środa, 30 grudnia 2015

Pacari Aji ciemna 60% z solą, kolendrą i chili


Czas na póki co ostatnią pełną tabliczkę z chili, jaką włączyłam do rywalizacji o złoty medal w dyscyplinie najlepszej pikantnej czekolady. O papryczkowych: Vivani, Manufakturze Czekolady oraz Menakao mogliście już poczytać na moim blogu. Tym razem przyszedł czas na Pacari. Dotąd miałam do czynienia z tą niemiecką marką jedynie raz - była to wspaniała surowa siedemdziesiątka. Pacari wyrabia czekolady z kakao ekwadorskiego i w swej ofercie ma wiele tabliczek z różnymi, głównie prozdrowotnymi dodatkami. Często możecie je spotkać w sklepie Sekretów Czekolady.

Wariant z chili w wykonaniu Pacari to czekolada o 60% zawartości kakao. Chili nie zostało postawione same do boju z ekwadorskim ziarnem. Producent dodał do tabliczki także kolendrę oraz sól. Pacari Aji to tabliczka należąca do serii Flavors of the Andes. Wnosi nowe spojrzenie na pikantną czekoladę - nadając jej jeszcze bardziej przyprawowy, bogatszy charakter.

 

 Do degustacji przystąpiliśmy dzień po wypróbowaniu Menakao Fruity & Spicy. Bardzo podoba mi się sposób opakowania czekolad Pacari - zgrabny kartonik kryje w sobie jeszcze bardzo estetyczne sreberko z zewnętrzną przyciągającą wzrok grafiką. 50-gramowa tabliczka została podzielona klasycznie dla Pacari na nieduże, lecz grube kostki. Wygląd czekolady w kolorze przytłumionego brązu zupełnie nie sugeruje, że mamy do czynienia z produktem obfitującym w przyprawy. To samo ma się w kwestii zapachu, który jest łagodny - nawet pomimo tego, że kryje w sobie wyraźne i charakterystyczne nuty. W aromacie dominuje ziemista, miodowa słodycz oraz świeżo mielona kawa.

Przy pierwszym kęsie od razu uderza nas bardzo wyrazista miodowa słodycz. Sugestia miodu będzie przewijać się w tej czekoladzie bardzo często, czasem dając bardzo realistyczne wrażenie, jakbyśmy wpakowali sobie do buzi łyżeczkę prawdziwego miodu. Zaraz po miodzie przychodzi iluzja prażonych ziaren słonecznika. Potem szybko przychodzi pikantność - chyba szybciej, niż w Menakao - ale tutaj jest ona zupełnie odmienna. Wiodącym prym elementem jest chili, lecz kolendra również bardzo zdecydowanie dochodzi do głosu. Fuzja tych dwóch przypraw sprawia wrażenie pieprzności, choć przecież pieprzu w składzie nie uświadczymy. To połączenie ma w sobie również coś orientalnego. Złudzenie to jest zapewne nasilane przez wyjątkową miodową słodycz czekolady.

 

 Sól również przebrzmiewa w całej kompozycji, ale jest tylko wieńczącym wszystko echem. Na pewno nie można posądzić ją o przesadność. Zresztą, pozostałe przyprawy również nie są przesadzone - ale jednak to chili z kolendrą robią tu większość roboty, sól tylko wieńczy sprawę. W zasadzie to chili przełamane jest kolendrą (przez co zdaje się być o wiele delikatniejsze), a wszystko to przyprószone zostało szczyptą soli. Przyprawowość w Pacari Aji jest naprawdę przebogata. Ponadto, stanowi ona niebywały, mocny kontrast z miodową słodyczą. Chwilami uczucia towarzyszące temu kontrastowi zdaję się być wręcz dziwaczne, ale ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że takie połączenie mi nie smakuje.

W całej tej swojej miodowości i przyprawowości czekolada jest ziemisto szorstka, w specyficzny sposób lepka - a jednak nie błotnista. Dość ciężko się rozpuszcza w ustach i można ją określić jako twardą i nieco chrupką - tak, jak skarmelizowane orzechy. Oprócz miodu, innym odcieniem słodyczy ekwadorskiego kakao jest właśnie karmel. Oh tak, jakże dużo jest w tej czekoladzie słodyczy!

 

Na początku wspominałam o nucie prażonego słonecznika. Później pojawia się ona jeszcze nie raz, mieszając się z ziemistością i kawowością, tworząc palono-prażony miks. Cały czas przewijający się miód prowadzi nas do skojarzeń z mieszanką prażonych nasion i orzechów zanurzonych w miodzie. Owocowe akcenty również tutaj goszczą. Przede wszystkim, dużą rolę odgrywają soczyste i miąższyste brzoskiwnie, prosto z syropu (czułam je także w Pacari Raw 70%). Zaraz po nich pojawia się dyniowy, gęsty mus - posypany karmelizowanymi pestkami dyni. Przez moment czujemy odrobinę czerwonych owoców. Odnalazłam tu również drobne sugestie anyżu i lukrecji.
 

 Ekwadorską przyprawową tabliczkę z wielką chęcią rozpuściłabym i spróbowała w płynnej formie, podaną na gorąco w filiżance. Odnoszę wrażenie, że sprawdziłaby się znakomicie jako rozgrzewający, wykwintny napój. Mój Mąż zasugerował, iż do takiego deseru można by było dolać kroplę Bombardino. Najpierw nie chciałam się z tym zgodzić, lecz po chwili stwierdziłam, że rzeczywiście ajerkoniakowo-rumowe klimaty całkiem nieźle by tu pasowały. Myśl o takim połączeniu nie była jednak dla mnie w pełni satysfakcjonująca. Miałam wrażenie, że piłam już kiedyś coś, co świetnie pasowałoby do Pacari Aji. Mąż pomógł mi w moich rozmyślaniach. Miałam na myśli ciężki, likierowy i syropowo-słodki imperialny stout Liquid Confidence z duńskiego browaru To Øl. W zasadzie, to piwo niespecjalnie mi smakowało, ale po degustacji Pacari Aji czułam się, jakbym odkryła je na nowo - choć przecież piłam je wiosną 2014 roku, gdy zabraliśmy butelkę ze sobą na Wielkanoc do Lądka Zdrój.
 

