następnie w połączeniu z dużym dyskiem - Softly Falls The Snow zasmakowała mi jeszcze bardziej. Mały dysk to słodziutka biała czekolada, mocno cynamonowa, z muśnięciem pomarańczowego olejku. Błogie, rozgrzewające, milutkie połączenie. Naprawdę, bez wahania zabrałabym jeszcze raz Softly Falls The Snow w zimowe góry. Ucieszyłam się, że odebrałam tę czekoladę inaczej niż Kimiko, choć niewątpliwie jako wadę naszej Mitzi Blue trzeba potraktować długi skład pełen nieczysto brzmiących nut. Na dobre jednak wyszło czekoladzie to, iż nie jest wegańska - prawdziwe mleko zawsze nadaje białej czekoladzie uroku.



Drugiego dnia naszego walentynkowego pobytu w Karkonoszach rankiem opuściliśmy Karpacz, jadąc autem do Szklarskiej Poręby. Stamtąd ruszyliśmy pieszo pustym o tak wczesnej porze szlakiem do na wpół zamarzniętego Wodospadu Kamieńczyka. Tu zrobiliśmy przerwę na niepitą jeszcze tego dnia kawę, którą połączyliśmy z kolejną czekoladą od Zottera. Dalej maszerowaliśmy do schroniska na Hali Szrenickiej, skąd od razu obraliśmy azymut na Szrenicę. W tamtejszym schronisku zjedliśmy drugie śniadanie, by udać się w stronę kolejnego ulubionego miejsca w Karkonoszach - magicznych Śnieżnych Kotłów.



Skład: tłuszcz kakaowy, surowy cukier trzcinowy, proszek ryżowy (ryż, woda, olej słonecznikowy, sól), wiórki kokosowe 10%, syrop glukozowo-fruktozowy, proszek kokosowy 4% (mleko kokosowe, maltodekstryna), pełne mleko w proszku 3%, chipsy kokosowe 1% (chipsy kokosowe, cukier mascobado, dekstroza, sól), słodka serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, pełny cukier trzcinowy, wanilia, proszek cytrynowy (cytryny, skrobia kukurydziana), sól, lecytyna słonecznikowa, cynamon, lecytyna sojowa, olejek pomarańczowy,.
Masa netto: 65 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 548 kcal.
BTW: 2,1/41/42

środa, 22 marca 2017

Amedei Cru Venezuela ciemna 70%


 Dziś przedstawię Wam już przedostatnią tabliczkę Amedei z serii Cru (zakupionej w całości w sklepie Sekrety Czekolady). Tym razem przenosimy się do Wenezueli. Włoska manufaktura postawiła na ziarna Trinitario wyhodowane w tym pięknym kraju. Wobec Cru Venezuela 70% żywiłam spore nadzieje - szczególnie po nieudanej degustacji koleżanki z Grenady. Wenezuela to jednak Wenezuela - rodzi cudne kakao, o czym przekonałam się już nie raz (głównie w czekoladach z Criollo, ale czemu Trinitario mogło nie dać popisu? Zwłaszcza, że sławetna Amedei Porcelana okazała się dla mnie po prostu za delikatna).

Cru Venezuela, jak ostatnio wszystkie moje tabliczki Amedei, pokryta była lekkim białym nalotem. Dziwi mnie ów fakt, dotyczący wyłącznie Amedei - pozostałe ostatnio próbowane czekolady nie posiadały takiego nalotu, choć zakupiłam je w podobnym czasie. Cechowała się głęboką, dość ciemną barwą, kojarzącą się ze szlachetnym drewnem.



 Uśmiechnęłam się wąchając czekoladę. Na pewno nie czekała nas powtórka z Grenady. Zapach Venezueli był wyrazisty i złożony, w mnogości nut składający się na obraz bardzo dobrej chałwy doprawionej chili, gałką muszkatołową oraz cynamonem, w której ponadto zanurzono dorodne orzechy.

Zaczyna mnie nieco irytować konsystencja czekolad Amedei. Venezuela, tak jak ostatnio próbowane tabliczki z serii Cru, była dość twarda, znacznie proszkowa i sucha, niezbyt łatwo rozpuszczająca się w ustach. Zdecydowanie więcej przyjemności z samej struktury czerpałam ostatnio choćby przy tłuściutkim Bonnacie (a jednak!). Nie mniej jednak, w przypadku Venezueli warto było mozolnie pracować językiem, przyzwolić na działanie czasu i ciepła - czekolada odwdzięczała się pięknym bukietem uwalniającym się stopniowo, uwodzicielsko. Nie była to jednak kobieta o aksamitnej cerze, a raczej zdecydowany mężczyzna nie lękający się pracy, pachnący wyrazistymi męskimi perfumami, czy po prostu... zdrową męską skórą.



