poniedziałek, 29 lutego 2016

Zotter Hazelnut & Almond mleczna laskowa i biała migdałowa


Zgodnie z obietnicą - dziś prawdziwie górski wpis! A oprócz tego recenzja niesamowicie smakowitego duetu Zotterów... Słowem - uczta dla zmysłów! Z góry przepraszam za ogromną ilość zdjęć, ale mam tyle pięknych ujęć z tego dnia, że trudno mi było się ograniczyć do kilku. Nawet fotki czekolad wyszły niesamowicie urodziwie. Zapraszam do wgłębienia się w moją meksykańską przygodę...

Po Teotihuacan wraz z dwoma młodymi Meksykaninami - Alberto i Pablo - odbyliśmy wieczorną podróż samochodem do schroniska/base campu pod masywem Nevado De Toluca. Schronisko to położone jest w bardzo atrakcyjnym miejscu - dookoła jest mnóstwo miejsca na grillowanie, znalazł się nawet plac zabaw. Wnętrze podzielono na sporo przytulnych - jak na schroniskowe warunki - pokoików. O ile brak ciepłej wody na takiej wysokości to rzecz powszednia, to sporym mankamentem był brak światła. Po zjedzeniu kolacji udaliśmy się na wypoczynek, odsypiać resztki jet lagu.

Wyzwaniem na kolejny dzień było zdobycie najwyższego szczytu wulkanicznego masywu Nevado De Toluca, czyli Pico Del Fraile 4680 m n.p.m. - czwartej najwyższej góry Meksyku, położonej w okolicy miasta Toluca. Tym samym, miał być to nasz dotychczasowy najwyższy szczyt (naszym wcześniejszym rekordem był marokański Jebel Toubkal 4167 m n.p.m.). Choć spaliśmy długo w ciepłych śpiworach, rano mój Mąż obudził się w kiepskim samopoczuciu. Miał obawy, czy nie łapie go jakaś wirusówka - na szczęście potem okazało się, że to tylko mieszanka jet lagu z trudami aklimatyzacji wysokościowej (wszak już samo Mexico City leży powyżej 2000 m n.p.m.).

Po śniadaniu spod schroniska podjechaliśmy autem wraz z chłopakami jeszcze wyżej - do punktu startowego na szczyt. Stamtąd nasza wyprawa do góry i powrót do auta miały nam zająć sześć godzin. Idealna i mocna rozgrzewka przed kolejnymi trudami wyjazdu! Tylko Pablo miał nam towarzyszyć aż do szczytu, Alberto maszerował z nami pod górkę jedynie do pierwszego charakterystycznego punktu. A ów punkt był naprawdę niesamowity...

W kraterze Nevado De Toluca znajdują się bowiem dwa jeziora - Słońca i Księżyca, w których to odnaleziono liczne ślady indiańskich ceremonii religijnych. Gdy po niezbyt stromym początkowym podejściu rozpostarł się przed nami widok na te zbiorniki, byliśmy zachwyceni. Ponadto, krocząc wzdłuż brzegu Jeziora Słońca doskonale widzieliśmy cel naszej drogi - Pico Del Fraile. Skalisty, zaśnieżony, stromy i majestatyczny.





 Okrążając część jeziora rozpoczęliśmy dość strome podejście - najpierw po wulkanicznych, kruchych skałach, a następnie po śniegu. Mój organizm, porządnie rozruszany już dawno, bo dobry miesiąc wstecz w Górach Kaczawskich - wszedł na najwyższe obroty. Nie cierpię tego uczucia, gdy grunt sypie mi się pod nogami, które to drżą i nie chcą się uspokoić - nie tyle z samego wysiłku, co i z emocji. Gdy już weszłam w miarowy rytm wspinaczki osiągnęliśmy przełęcz, z której to rozpościerał się widok także na drugą stronę masywu. Szczyt był już blisko. Teraz droga na niego prowadziła granią.

Podczas stąpania po skałach grani czułam się już w stu procentach świetnie. Oddychałam pełną piersią, endorfiny uderzały do głowy, energia mnie rozpierała. Napawałam się widokami i ciszą.  W końcu, gdy osiągnęliśmy skalisty i dość znacznie eksponowany ciasny szczyt - okazał się być bosko zaciszny, bezwietrzny i ciepły. Rozsiedliśmy się na kamieniach, celebrując sukces, który przyszedł nam bez większego trudu. Znów znaleźliśmy się jeszcze, jeszcze wyżej!

Czułam się tak genialnie, że nawet postanowiłam poczęstować Pabla czekoladą, którą trzymałam w plecaku. Dobrze wiecie, iż rzadko dzielę się czekoladami z innymi ludźmi niż mój Mąż, toteż zauważcie, że to musiała być rzeczywiście wyjątkowa chwila. Zwłaszcza, że na Nevado De Toluca zabrałam ze sobą Zottera (Czekolady Zotter Polska).