Pacari Aji przenosi do krainy arcysmacznych kontrastów. Między innymi przez odmienny zestaw przypraw trudno porównywać ją do dzień wcześniej jedzonej Menakao. Jedno jest jednak pewne - czuć, że te dwie czekolady wykonane zostały z ziaren kakao pochodzących z zupełnie odmiennych miejsc. Charakterystyka ekwadorskiego kakao w Pacari jest totalnie odmienna od tego, co serwuje nam Menakao. I choć do ponownej degustacji raczej wybrałabym Menakao Fruity & Spicy, to Pacari Aji również nie można odmówić oryginalności, smakowitości oraz jakości. To naprawdę godna uwagi czekolada, która niejednego zaskoczy. I zachwyci!

Skład: miazga kakaowa, pełny cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa, sól, kolendra, chili.
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 500 kcal.
BTW: 10/30/60

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Zotter Silver Firs ciemna mleczna nadziewana sznapsem z jodły i ganaszem z miodu, karmelu, orzechów laskowych, migdałów i mleka


Kontynuujemy opis małej serii alkoholowych nadziewańców od Zottera. Po wyjątkowej Red Wine Rush czas na kolejną rozgrzewającą tabliczkę, a za parę dni przedstawię Wam jeszcze jedną. Fani alkoholowych słodyczy będą zachwyceni, i to szczególnie ich zapraszam do lektury.

Silver Firs od Zottera przyciąga wzrok przede wszystkim niebanalną grafiką. Na czerwonym tle umieszczona została biała postać, budząca różnorakie skojarzenia. Dla jednych może być to ośnieżone iglaste drzewo lub biały skrzat, a dla innych... członek Ku Klux Klanu. Mi osobiście grafika bardzo się podoba, kojarzy mi się z oryginalnym podejściem do świątecznych klimatów. Oczywiście biała postać ma imitować drzewo, a dokładniej jodłę pospolitą.



Angielska nazwa jodły pospolitej to właśnie "silver firs". Drzewa te w Polsce możemy spotkać jedynie na południu, bowiem to właśnie tam przebiega granica jej północnego europejskiego zasięgu. Największe okazy wyrastają do niemal 70 metrów i są charakterystyczne przede wszystkim dla obszarów górskich. Jodła pospolita została mianowana w Austrii Drzewem Roku 2015. Jest to jeden z gatunków, w którego populacji zmiany klimatyczne oraz nierozsądna gospodarka wyrządziły wiele szkód. Na szczęście trwają programy resuscytacji tego pięknego i użytecznego drzewa. Użytecznego nie tylko ze względu na wzbogacanie krajobrazu oraz źródło drewna. Jodła to wspaniały surowiec zielarski, z którego otrzymuje się dobroczynne olejki eteryczne. W zotterowskim Silver Firs znalazło się miejsce właśnie dla gałązek jodłowych, które zanurzone w brandy z cukru trzcinowego tworzą oryginalny, aromatyczny sznaps.


Co jeszcze znajduje się w Silver Firs? Jednolity, jasnokarmelowy krem został otulony ze wszystkich stron kuwerturą z ciemnej mlecznej czekolady o zawartości 60% kakao. Taka kuwertura częstokroć powtarza się w Zotter Handscooped, będąc fenomenalnym wynalazkiem zaspokajającym gusta fanów zarówno ciemnej, jak i mlecznej czekolady. Gładziutki, lekko mazisty krem stanowiący nadzienie to prawdziwe bogactwo składników. Został stworzony na bazie karmelu, mleka, miodu, migdałów i orzechów laskowych. Skład urozmaica korzeń maca, choć wątpię, czy wnosi coś konkretnego w kwestii smaku. Na pewno robią to wanilia i cynamon, a także oczywiście opisywany w poprzednim akapicie sznaps z jodły.


Żywy, soczysty brąz tafli czekolady, po przekrojeniu tworzy elegancki duet z karmelowym wnętrzem - spójny i miły dla oczu. Krem wizualnie przypominał mi karmel z boskiej Coffee Toffee, choć jak się potem okazało, był od niego mniej "krówkowaty", bardziej mazisty, choć również miał w sobie wiele idealnej wręcz kremowości i nieco ciągnął się. Nad całą kompozycję unosił się zapach rozgrzewającej, leśnej ziołowości. Sporo tu było nut pikantności - zarówno przyprawowej, jak i alkoholowej, a także takiej typowo związanej z igliwiem. Po prostu aromat Silver Firs świdrował w nosie kierując w stronę mózgu pokłady wytrawnego ciepła. Pomiędzy tym wszystkim znalazło się miejsce dla nugatu, a także pewnej owocowości, którą mój Mąż przyrównał do jabłka.


Gdy przegryzamy się przez wszystkie warstwy, od razu w smaku rzuca się nam alkohol. To rozgrzewająca, mocna ziołowa nalewka. Kojarzy się nieco z lekarstwem, ziołowym syropem na kaszel bądź aromatyczną maścią do nacierania. Po chwili spod nie do końca zidentyfikowanej ziołowości wyraźnie wybijają się nuty młodych gałązek iglastych drzew. Gdyby tego było mało, potwornie aromatyczne igliwie zatopione jest w miodowej otoczce. Posmak miodu odznacza się tu zdecydowanym tonem. Ponadto, zaraz za nim stoją wyraźne akcenty maślanego karmelu, a dalej przebijają się również orzechy laskowe i migdały.

Całe to specyficzne bogactwo mieściło się w bardzo gładkim, przyjemne mlecznym kremie. Grube warstwy ciemnej mlecznej czekolady nadają kompozycji jeszcze większej wytrawności i wykwintnej słodyczy. Trudno jest jednoznacznie scharakteryzować samą czekoladę, bowiem intensywne nuty z nadzienia mocno w nią wsiąkły, lecz niewątpliwie bogactwo kakao i delikatność mleka dopełniają stworzonego dzieła.



Silver Firs to czekolada bardzo rozgrzewająca, z pikantnym zacięciem. Efekt ten dodatkowo podkręcony jest przez subtelny udział cynamonu w nadzieniu. Połączenie karmelu z alkoholem kojarzy mi się z Bombardino, pasjami pijanym lata wstecz w Dolomitach. Nietypowe smaki, na których czele stoi aromatyczne igliwie zanurzone w równie aromatycznym miodzie, przywołują na myśl elegancką firmową wigilię w luksusowej górskiej restauracji. Wszyscy w oficjalnej atmosferze popijają tam wyszukane trunki pachnące naturą i raczą się czekoladkami nadziewanymi lokalnymi specjałami, a wypuszczonymi spod rąk prawdziwych mistrzów. Zamiast dziecięcych pisków niezdrowo podnieconych prezentami spod badziewnej choinki, dookoła roznoszą się szepty wyszukanych komplementów prawionych przez panów w garniturach paniom ucharakteryzowanym na... eleganckie wydania leśnych skrzatów, mikołajowych elfów i filuternych góralek. Silver Firs to zdecydowanie nie jest świąteczna czekolada dla dzieci. Ja potraktowałam ją jako ciekawe doświadczenie, lecz jednorazowe - na pewno nie czerpałam z niej tak dużej przyjemności jak z Spiced Marzipan with Cinnamon Nougat czy z Cinnamon Apple + Honey...


Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, proszek karmelowy (odtłuszczone mleko w proszku, cukier, masło), pełne mleko w proszku, brandy z cukru trzcinowego, mleko, cukier inwertowany, miód, pełny cukier trzcinowy, migdały, orzechy laskowe, słodka serwatka w proszku, gałązki jodły, lecytyna sojowa, sól, maca, wanilia, cynamon, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier).
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 493 kcal.
BTW: 6,7/33/35

sobota, 26 grudnia 2015

Domori Apurimac Peru ciemna 70%



Tym razem wraz z Domori przenosimy się z Afryki do Ameryki Południowej, a dokładniej - do południowego Peru. Tam, w rejonie rzeki Apurimac, uprawiana jest kakao odmiany Trinitario, użyte do stworzenia dziś opisywanej czekolady. Apurimac to w języku Quechua miejsce, gdzie przemawiają bogowie. Nie ma się co dziwić tak patetycznej nazwie, bowiem nasza czekolada pochodzi z serca Andów. Moja kochająca góry dusza aż się rwie, gdy oglądam zdjęcia z terenów Apurimac. Tymbardziej byłam podekscytowana, że dzięki mistrzowi Fianzoni mogłam spróbować kawałka esencji tamtych ziem - będącego finalistą International Chocolate Awards w 2012 roku.

Według Domori, czekolada ta pełna jest nut kwiatowych, karmelowych i śmietankowych. Określona została jako delikatna, lekko kwaskowata i bardzo odświeżająca. Po takim wstępie spodziewałam się niebywale przyjemnej i przystępnej czekolady. W istocie, w kwestii zapachu, ta jednolicie ciepłobrązowa tabliczka niesie zapowiedź bogatej słodyczy - kwiatowo-karmelowej, łaskawej i intensywnej. Wąchając Apurimac 70% pomyślałam o prawdziwym, słodkim syropie z wiśni. Przed moimi oczami stanął duszny ogród w pełni lata, obfitujący po brzegi w dojrzałe, soczyste owoce.



Przy przełamywaniu czekolada zdaje się być nieśmiała, bowiem zamiast mocnego trzasku słyszymy cichutkie, lecz dźwięczne pęknięcie. Jak to u Domori bywa, tafla z wierzchu wydaje się być bardzo gładka. W środku widać już szorstkawe przebłyski, lecz są to jedynie przebłyski - nic nie wskazuje na to, by kolejna próbowana Domori miałaby się nie rozpuszczać w ustach w tak mistrzowski sposób jak zawsze.

Pierwszym wrażeniem podczas smakowania okazuje się być o dziwo specyficzna, jakby octowa kwaśność. Ułamek sekundy później przychodzi do nas równie zaskakująca, bardzo wyraźna goryczka. Przyznam, że już dawno nie czułam w czekoladzie tak jednoznacznej gorzkości. Po rozlaniu się w ustach natychmiastowo i mocno ściąga. Najpierw trudno mi było w bardziej konkretny sposób ową goryczkę opisać, za to mój Luby od razu przywołał skojarzenie z mocnochmielonym ciemnym piwem. Jedno było dla mnie pewne - w tym momencie smak czekolady okazał się dla mnie zupełnym zaprzeczeniem zapachu. Po przejściu przez kwaśno-cierpki gąszcz trafiamy ostatecznie na słodkawą syropowość, z lukrecjowym akcentem. Zostaliśmy zalepieni w bardzo ściągający sposób, wręcz osaczeni. Przepłukujemy kubki smakowe i zaczynamy jeszcze raz, chcąc sobie te wszystkie zaskakujące wrażenia uporządkować i wyszczególnić.




Teraz, preludium znów jest krótkie i łechce już raczej nie octem, ale naturalnie mocno kwaśną śmietaną. Następnie zostajemy totalnie zalepieni przez tajemniczą masę, mimo wszystko rzeczywiście śmietankowo aksamitną (całe Domori!). Dużo jest tu nut drewnianych, związanych z korą, a także z suszonymi kwiatami i bardzo suchymi orzechami oraz ich skorupami. W istocie, jest to naprawdę Tajemniczy Ogród. Ciemny, nie wilgotny, lecz wygrzany latem, otulony zachodzącym słońcem.

Po kwaskowato-goryczkowej suchości przychodzi ciężka i wytrawna, intrygująca niby-słodycz: mikstura z wiśni, pieprzu, czekoladowego słodu, syropu kawowo-lukrecjowego. Owa słodycz wyraźniej ujawnia się przy próbach przegryzania czekolady. Podczas samego ssania przebrzmiewa ona jedynie jako odległe tło.




Niezależnie od tego, gdy przełkniemy już zalepiający kęs, mocne ściąganie osiada na języku i podniebieniu. Robi to uparcie i wytrwale, w sposób tak perfidny, że jestem w stanie porównać je jedynie z piołunem i dziegciem. Potem pojawia się również lekka proszkowość, jakby drobne grudki w śmietanie - ale wydaje się to być jedynie iluzją po zniewalającym ściąganiu. Cierpkość w finiszu detronizuje wszelkie oznaki przyjaznej owocowości czy śmietankowości. Ponownie zostajemy osaczeni. Po zaprezentowaniu całego bukietu na etapie rozpuszczania się kęsa, po zalepieniu nas gęstym i aksamitnym błotem - to co zalepiło, zaczyna ściągać, pozostawiając po sobie charakterystyczną piołunową gorycz. Długą i wytrwałą.