 W feerii mocnych akcentów najbardziej zaskakuje to, jak bardzo czekolada jest... słodka. Naprawdę, słodycz jest na bardzo wysokim poziomie, podsycana jeszcze przez bezową strukturę i posmak, które już zawsze będą mi się kojarzyły z Amedei. Bezowa konsystencja w połączeniu z orzechowo-sezamowymi nutami tym bardziej podsyca skojarzenia z chałwą. W Venezueli odnajdziemy całe mnóstwo orzechów, przeróżnych, w zasadzie trudno stwierdzić, których jest tu najwięcej. Sama mieszam w domu różne rodzaje orzechów, które lubię dodawać do owsianek - Venezuela kojarzyła mi się właśnie z takim miksem. Nad wszystkim jednak zdawał się królować sezam, czy już właściwie sama chałwa. Raz po raz mignął aromatyczny kokos. Kojarzyła mi się też z lekko zawilgoconymi grudami piachu bądź mąki, a także z... ciastem ze zbyt dużą ilością proszku do pieczenia. Podążając dalej tą drogą, biorąc pod uwagę znaczną słodycz - pomyśleliśmy także o pajdzie chleba posypanej cukrem.


 Przez orzechowo-chałwową bazę przebija się soczysty akcent skórek pomarańczy, cytryny i limonki, podkręcający słodycz tabliczki, a także wzbogacający ją w rześką kwaśność. Owo wrażenie przechodziło w ciekawą iluzję trawy cytrynowej. Niebywałego charakteru dodają nuty przyprawowe, przyprawiające Venezueli ziemisto-skórzanego oblicza - tak właśnie zachowały się tu przyprawy i owocowe olejki położone na orzechowej chałwie. Mamy więc wyczuwalne w zapachu chili, cynamon i gałkę muszkatołową. W chili ciekawe jest wrażenie, że nie mamy do czynienia z samą pikantnością, ale rzeczywistym posmakiem paprykowego miąższu.

Beza z chałwą i przyprawami przywiodła na myśl deser, jaki niedawno jadłam w mojej ulubionej poznańskiej restauracji A Nóż Widelec - była to gruszka zapiekana w winie (wspomniałam o niej przy Zotter
Red Wine "Salzberg Beerenauslese"), podana z lodami piernikowymi oraz właśnie chałwą i bezą. Na pewno zapamiętam Venezuelę jako jedną z najbardziej wyrazistych propozycji z serii Cru, kojarzącą się ze zdecydowanym, przystojnym i postawnym mężczyzną, znającym swoją wartość - przyciągającym przez to jak magnes.


Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.

poniedziałek, 20 marca 2017

Zotter Orange Wine "Pinot Gris" mleczna 50% nadziewana maślanym ganaszem z winem Pinot Gris, pomarańczami i jogurtową czekoladą


Ciąg dalszy winiarskich eksploracji z Zotterem! Kolejną nową tabliczką z serii Handscooped, w której austriacki producent ucieka się do zastosowania wina jako głównego bohatera jest Orange Wine. Pomarańczowe wino? Ale że tak naprawdę z pomarańczy? Nie do końca. Pomarańczowe wino to jeden z nowszych trendów w tworzeniu win, choć historia tego sposobu produkcji sięga zamierzchłych czasów. Po prostu teraz powróciło do łask, przez wzgląd na sposób produkcji idealnie zgrywający się z ideą slow food. Moszcz winogronowy bardzo długo maceruje się wraz ze skórkami (nawet do roku!) i to właśnie od skórek wino nabiera charakterystycznej barwy. W naszej czekoladzie użyto wina z białych winogron Pinot Gris, które zostały zaczarowane w formę pomarańczowego wina w Taus w południowej Styrii. Wino leżakowane było w beczkach przez cztery lata, a następnie trafiło do ganaszu okrytego przez delikatną mleczną czekoladę o 50% zawartości kakao.