 

 




Zotter ostatnimi czasy sporo eksperymentuje z tabliczkami Labooko. W kwestii ciemnych czekolad zaproponował nam pierwotną konsystencję w Cacao Nature 75% with Muscavado Sugar Crackers. Zrewolucjonizował swe owocowe tabliczki prezentując genialną Cheeky Fruits. Tym razem, na tapetę wziął orzechy. Z jednej strony, nugatowe tabliczki w Bouquet of Flowers bardzo mi smakowały - z drugiej zaś, Almond Nougat z serii Nougsus był dla mnie wielkim rozczarowaniem. Czy tym razem Zotter zaczarował z orzechami tak, jak zrobił to z owocami w Cheeky Fruits?

Najpierw sięgnęliśmy po tabliczkę z orzechami laskowymi. Rzeczywiście nie jest to zwykła czekolada z orzechami, nie jest to również klasyczny nugat. We wnętrzu opakowania zostały wyszczególnione etapy wykonywania Zotter Hazelnut. Orzechy laskowe tureckiego pochodzenia najpierw zostały podprażone, a następnie lekko skarmelizowane. Tak podrasowane orzechy zostały dokładnie wymieszane z surowym cukrem trzcinowym, aż do uzyskania delikatnej, klarownej konsystencji. Pieczołowicie przygotowany nugat został następnie połączony z mleczną czekoladą o 50-procentowej zawartości kakao. Dodatkowo, umieszczono w niej chrupiące drobinki orzechów laskowych.




Zotter krok po kroku dodawał do siebie poszczególne elementy układanki. Jak to wyszło? Hmm, wiecie co, chyba naprawdę jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby czekolada tak idealnie zgrała się z pięknym górskim widokiem. Zachwycając się Nevado De Toluca, wydałam jeszcze kolejne westchnienie zachwytu, gdy pierwszy kęs Labooko Hazelnut powędrował do moich ust. To było obłędne! Zmysły oszalały...

Głęboki, bardzo autentyczny smak orzechów laskowych z wyborną gładkością rozścielił się na podniebieniu. Towarzyszyła mu w pełnym zgraniu subtelna mleczność i prawdziwa moc wysokiej jakości czekolady. Wszystko to doprawione było odrobinką cynamonu i wanilii - jednakże to właśnie orzechy i kakao otulone mlecznym kocykiem grały tu główną rolę, perfekcyjnie połączone i bardzo wyraziste. Idealnie chrupkie kawałeczki orzechów laskowych stanowią kropkę nad i, uwypuklając orzechowość samej czekolady. Naprawdę brak mi słów na opis tej tabliczki, charakternej i subtelnej zarazem - Zotter pozamiatał i sprawił, że tam, wysoko w górach, stałam się jeszcze szczęśliwsza i jeszcze bardziej spełniona.




Po takim preludium naprawdę nie chciało mi się wierzyć, że Labooko Almond będzie równie płaski i mdły co migdałowy Nougsus. I słusznie - Zotter i nad tą tabliczką pochylił się ze szczególną uwagą. Prażone i karmelizowane hiszpańskie migdały zaklęte zostały w dopieszczony co do joty nugat, który w tym wypadku wymieszano z białą czekoladą pierwszego sortu. Dzięki temu, tabliczka przybrała przepiękną, beżową barwę. Aby nie rozpłynąć się zupełnie w tej krainie łagodności, wewnątrz znalazło się miejsce dla drobin idealnie spreparowanych migdałów.

Wszystko to sowicie doprawione zostało madagaskarską wanilią, a także odrobinką imbiru i cynamonu (choć te dwie ostatnie przyprawy nie miały już tak dużego znaczenia jak wanilia). Moi drodzy, żadnej mdłości i nijakości w tej czekoladzie nie spotkałam. Ba, trudno mi stwierdzić, czy bardziej smakowała mi wersja laskowa, czy też migdałowa. Są one zupełnie inne, lecz łączy je wyborny, intensywny smak. Migdałowa opcja jest łagodniejsza, bardziej błoga - mimo to wiele się w niej dzieje. Prawdziwa wanilia mocno daje o sobie znać, umiejętnie podkreślając wysokiej jakości mleko, tłuszcz kakaowy i świetnie przyrządzone migdały - zarówno te aksamitne zaklęte w nugat, jak i te chrupiące. Tego po prostu trzeba spróbować!






Dzięki temu duetowi orzechowych czekolad, zdobycie Pico Del Fraile było jeszcze wspanialsze, pełniejsze, rozkoszniejsze. Zotter mnie zachwycił i na dodatek zrobił to w tak niezwykłym miejscu! Gdy zbieraliśmy się do drogi powrotnej byłam otumaniona radością. Zejście w dół do jeziora okazało się być o wiele łatwiejsze niż podejście, większość drogi po prostu sunęliśmy po piargu. Schodząc spotkaliśmy kobietę i mężczyznę dopiero podchodzących do góry - jak się okazało, para pochodziła z Polski! Oczywiście zamieniliśmy kilka zdań. To zabawne, ale w sierpniu zeszłego roku po zdobyciu północnego szczytu wulkanu Aragac w Armenii jedynymi osobami jakie spotkaliśmy na swej drodze również byli Polacy.
 

Na powiększeniu tego zdjęcia widać wynurzający się zza chmur mój ulubiony duet gór: Iztaccihuatl i Popocatepetl, o których jeszcze nieraz przeczytacie w kolejnych wpisach.