Apurimac Peru 70% zaskakuje nas, lecz mimo wszystko nie szokuje. Nadal pełno w niej było typowej dla Domori aksamitności, wytworności - ale przy tym nic nie mogło uładzić mocnego charakteru tego kakao. Apurimac to dla mnie głos nie boga, lecz diabła. Przewrotnie - może i boga, ale płci żeńskiej. To zepsutej natury kobieta, wielbiona bogini, która ma sobie wszystkich za nic. Ma skonsolidowany charakter, idzie konsekwentnie jedną drogą od początku do końca - rozwijając przed nami typowe twarze poważnej ciemnej czekolady. Pokazuje wielorakość natury kakao, lecz ciągle porusza się w standardowych nutach. Waha się, od czasu do czasu próbując być słodką. Zbacza tym samym na chwilę z obranej drogi, ale chce tym samym jedynie stworzyć pozory. Jej charakter bowiem jest ostry i nie ma dla nas zmiłowania. Osacza i uzależnia od siebie. Bawi się nami. To nie ona jest rozdarta pomiędzy smakami, tylko my stajemy się rozdarci obcując z nią. Kochamy ją, choć trakuje nas piołunem - jest w końcu tak piękna i miękka. Trzeba ją kochać, bo ona się dla nas nie zmieni. Pachniała tak przystępnie i miło, a w bliższym obcowaniu zaskoczyła nas - nie pozostało nam jednak nic innego, jak ją zaakceptować i iść z nią aż do samego końca.


Magia gór, magia kobiety, magia czekolady. Nie spodziewałam się tego wszystkiego po Domori - aż takiej tajemnicy i gry pozorów. Dzięki Sekretom Czekolady, ta tabliczka z głębi Andów na nowo pokazała mi, jak piękna i kusząca potrafi być nieprzystępność zarówno gór, jak i kobiety, jak i czekolady... Gdy pierwotna surowość natury miesza się z jakby co do centymetra zaplanowanym, przemyślanym dziełem sztuki: górskim krajobrazem, kobiecym ciałem, tabliczką dobrej czekolady. Góry, kobieta, czekolada... Góry, kobieta, czekolada...


Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 557,5 kcal.
BTW: 11/38,5/36,5

środa, 23 grudnia 2015

Zotter Red Wine Rush ciemna nadziewana czekoladowym ganaszem z rodzynkami, czerwonym winem i brandy z winogron Olivin



Red Wine Rush była jedną z tych czekolad w nowej ofercie Zottera, która od razu przyciągnęła moją uwagę. Wszystko przez charakterystyczną grafikę na opakowaniu przedstawiającą wulkaniczną skałę. Wśród wielokolorowych opakowań Zottera, taka prosta elegancja rzucała się w oczy. Poza tym, dodatkowy napis po prawej stronie frontu, skłaniał do dociekliwości czym właściwie jest rzeczona czekolada.

Jak się okazało, powstała one we współpracy z austriacką winnicą Winkler Hermaden, położoną właśnie na powulkanicznych glebach w regionie Styrii (ten sam rejon, w którym znajduje się manufaktura Zottera). Olivin to jedno z najbardziej reprezentatywnych win styryskiej winnicy - opakowanie Red Wine Rush inspirowane jest etykietą powyższego trunku. Powstaje ono z rodowitego austriackiego szczepu winogron o nazwie Zweigelt. Zachęcam Was do odwiedzenia strony internetowej Winkler Hermaden - choćby po to, by obejrzeć zdjęcia i przekonać się, w jak pięknej okolicy położona jest winnica.


Źródło: http://austrovin.pl/austria/1280-olivin-2006.html



Uwielbiam czerwone wytrawne wino, choć nie znam się na nim i nie wydaję fortuny na butelkę. Nie mniej jednak, dobra czekolada z winnym wsadem była dla mnie bardzo kuszącym kąskiem. W jaki sposób Zotter połączył czekoladę z winem? Otóż, pod kuwerturą z ciemnej czekolady o 70% zawartości kakao umieścił czekoladowy ganasz z dodatkiem czerwonego wina Olivin oraz brandy z tychże winogron. Ponadto, w czekoladowo-winnym kremie zatopione zostały rodzynki Zweigelt skąpane w winie. To brzmi jak połączenie idealne dla każdego fana wytrawnego wina i ciemnej czekolady!



Chcąc obfotografować czekoladę przez rozpoczęciem konsumpcji rozpracowałam nożykiem swoją część tabliczki zauważając, że dość gruba warstwa czekolady bardzo łatwo odchodzi całym płatem od pozornie zbitego i masywnego ganaszu. Sama ciemna czekolada w istocie nie odznacza się wyjątkowo ciemną barwą - jest to raczej jaśniejszy, radośniejszy odcień pełen czerwonawych refleksów. Ganasz znajdujący się w środku jest podobnego koloru - od gładkiej kuwertury odznacza się przede wszystkim bardziej ziarnistą strukturą. Po odkryciu ganaszu z czekoladowej pierzynki zauważamy, że rodzynek jest naprawdę niewiele - raptem kilka na całą tabliczkę.

Zapach Red Wine Rush mocno świdruje w nozdrzach, uderza do głowy. Daje do zrozumienia, że jest to tabliczka charakterna, bez zbędnych ułagodzeń. Od początku odczuwamy tu bardzo bogatą, wytrawną kwaśność i sugestię cierpkości, z drobną nutą alkoholowości. Aspekty winne i czekoladowe przeplatają się i stają trudne do rozróżnienia. W końcu aluzja sfermentowanych czerwonych owoców, dojrzałych czerwonych porzeczek, esencjonalnego syropu z owoców leśnych - może pochodzić zarówno od wina, jak i od kakao. Nie mniej jednak - woń ta jest naprawdę smakowita i intrygująca.




Przegryzając się przez wszystkie warstwy najpierw niwelujemy opór dźwięcznie łamiącej się ciemnej czekolady. Już od pierwszego kontaktu sama w sobie wydaje się ona być bardzo winna. Ma w sobie lekką nutkę taninowej cierpkości i kawowej goryczki, będąc przy tym kwaśna w owocowy sposób, a do tego jakby odrobinę orzechowa. Na początku odkrywamy moc samej czekolady, a dalej czekoladowego ganaszu, rozpływając się w kakaowym bogactwie. Dominacja mimo wszystko stricte czekoladowych smaków występuje mniej więcej do połowy kontemplowania pierwszego kęsa prowadzącego przez wszystkie warstwy.