Swój egzemplarz zakupiłam oczywiście poprzez biokredens.pl. Zotter przewrotnie do ganaszu w Orange Wine i tak czy siak dodał suszone pomarańcze, przez co nazwa produktu jest jeszcze bardziej trafna. Bazę ganaszu w dużej mierze stanowi masło - miałam nadzieję, że nie będzie powtórki z Muscaris Grapes! Poza tym znajdziemy w nim również grappę i białą jogurtową czekoladę, no i oczywiście skrupulatnie dobrane przyprawy. Tym razem zabrakło rodzynek - może i dobrze, skoro ich obecność w Muscaris Grapes i tak była fikcją (choć w innych winnych czekoladach Zottera deklarowana obecność rodzynek w składzie produktu nie mijała się z rzeczywistością).


Po przepołowieniu czekolady dojrzałam gładziutkie nadzienie w bardzo jasnym odcieniu beżu. Nad tabliczką unosił się przyjemny rześki zapach - miks pomarańczy, jogurtu, delikatnego wina oraz apetycznej mlecznej czekolady. Zgodnie z moimi oczekiwaniami (tudzież obawami?), ganasz okazuje się być niezwykle maślany. Całość jest tak krucho delikatna, że wręcz rozpada się w rękach. Czy mamy powtórkę z rozczarowującej Muscaris Grapes?

W mojej opinii na szczęście nie. Dla mnie konsystencja nadzienia była dość wciągająca, gdyż w aksamitnej, śliskawej maślaności znalazłam też nieco drobnoziarnistej struktury, a'la galaretka. Bardzo wyraźnie odznacza się jogurtowy posmak. Widać, że Zotter wyjątkowo upodobał sobie połączenie pomarańczy z jogurtem, co nie jest złe, jednak chciałabym spróbować zotterowskiej pomarańczy w czekoladzie w nieco innym wydaniu. Tymczasem fuzja jogurtowej pomarańczy z aksamitno-drobnoziarnistą strukturą nieuchronnie kojarzyło się mojemu Mężowi i mi z gumami Fritt. Gdyby nie było to wspomnienie z dzieciństwa, prawdopodobnie potraktowałabym to jako wadę.



A gdzie wino? Owszem, pojawiają się oczywiste winne posmaki, subtelnie pieszczące podniebienie. Jednakże Zotter być może nieco przeholował tu z nieoklepanym, oryginalnym wydaniem samej pomarańczy - jako takie prawdziwe pomarańczowe wino znajduje się dopiero na dalszym planie. To pomarańcza została umiejętnie wkomponowana między alkohol i jogurt, nie jest to bezpośrednia i kompleksowa interpretacja samego wina. Dobrą robotę wykonała kuwertura z delikatnej mlecznej czekolady, bardzo dobrze komponującej się z ganaszem. Bogatsza w kakao, mocniejsza czekolada stanowiłaby chyba zbyt duży kontrast.

Nie było źle, na pewno smaczniej i ciekawiej niż w Muscaris Grapes. Nie da się jednak ukryć, że bardziej do gustu przypadły mi zotterowskie interpretacje czerwonego wina (wyjątkiem jest wspaniała Sauvignon Blanc). Nie mogę niestety obecnie porównać Orange Wine z Muscat Wine with Grapes (tu recenzja Kimiko), bo jakimś cudem nie zamówiłam jej z foodieshop24.pl...



Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, wino pomarańczowe Pinot gris, syrop cukru inwertowanego, masło, grappa, suszone pomarańcze, odtłuszczone mleko w proszku, jogurt z odtłuszczonego mleka w proszku, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sól, wanilia, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 554 kcal.
BTW: 5,4/37/42

sobota, 18 marca 2017

Bonnat Cacao Cusco Perou ciemna 75%


Dzięki francuskiej manufakturze Bonnat oraz niezastąpionym Sekretom Czekolady, pewnego niedzielnego przedpołudnia mogłam wraz z Mężem przenieść się do niezwykłej krainy. Oto za sprawą tabliczki czekolady trafiliśmy do stolicy dawnego Państwa Inków - peruwiańskiego Cusco. Rosnące tam kakao już wiele lat temu było doceniane przez autochtonów, zbierane z czcią i pieczołowitością. Bonnat zamknął je w grubej, 100-gramowej tafli dając nam pokaźny kawał szczęścia. Choć nie wszystkim odpowiada znaczny udział masła kakaowego w tabliczkach tej marki, my wiedzieliśmy, że to na pewno będzie dla nas smaczna czekoladowa przygoda.


Cacao Cusco ma jak na ciemne tabliczki od Bonnat dość jasny odcień, a na pewno bardzo ciepły i przytulny. Jak zwykle zachwyciła mnie potęga bonnatowskiej czekolady, jej masa, grubość - a przy tym zgrabność niedużych kostek. Nasza tabliczka pachniała cudownie. Był to delikatny, lecz bardzo bogaty aromat. Krył w sobie moc owoców, kwiatów, orzechów, subtelnych kawowych i ziemistych nut. Miał w sobie wiele słońca. Wąchając Cacao Cusco stanęłam u świetlistych bram Tajemniczego Ogrodu. Tak, naprawdę przypomniałam sobie lekturę z dzieciństwa. Ogród kusił ciepłymi barwami, wszystko wewnątrz zdawało się być słoneczne i radosne, przywoływało do przekroczenia progu i zanurzenia się w bezpiecznej zieleni - tak soczystej, jak opakowanie czekolady.


Z ufnością wkraczamy dalej, a brama niepostrzeżenie zatrzaskuje się za nami. Zieleń okazuje się być wręcz przytłaczająca, a prowadząca wgłąb ścieżka to błotnisty dukt wciągający nas głęboko. Taaaak, czekolada od razu wypełnia usta natarczywym błotem, w które zapadamy się przyzwalająco, poddając się wrażeniom, jakie zaraz dostarczy nam wcale nie tak bardzo bezpieczny Tajemniczy Ogród. Staje się mrocznie, ale to mrok niesamowicie przyjemny, intrygujący. Choć przechodzi nas dreszczyk strachu, nadal stąpamy w głąb ogrodu.


Doznajemy czegoś dziwnego. Czujemy, jakbyśmy zjadali gliniane donice oblepione błotem, w którym w żyznej ziemi rosną dorodne, wonne kwiaty. Ciemna alejka otoczona z lewa i prawa takimi donicami prowadzi do drewnianej altany, która przyciąga lekko kwaskowatym aromatem świeżo zaparzonej doskonałej kawy, podanej w starych filiżankach. Na blat stołu o nieco zbutwiałych nogach pospadały młode orzechy włoskie, które po rozłupaniu kuszą swą jasnością, miękkością i czystym smakiem.

 Prócz błotnistej struktury czekolada ma też coś ze zbitego miąższu owoców. Zwróciliśmy uwagę na brzoskwinie, papaje i kiwi, dorodne i dojrzałe, lecz nie na tyle, by rozpadały się pod wpływem własnej soczystości. Owocowe nuty są także bardzo wyraźne w tej czekoladzie, nadają jej rozkosznej słodyczy, świeżości. Ważną rolę pełni także pomarańczowy akcent, który nie jest jednak dominujący, jak to często w czekoladach bywa. W zasadzie trudno mówić w Cacao Cusco o dominujących nutach - jest to czekolada kompleksowa, bogata, w której każdy element jest istotny i tworzy smakowitą całość.


Wyprawa do Tajemniczego Ogrodu gdzieś w dalekim, legendarnym Cusco to sama przyjemność. Tłusty film charakterystyczny dla Bonnat wypełniony jest feerią ekscytujących smaków. Wędrówka błotnistymi ścieżkami wśród bogatej roślinności prowadzi nas do niespodzianki w postaci zaparzonej przez sekretnego gospodarza doskonałej kawy. Jest niebezpiecznie i bezpiecznie zarazem. Jeśli tylko nie przeszkadza Wam tłustość tabliczek Bonnat, Cacao Cusco na pewno sprawi wiele czekoladowej przyjemności - nie przesadnie skomplikowanej, ale i tak bardzo satysfakcjonującej.


Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy.
Masa kakaowa min. 75%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 603 kcal.
BTW: 8,8/46/42,6

czwartek, 16 marca 2017

Zotter Red Wine "Salzberg Beerenauslese" ciemna 70% nadziewana ganaszem z czerwonego wina i rodzynkami


Dziś pragnę Wam zaprezentować kolejną alkoholową tabliczkę spośród najnowszych Zotter Hanscooped (zakupioną na biokredens.pl). Mistrz po raz wtóry pochylił się nad winem ze swoich rodzinnych zakątków Austrii. Tym razem na warsztat wziął kupaż stworzony przez Gernota Heinricha z organicznych, ręcznie zbieranych winogron Blaufrankisch i Zweigelt, które to po przejściu spontanicznej fermentacji tworzą wino Salzberg Beerenauslese leżakowane następnie w dębowych beczkach.