Potem do głosu dochodzi wino, dzięki któremu jeszcze bardziej zapadamy się w czekoladową głębię. Mocno odznaczają się taniny, lecz mamy tu również do czynienia z jakby pikantną owocowością. Znajdujemy tutaj nuty bardzo gęstego, naturalnego soku z wiśni i malin, solidnie doprawionego. Czekolada wraz z ganaszem poddawana ciepłu ust bosko się rozpuszcza, bardzo łatwo i lekko. Pozornie zbity ganasz okazuje się być tłuściutko gładki, w maślano-mleczny sposób. Dzięki temu wszystkiemu, bombardowani rozkosznymi winno-kakaowymi doznaniami odnosimy wrażenie, jakbyśmy po prostu popijali dobrą ciemną czekoladę czerwonym wytrawnym winem. Czujemy się ekskluzywnie dopieszczeni.



Jak już wyżej wspomniałam, rodzynek jest w całej czekoladzie naprawdę mało. Uważam, że to wbrew pozorom duża zaleta Red Wine Rush. Drobne owoce stanowią bowiem jedynie małe urozmaicenie i w żaden sposób nie zakłócają przyjemności płynącej z boskiego rozpuszczania się czekoladowo-winnej, zgranej fuzji. Co ważne - są to zdecydowanie inne rodzynki, niż te do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Doskonale widać, iż są to owoce szczepu winiarskiego, a nie przeznaczonego typowo pod suszone owoce. Są bardzo małe, krępe, pękate, a przy tym z mocno zbitą treścią. Ich kształt jest zaskakująco regularny. Ich wnętrze jest jędrne, aczkolwiek niezbyt soczyste. W zasadzie wydają się być w smaku mocno esencjonalne, ale uważam, że jest to skutek solidnego skąpania w winie.


Red Wine Rush bardzo, ale to bardzo mi smakowała. To proste połączenie dwóch niesamowicie silnych mocy - wina oraz czekolady - urzeknie każdego fana obu specjałów. Godnym pochwały jest fakt, że Zotter promuje swój styryjski region tworząc połączenia z tradycyjnymi produktami w tych okolic (ta czekolada nie jest jedynym przypadkiem). Dzięki temu, polecę ją każdej osobie lubiącej podróże i pragnącej odkrywać specyfikę konkretnych miejsc. Jest tylko jeden warunek - musi kochać wino i ciemną czekoladę. Bez tej miłości lepiej nie zbliżać się do Red Wine Rush. My rozkoszowaliśmy się nią z wielką radością, a na dodatek w dzień, gdy RUSH (gorączka) mocno trawiła nasze rozpalone sobotą ciała i umysły. Hedonizm, proszę państwa, czysty hedonizm.


Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, czerwone wino Olivin, cukier inwertowany, brandy z wytłoczyn winogron Olivin, pełne mleko w proszku, masło, rodzynki 3%, sól, wanilia.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 480 kcal.
BTW: 5,8/33/33

niedziela, 20 grudnia 2015

Menakao Fruity & Spicy ciemna 70% z bird chili


 Sporo czasu minęło od momentu, gdy zdradziłam Wam moją chęć odnalezienia idealnej pełnej czekolady z chili. Lindt Excellence Chili, choć smaczny, odpadł w przedbiegach ze względu na zbyt niską zawartość kakao. Recenzując dwie ekwadorskie siedemdziesiątki: sprawiającą mi zawód Vivani oraz urzekającą Manufakturę Czekolady, miałam już w Magicznej Szufladzie dziś opisywaną tabliczkę, oraz czekoladę, po którą dla porównania sięgnęłam dzień później (lecz na blogu pojawi się za 10 dni). Tym razem, na pikantne degustacje wybrałam bardziej adekwatną porę roku, niż upalne lato.

Menakao Fruity & Spicy pojawiła się już na blogu Kimiko. Dla niej wydała się ona bardziej pikantna od tabliczki z Manufaktury Czekolady, toteż spodziewałam się prawdziwego killera. Jak w rzeczywistości odebrałam 70% czekoladę z madagaskarskiego kakao, wzbogaconą w chili odmiany bird's eye? Nim się o tym przekonacie - najpierw tradycyjnie parę słów o postaci z opakowania. Jest nim mężczyzna Bara, człowiek otwartych przestrzeni, koczowniczy pasterz z południowej części Madagaskaru. Wyłapywanie bydła zebu jest głęboko zakorzenioną tradycją wśród Bara, będącą okazją do udowodnienia swojej odwagi. Dla wielu z Was, sięgnięcie po ciemną czekoladę z chili to też wyczyn godzien nie lada odwagi... ;)

 

 Przyszedł czas na rozpakowanie naszej tabliczki. Podziwiać możemy jej taflę podzieloną na klasyczne dla 75-gramowych Menakao kostki - nie muśnięte nawet śladem jakiekolwiek dodatku (w przeciwieństwie do pikantnej propozycji Manufaktury, obsypanej suto papryczkami). Jak zwykle urzeka nas ciemnobordowy odcień madagaskarskiej czekolady.

Dzieleniu na kostki towarzyszy głośny, dźwięczny trzask. W zapachu czekolady nie ma ani odrobiny zapowiedzi chili. Jest to aromat bardzo delikatny, z wielością nut czerwonych owoców i lekko palonego drewna. Typowe, ukochane i urokliwe Menakao - z tymże, teraz w woni wyczuwamy przede wszystkim łagodną, słodką stronę czerwonych owoców - mocno dojrzałe maliny, soczyste truskawki, wygrzane na słońcu porzeczki. Łagodność zapachu była pewnym zaskoczeniem.

 

 Przy pierwszym kontakcie z zębami odczuwamy przyjemną chrupkość. Dalej, gdy poddajemy kęs jedynie pracy języka, do głosu dochodzi charakterystyczna surowość i szorstkość, mająca jednak w sobie mnóstwo przyjaznej słoneczności. Przez chwilę zdaje się być odrobinę proszkowo, ale owe wrażenie prędko łagodnieje, choć do samego końca tej czekolady nie można nazwać kremową.

W kwestii smaku, spod słodkich czerwonych owoców tak mocno odznaczających się w zapachu, przechodzimy w bardziej typową dla Menakao owocową dzicz. Mimo wszystko, nadal czekolada jest dość znacznie słodka, ale do głosu dochodzi również kwaśność. Stara dobra dzika róża, borówki, dereń i cała ekipa dzikiej owocowości kakao z doliny Sambirano. Słodko-kwaśny owocowy kop jest pierwszym smakowym wrażeniem, jakiego doświadczamy. I jest to wrażenie samo w sobie bardzo bogate.

 

 Czekolada zaczyna się rozwijać w swoim tempie. Do głosu chcą dojść: aromatyczne drewno palone w kominku, mocno skarmelizowany cukier, lekka kawowa goryczka. Coś je jednak zatrzymuje. Spod całej mocy kakao, nagle wynurza się chili. Uderza bez zapowiedzi. Robi to w sposób tak nagły i desperacki, jakby chciało w ostatniej chwili przypomnieć o swej obecności - urzeczone i początkowo onieśmielone bogactwem samego kakao. Porywcze chili nie staje się jednak odszczepieńcem. Łaskawe kakao od razu porywa je do harmonijnego tańca. I to kakao tutaj prowadzi.

Chili w tej czekoladzie jest świetne. Jego pikantność jest wyraziście wyczuwalna - o wiele bardziej niż w Vivani - a przy tym nie przytłacza ono bogactwa kakao (a to stało się w Manufakturze Czekolady, gdzie chili totalnie przejęło stery). Pomimo nagłego wyskoku chili, kompozycja jest bardzo wyważona. Utwierdzałam się w tym przekonaniu z każdą kolejną kostką.

 

Pomimo tego, że chili nie zmasakrowało mi buzi, Fruity & Spicy zaspokoiła mój głód na pikantną czekoladę. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że znam już w miarę dobrze smak kakao od Menakao i wiem, że chili po prostu piękne i zgrabnie się w niego wkomponowało. Stało się wisienką na torcie, która nadal swobodnie pozwalała mi nacieszyć się klasycznymi nutami smakowymi zawartymi w Menakao. Dwa słowa: Fruity & Spicy idealnie opisują tą tabliczkę. Owocowość madagaskarskiego kakao, pikantność bird chili - a oprócz tego, znalazło się jeszcze miejsce dla palonego drewna, karmelu i kawy. Początkowo zepchnięte na dalszy plan przez desperackie wyjście z cienia w wykonaniu chili - później znów dochodzą do głosu. Ponadto, bardzo często przewija się również tak lubiana przeze mnie w Menakao szorstka nabiałowa słodycz, kojarząca się z kefirem. Wszystko jest takie świeże i lekkie.

W 2013 roku na Academy Of Chocolate Fruity & Spicy otrzymała brązowy medal w kategorii czekolad z dodatkami. Great Taste Awards dwukrotnie nagrodziło ją złotym medalem. Ja od siebie również wręczam jej złoto. Wszystko tutaj idealnie mi pasowało. To była dzikość, jaką sobie wymarzyłam. Chili po prostu wzbogaciło i tak obfity bukiet madagaskarskiej czekolady. Szkoda tylko, że po zmianie szaty graficznej opakowań czekolad Menakao, producent uciął temu wariantowi 7% zawartości kakao. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wyszło to jemu na dobre...


Skład: ziarna kakao z Madagaskaru, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa non-GMO, bird chili.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 75 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 620,66 kcal
BTW: 10,30/46,38/40,51
  
PS Kolejna dawka madagaskarskiej radości została zaaplikowana oczywiście dzięki Sekretom Czekolady! :)

czwartek, 17 grudnia 2015

Zotter Liquorice De Luxe ciemna mleczna nadziewana czekoladowo-lukrecjowym ganaszem z karmelem, anyżem, olejkiem miętowym i białą czekoladą


Nie ma ludzi obojętnych wobec lukrecji - albo się ją kocha, albo nienawidzi. Wróć... Postawiłam odważną tezę, a w zasadzie samą siebie mogłabym ulokować gdzieś po środku. Nie mam aż tak dużych doświadczeń z lukrecją, bym mogła wydać ostateczny wyrok o miłości - bowiem do nienawidzenia lukrecji naprawdę bardzo mi daleko. Owszem - potrafię wyczuć jej nuty w czystej czekoladzie, piwie i winie. Piłam piwo z rzeczywistym dodatkiem lukrecji, jadłam też lukrecjową czekoladę, nie mówiąc już o pijaniu mieszanek ziołowych z udziałem lukrecji - ale zawsze lukrecjowość trzymała się w ryzach, nie bombardowała kubków smakowych z olbrzymim nasileniem. Cukierków lukrecjowych nie jadłam chyba od dzieciństwa (oczywiście wtedy ich nie lubiłam). Chyba czas to zmienić. Pierwszym krokiem milowym w mojej prawdziwej lukrecjowej inicjacji miała być nowa tabliczka Zotter Handscooped - Liquorice De Luxe. Czekałam na lukrecjową czekoladę w ofercie Zottera, zadając sobie pytanie - dlaczego dopiero teraz zdecydował się na jej wypuszczenie?

 Odnoszę wrażenie, że wielu ludzi myli lukrecję z anyżem. I choć rzeczywiście nuty smakowe tych dwóch przypraw łączy podobna specyfika, to są to w końcu dwie zupełnie odrębne rośliny. W świecie przypraw używany jest korzeń lukrecji, natomiast przyprawiając anyżem stosujemy jego ziarna. Oba posiadają wiele dobroczynnych właściwości działających głównie na układ pokarmowy, ale także na inne części organizmu. Zarówno tytułowa lukrecja, jak i anyż znalazły miejsce w nowej czekoladzie Zottera. Żeby było jeszcze bardziej kontrowersyjnie - producent sięgnął również po olejek miętowy.


Pomimo otoczenia przez mleczną czekoladę o wysokiej 60% zawartości kakao, zatopienia w czekoladowym ganaszu i przyozdobienia płatkami białej czekolady - taki zestaw przyprawowych składników znacznie zawęża listę konsumentów, którzy świadomie sięgnęliby po tą czekoladę. Zotter zupełnie się tym nie przejmuje i jedzie z Liquorice De Luxe tam, gdzie lukrecja jedzona jest tonami przez wszystkich. Skandynawia ma fiksację na punkcie lukrecji. Nie bez kozery, próbowany przeze mnie wcześniej lukrecjowy Toms pochodził z Danii. 24 listopada ekipa Zottera odwiedziła Cafe Chocolat w norweskim Harstad, gdzie częstuje Liqorice De Luxe w wersji dwumetrowej, ważącej dwadzieścia kilo. Każdy może skosztować kawałek. Oczywiście wielka tabliczka rozchodzi się jak świeże bułeczki, a wszyscy są zachwyceni.