Zotter stworzył z owego wina ganasz, dodał do nich skąpanych w winie rodzynek, a wszystko to oblał ciemną czekoladą o 70% zawartości kakao. Niezwykle cieszyłam się na tę degustację. Ciągle miałam w pamięci wspaniałą Red Wine Rush, która pozwoliła mi przekonać się, jak doskonale Zotter potrafi połączyć czerwone wytrawne wino z ciemną czekoladą. Jestem wdzięczna za możliwość porównania tych dwóch tabliczek - choć Red Wine Rush jadłam już dawno, moje wspomnienia nadal są świeże.



Czekolada pachnie przede wszystkim jak jakiś tłuściutki krem, w którym odnajdziemy od pierwszej chwili kwaśne i słodkie elementy, zdające się płynąć wprost z dodatków świeżych owoców (których de facto tu nie ma). Najistotniejszym elementem w zapachu okazuje się świeżo obrana za skórki i podzielona na cząstki dojrzała pomarańcza. Alkoholowy akcent przewija się, ale w sposób niezwykle zgrany z czekoladą. Generalnie, czekolada wydaje się być zlana z winem w jedną magiczną masę, idealnie do siebie pasującą. Jak się za moment okazało, wytrwaliśmy w tym romantycznym uścisku do samego końca degustacji.


Red Wine "Salzberg Beerenauslese" jest niezwykle gęsta, jędrna, kojarząca się z naturalną, esencjonalną galaretką. Czekoladowa kuwertura w niebywały sposób zgrywa się z winnym ganaszem, tak że oddzielanie dwóch części kompozycji od siebie nie ma najmniejszego sensu (próbowałam i po pierwszym kęsie od razu tego zaprzestałam). W środku zatopione są dość drobne, ale bardzo jędrne i soczyste rodzynki, przecudnie słodkie. Rodzynki używane w czekoladach Zottera są jednymi z lepszych, jakie przyszło mi kiedykolwiek próbować.

 Alkohol odznacza się tu bardzo delikatnie, ukazując się po prostu jako jedna z licznych nut w przebogatym, świeżym winie. Na słodkawym czekoladowym ganaszu jawi się jako kwaskowato-cierpki, winogronowy posmak. Nie jest to jednak jedyny owocowy akcent, o nie! W wybitnym zbalansowaniu kompozycji odnajdziemy również aksamitny jabłkowy mus, odrobinę sfermentowany. Na równi z nim pojawiają się wspaniałe, dojrzałe morele. Oczywiście nieustannie przewijają się też soczyste pomarańcze, które tak pięknie zaprezentowały się nam w sferze zapachu. Czekolada przecudnie się z tym zgrywa, przypominając budyń czekoladowo-morelowy. Takie było moje skojarzenie podczas degustacji, lecz niedługo po niej miałam okazję jeść w ulubionej poznańskiej restauracji gruszkę duszoną w czerwonym winie. Dziś myślę więc, że Red Wine "Salzberg Beerenauslese" przyrównać można do moreli z rodzynkami duszonych w czerwonych winie, podanych z czekoladową polewą i kapką musu pomarańczowo-jabłkowego, skroplonych odrobiną cytryny! O tak!


Sam alkohol narasta w miarę degustacji, ale mi to nie przeszkadza i jest nawet atutem - wydaje mi się, że bez tego odczucia kompozycja mogłaby się pod koniec stać niemalże zbyt wydelikacona. Cały czas nie mogę się nadziwić, jakże zgrany okazał się tu duet wina i czekolady. Doprawdy, samo użyte tutaj wino musi mieć z natury nadzwyczaj czekoladowy charakter.

Red Wine "Salzberg Beerenauslese" była zupełnie inna od Red Wine Rush - na pewno o wiele od niej spokojniejsza, ale wcale nie mniej głęboka. Była ona bardziej zbalansowana, a mniej dynamiczna od Red Wine Rush. Red Wine Rush jawi się w mych wspomnieniach niczym zadyszka po zachłannym czerpaniu z życia wszystkimi zmysłami - Red Wine "Salzberg Beerenauslese" to głęboki oddech niosący pokój każdej komórce ciała. Odnalazłam tu więcej aksamitu, harmonii poszczególnych składników, błogiego relaksu. Relaksu, który po ciężkim dniu czasem może przynieść jedynie lampka dobrego czerwonego wina pita wśród przytulnej pościeli.



Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wino Salzberg Beerenauslese, rodzynki, syrop cukru inwertowanego, masło, pełne mleko w proszku, grappa, sól, lecytyna sojowa, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 505 kcal.
BTW: 5,9/33/39

wtorek, 14 marca 2017

Amedei Cru Grenada ciemna 70%


Dziś pragnę Wam przedstawić kolejną tabliczkę z serii Cru od włoskiego Amedei (całą kolekcję zakupiłam poprzez Sekrety Czekolady). Po czekoladę stworzoną z kakao wyhodowanego na Grenadzie sięgnęliśmy po dość długiej jak na nas przerwie od spokojnych weekendowych degustacji. Siłą rzeczy spodziewałam się po tej czekoladzie pompatycznego uderzenia, nasycenia moich stęsknionych zmysłów. Zresztą, dotychczasowe doświadczenia z kolekcją Cru pozwalały mi się tego spodziewać. I choć jadłam dopiero dwie czekolady innych marek, w których kakao również pochodziło z Grenady, miałam nadzieję, że Amedei będzie bardziej przypominało grenadzkiego Morina niźli Chocolat Factory.


Barwa tabliczki była znacznie ciemna, z rdzawymi przebłyskami. W przekroju zdawała się być drobno proszkowa. Ku mojemu zaskoczeniu czekolada była niemalże pozbawiona zapachu. Woń unosząca się nad nią była niezwykle delikatna, przytłumiona - tak, jakby ktoś przelotnie przypudrował tabliczkę cukrowo-ziołowym proszkiem. Łamała się na kostki z głośnym trzaskiem, lecz nie był to w pełni czysty dźwięk zwiastujący wybujały charakter czekolady. Gdy położyłam kawałek czekolady na języku musiałam dość długo czekać, aż cokolwiek zaczęło się dziać. Grenada zachowywała się tak, jakby była lekko zmarznięta, lecz od czasu jej zakupu cały czas przechowywałam ją w pokojowej temperaturze.


Czekolada zdawała się być mieszanką drewna i plastiku. Ciężko rozpuszczała się w ustach, co wcale nie było przyjemne. W pierwszym kontakcie odczuwałam głównie te sztuczne drewno, ni to słodkie, ni to wiórowate - coś pomiędzy. Czekałam na wybuch doznań, ale... nie doczekałam się. Grenada po czasie raczy nas prostą słodyczą, bezowatą w sposób charakterystyczny dla Amedei, jednak zazwyczaj Amedei oferowało coś więcej, znacznie więcej.


Przeniosłam się na tłoczną promenadę nad polskim morzem. Z jednej strony przyjemnie ogrzewa mnie słońce i chłodzi morska bryza, z drugiej zaś - przeszkadzają tłumy hałaśliwych wczasowiczów. Rozwrzeszczane dzieciaki wybuchają na przemian płaczem i śmiechem, a fałszywie zatroskane matki odziane w badziewne bikini próbują przekupić je tandetą z rojących się wokół bazarowych stoisk. Kicz nadmorskich pamiątek i kolorowych cukierków uderza mnie z każdej strony, nie pozwalając cieszyć się plażą i morzem. Tak właśnie odczuwałam tę czekoladę.

Co wpłynęło na te skojarzenia? Przede wszystkim właśnie cukierkowy posmak, tani i nieciekawy. Nieodmiennie przez cały czas trwania degustacji myślałam o miętowo-eukaliptusowych pastylkach. Była to nuta przewodnia, na tyle silna, że prócz irytującej konsystencji nie byłam w stanie wyciągnąć z Grenady nic więcej.



Finisz pozostawił po sobie kolejne landrynkowe odczucie, tym razem kojarzące się z pastylkami lukrecjowymi. Grrr, wytęskniona naprawdę dobrej czekolady poczułam wielki niedosyt. Póki co Grenada to dla mnie zdecydowanie najsłabsza czekolada z serii Cru. Dlaczego tak się stało? Przecież przekonałam się już, że z ziaren z tego kraju można zrobić cudowną czekoladę, a samemu Amedei też kunsztu odmówić nie można. Nie mniej jednak Grenada we włoskiej interpretacji to zupełnie nie moja bajka.


Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.