Źródło: facebook norweskiej Cafe Chocolat

Kimiko zdążyła już wcześniej opublikować swoją opinię na temat Liqorice de Luxe - teraz przyszedł czas na mnie. Już sam zapach rozpakowanej ze sreberka tabliczki bardzo zaskoczył mnie i mojego Męża - woń zapowiada głównie słodycz i głęboką mleczność. Było w niej coś, co kojarzyło się z kakaowym jabłecznikiem przyprawionym cynamonem. Lukrecjowo-anyżowe klimaty przebrzmiewały gdzieś w tle, lecz były na tyle dyskretne, że w ciemno nie posądziłabym tej tabliczki o dodatek tak charakterystycznych przypraw.


Po przekrojeniu ciemnej tabliczki o łagodnym mlecznym odcieniu wyraźnie zauważamy dwa płaty białej czekolady znajdujące się u góry i dołu nadzienia. Środek wypełnia ciemnobrązowy ganasz sprawiający wrażenie zbitego i szorstkiego, nieco piernikowego. Już pierwsze zatopienie zębów we wszystkich warstwach przekonuje nas jednak, że szorstkości tutaj nie spotkamy. Uderza nas kolejne zaskoczenie - w smaku pojawia się orzechowość, choć w składzie orzechy są nieobecne.

Następnie rodzą się ewidentne skojarzenia z czekoladowym ciastem piernikowym. Wśród korzennych akcentów przychodzi do nas lukrecja - lecz mimo wszystko przyprawowość ganaszu utrzymana jest w akcentach piernikowych, z anyżowym zacięciem. Cała kompozycja zdaje się być zaskakująco słodka, co zapewne podkręcone jest przez warstwy białej czekolady. Dopiero po przełknięciu kęsa wyraźnie pojawia się charakterystyczny słonawo-korzenny posmak lukrecji, pozostający na języku. W połączeniu z całą resztą nut smakowych jest on bardzo przystępny. Ba, mój Mąż baaardzo sceptycznie podchodzący do lukrecji uznał, że taką lukrecjową czekoladę może jeść non stop.



Skosztowanie samej ciemnej mlecznej czekolady prowadzi do konkluzji, że jest ona gładka, słodka i bardzo orzechowa - stąd zapewne orzechowe wrażenia już od samego początku konsumpcji. Ma też w sobie wiele paloności, które z mlecznym posmakiem tworzą bardzo przyjemne wrażenie orzechów prażonych w karmelu, zatopionych następnie w dobrej czekoladzie. Wraz z ganaszem czekolada tworzy baaardzo czekoladowy deser, gdzie jeszcze bardziej uwypukla się paloność. Wszak w ganaszu występuje dodatek karmelu, ale bogactwo kakao jeszcze bardziej intensyfikuje karmelowość, dodatkowo uwypuklając iluzję orzechów. Jak już wyżej wspomniałam, ganasz okazuje się bardzo gładki, w maślany sposób rozpuszczający się w ustach - choć nie można mu odmówić zbitej treściwości.


Gdy każdy z nas zjadł już nieco swojej części, nuty lukrecji i anyżu odznaczały się na podniebieniu coraz wyraźniej. Muszę przyznać, że zawartej tutaj lukrecjowości towarzyszyła przyjemna kawowa goryczka, co bardzo mi się podobało. Zapewne kakao po prostu tak zgrabnie połączyło się z lukrecją. Olejek miętowy zawarty w składzie pojawia się pod koniec, intensyfikując wrażenie lukrecjowości i... nieco je oszukując, przekształcając. Dziwna miętowa nuta nieco mi przeszkadzała i wolałabym więcej lukrecji bądź anyżu zamiast jakiegokolwiek udziału mięty w tej kompozycji. Miętę pozostawmy świetnej Chocolate Mint. Trudno oddzielające się od reszty warstw płaty białej czekolady są mleczno-słodkie i miło waniliowe, stanowią przede wszystkim o zwiększeniu poziomu słodyczy - czyniąc Liquorice De Luxe jeszcze bardziej przystępną i mniej ekstremalną.


Liquorice De Luxe to przede wszystkim kompozycja mocno sycąca i dość ciężka - niczym solidny, piernikowo-czekoladowy tort. Na pewno nie ma tu mowy o strasznej, porażającej anyżowości i lukrecjowości. Przyprawy grają tu istotną rolę, ale więcej do powiedzenia ma bogactwo kakao - zarówno w czekoladzie, jak i ganaszu. Biała czekolada dodatkowo wszystko nam łagodzi, przez to lukrecjowe nuty stają się tutaj jeszcze bardziej wykwintne, nieco przewrotne, jak w jakimś luksusowym likierze. Jedyne, co mi tutaj ewidentnie przeszkadzało, to udział mięty.

Było smacznie, ciekawie, jak się okazuje całkiem przystępnie nawet dla antyfana lukrecji. Pewna ciężkość kompozycji czyniła ją wytrawnym deserem, choć z drugiej strony wykwintnej słodyczy tutaj nie brakowało. Mój wewnętrzny głos pragnący robienia wszystkiego na maksa był pomimo wszystko nieco zawiedziony, że Zotter nie pokusił się o prawdziwe turbolukrecjowe doładowanie, na anyż bijący po garach. Producent jednak nie pozwolił nam zapomnieć, że Liquorice De Luxe to nadal przede wszystkim czekolada.



Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, mleko, syrop cukru inwertowanego, lukrecja w proszku, proszek karmelowy (odtłuszczone mleko, serwatka, cukier, masło), anyż, pełen cukier trzcinowy, wanilia, lecytyna sojowa, cynamon, olejek miętowy.
Masa kakaowa min. 60%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 476 kcal.
BTW: 8,1/33/37 

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Domori Morogoro Tanzania ciemna 70%



Odkrywając świat tabliczek single-origin od Domori pozostajemy na afrykańskim kontynencie. Z madagaskarskiej doliny Sambirano przenosimy się Tanzanii. Ściślej - trafiamy do regionu Morogoro, położonego wśród gór Uluguru. Ziarna kakao pochodzące właśnie stamtąd zostały wybrane przez włoskiego mistrza czekolady Gianluca Franzoni do stworzenia tanzańskiej Domori.

Tanzania nie jest popularnym krajem pochodzenia ziaren (za Sekretami Czekolady - procentowy udział Tanzanii w światowej produkcji kakao wynosi 0,18%), jednakże poza Domori jest parę firm, które pokusiły się o wypuszczenie tanzańskich single-origin (np. Pralus, Lake Champlain, Askinosie). Muszę przyznać, że po degustacji interpretacji tanzańskiego kakao według Franzoni, nabrałam wielkiej ochoty na porównanie podobnej jednorodnej czekolady innej marki, najlepiej również z regionu Morogoro. Wszystko przede mną...




Tymczasem skupmy się na tym kawałku Tanzanii, którym mogłam rozkoszować się dzięki Sekretom Czekolady (Domori nadal do kupienia w ich sklepie!). 50-gramowa tabliczka wyjęta z jak zwykle niesamowicie eleganckiego opakowania urzeka wyjątkową, ciemnobrunatną barwą z granatowo-fioletowymi refleksami (przynajmniej takie wrażenie odniosłam). Tafla czekolady jest tak gładka, iż można się w niej przeglądać niczym w lustrze. Także dzięki temu niecodziennemu widokowi upewniamy się, iż Domori dopieszcza swoje czekolady do granic możliwości.

Zapach Morogoro totalnie mnie zachwycił. Najpierw w nozdrzach pojawia się pewna przyprawowa pikantność, która za chwilę przemienia się w lekki i rześki bukiet kwiatów. Pojawia się delikatny kawowy karmel, a następnie brzoskwinie oraz kandyzowane wiśnie. Aromat jest bardzo bogaty i dynamiczny, unoszący się wysoko do góry wzdłuż zboczy Uruguru, wręcz eksplodujący do nieba! Zaświdrował mi w nosie tak, że aż zakręciło mi się w głowie. Podekscytowana sięgnęłam po pierwszy kęs i...



Hmm, zrobiło się dziwnie. Po pierwsze - tabliczka łamie się miękko tak, jakby była zawilgocona. W smaku owo odczucie wilgoci towarzyszy nam również, i to już od pierwszej chwili. W momencie, gdy do gry dołączamy kubki smakowe - eksplodujący w górę zapach opada zszokowany w wilgotnej ciężkiej mgle. Czekolada w ekspresowym tempie zaczyna zalepiać, coraz mocniej i mocniej. Najpierw owe zalepianie kojarzy się z bardzo dobrą kawową esencją, syropem wręcz - ale początkowo wyzutym z jakiejkolwiek goryczki oraz ściągania. Zalepianie tworzy w buzi miękki film, otacza podniebienie delikatną mleczno-kawową słodyczą. Pomimo tej iluzji subtelności jest tutaj bardzo masywnie, smoliście, kleiście, błotniście. Gdy w ustach stworzy się już naprawdę solidne bagno, zaczynam dostrzegać poszczególne nuty smakowe.

Przede wszystkim jest tu całe mnóstwo nut ciemnego lasu, co niebywale kłóci mi się z żywym, energetycznym zapachem czekolady. Smak jednak ewidentnie kojarzy się z torfem. Pojawia się subtelna ziemista kwaśność i gliniasto-kawowa goryczka, jednak paradoksalnie nad tym wszystkim króluje gęsta słodycz. Jest w niej coś przytłumionego, błotniście rozmazanego - co tym bardziej sprowadza do parteru wrażenia zapachowe. Smak przepełniony jest mokrą ziemią i lekko zbutwiałym mchem, przez co staje się stateczny, trzymający się w dolnym pułapie, zupełnie nie tak szalony jak zapach.



Przedzierając się przez błoto w mrocznym lesie docieramy do miejsca, gdzie promienie słońca próbują przebijać się przez wilgotną gęstwinę. Pojawia się iluzja gruszkowej nalewki, scukrzonych elementów gruszkowego miąższu i bardzo dojrzałych, przejrzałych wręcz brzoskwiń (a może mango?). Wrażeniu temu towarzyszy duszna karmelowość. Po przypływie owocowości ponownie pojawia się esencjonalne espresso, tym razem ze wszystkimi swymi atrybutami goryczki, kwaśności i gęstej słodkości. Znów wszystko staje się ziemiste, fusiaste.

Pomimo tak zdawałoby się ordynarnych nut, całość sprawia wrażenie spokojnej prostoty - nie przytłacza i nie przerasta. Wszystko, co mogłoby tu przeszkadzać - zostało zrównoważone. Wyraźnie odczuwa się, że Mistrz Franzoni wycisnął z tanzańskiego kakao calutką esencję smaku, co do kropelki.



Morogoro nie rozpuszcza się w ustach tak błogo, jak wcześniej próbowana Sambirano - a jednak nadal robi to dobrze, gładko, a do tego niebywale wręcz błotniście. Choć w zapachu dusza czekolady umyka do nieba, smak okazuje się być zwalistym, przysadzistym, rozłażącym się cielskiem. Pod koniec degustacji na moment przychodzi do mnie skojarzenie piętrzącego się mocno zawilgoconego papieru. Zamiast typowej goryczki mnóstwo tu jest tajemniczego mroku. Im dalej w las, tym mocniej pojawiają się specyficzne akcenty wilgotnego dymu. Uwidacznia się również wspólny mianownik dla smaku i zapachu, a mianowicie pikantność - która tutaj przybiera postać gorącej, lejącej się lawy. Po tej erupcji przychodzi do nas słodka i gładka mleczność, która zadziwia swą łaskawością.

Po degustacji pozostaje w ustach jakby lekka cierpkość ciemnych winogron, pewna wytrawna winność. Jest ona niczym ślad po ziemistej granulkowatości, jawiąc się niby silenie się na ściąganie, którego jako takiego w tej czekoladzie nie ma. Finisz ten jest bardzo długi.



Nie mogę się nadziwić, ileż przewrotności znalazło się w tej tabliczce. Najbardziej przewrotny jest chyba fakt, że pomimo tych wszystkich skrajnych wrażeń nie była ona ani trochę przesadzona. Wszystko ułożyło się w jedną całość, którą mimo wszystko wraz z Mężem określamy jako nieprzekombinowaną, uładzoną, uspokojoną w pierwotnej dzikości. Mimo wszystko, jest w niej coś czekoladowo klasycznego.

Mając wybierać między Morogoro a Sambirano wybrałabym tą drugą, bowiem tanzańska tabliczka nie dostarczyła mi aż tak metafizycznych, orgazmicznych doznań jak madagaskarska. Nie zmienia to faktu, że zainspirowała mnie do dalszego odkrywania tanzańskiego kakao, które chyba skrywa w sobie wiele intrygujących sprzeczności...



Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 549,5 kcal.
BTW: 10,5/36,5/40,5