 

Już wkrótce ponownie stanęliśmy u brzegu Jeziora Słońca. Emocje związane z atakiem na szczyt opuściły mnie, poczułam luz i wtedy... zaczęło się ze mną dziać coś złego. Tak prosta droga znad jeziora do samochodu okazała się być dla mnie męczarnią. Ból i zawroty głowy, ból brzucha, mdłości, utrudniony oddech. Coś podobnego, co mój Mąż czuł tego dnia rano. Trudy aklimatyzacji dopadły również mnie, choć do teraz śmieszy mnie fakt, że stało się to po zredukowaniu wysokości. Na szczycie czułam się przecież jak w raju i oddychałam pełną piersią!

W końcu dotarliśmy do samochodu, gdzie wmusiłam w siebie posiłek, po którym to niemal od razu poczułam się lepiej. Pożegnaliśmy Nevado De Toluca i udaliśmy się w drogę do Mexico City...





 

Czekolada mleczna laskowa.
Skład: surowy cukier trzcinowy, orzechy laskowe 25%, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, pełny cukier trzcinowy, sól, wanilia, cynamon.
Masa kakaowa min. 50%. 
Masa netto: 35 g.

Czekolada biała migdałowa.
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, migdały 24%, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, wanilia, sól, imbir w proszku, cynamon.
Masa kakaowa: nie podano.
Masa netto: 35 g.

Wartość energetyczna w 100 g: 593 kcal.
BTW: 8,1/44/39

sobota, 27 lutego 2016

Ludwig Schokolade Luximo Premium mleczna kawowa i biała



Ze skrajności w skrajność. Jeszcze przedwczoraj na moim blogu gościła dystyngowana Domori, a dziś... tani twór z popularnego dyskontu, również nazywany czekoladą. Stali czytelnicy mojego bloga mogą się domyślać, że obecność tego typu tabliczek na Sex, Coffee & Chocolate wiąże się z relacjami z górskich wypraw. Po prostu w większości przypadków, przy wysiłku fizycznym w pięknych okolicznościach przyrody najlepiej sprawdzają się u mnie niewymagające głębszej refleksji czekolady. Degustacja single-origin w terenie zupełnie się u mnie nie sprawdza (patrz Zotter Colombia 75%).

Opis Luximo Premium nie będzie długi, zacznijmy więc od niego - nie rozpraszając Was wcześniej bardziej fascynującymi historiami. 200-gramową solidną tabliczkę opakowaną w ulubiony zestaw sreberkowo-kartonikowy otrzymałam jako część upominku od osoby, która nie wie o mojej czekoladowej pasji. Od razu wiedziałam, że zabiorę ją w góry. Jest to dość popularny produkt marki własnej Biedronki, a wykonany został przez niemiecką firmę Ludwig Schokolade (będącą częścią grupy Kruger). Sam Ludwig Schokolade pod swoimi skrzydłami trzyma takie marki jak Schogetten, Trumpf, Mauxion czy Fritt (tak, to te owocowe gumy). Produkuje też sporo słodyczy właśnie w ramach marek własnych różnych marketów.

Opisy biało-kawowej Luximo Premium co jakiś czas spotykam w sieci. Zawsze budzi ona skojarzenia z analogicznym smakiem czekoladek Merci i jest odbierana jako bardzo słodka. Pierwszą cechę można potraktować in plus (zdecydowanie wolę dostać Merci niż jakąkolwiek inną popularną bombonierkę), druga budziła moje zdecydowane obawy. Obawiałam się również jakości białej czekolady (mogła okazać się nie do zjedzenia), ale pocieszałam się niemieckim wykonaniem (zawsze to lepsze niż biały Wedel czy Goplana).


To naprawdę solidny kawał czekoladziska. Na dole tabliczki znajduje się równa warstwa mlecznej czekolady o standardowej 30% zawartości kakao. To właśnie w nią wtopiono pastę kawową w ilości 2,2%. Muszę przyznać, że ta warstwa jest całkiem przyzwoita. Słodka, ale też maślana i rzeczywiście mocno kawowa. Ot, słodka kawa z chlustem mleka.

Biała czekolada została umieszczona na górze w formie swoistych kapsułek. Dzięki temu można ją bez większych problemów oddzielić od części kawowej (i w razie czego wypluć). Ja pluć jednak nie musiałam - w warunkach terenowych solidna dawka słodyczy sprawdziła się znakomicie. Biała czekolada oczywiście nie była górnych lotów, lecz nie zawierała w sobie przykrych posmaków stęchłego mleka czy starego tłuszczu (zawsze tego się boję przy tanich białych tabliczkach).


 

Ponadto, pochwała należy się za dodatek ekstraktu z wanilii zamiast posłużenia się etylowanilinią. Nie wiem, jak biała czekolada smakowała by mi solo w większej ilości (mimo wszystko unikałam takiego testu), ale w duecie z kawą wydała się całkiem przyzwoita jak na swoją cenę. Owszem, oczywiście była bardzo słodka, ale mimo wszystko spodziewałam się większej porażki. Świat byłby trochę piękniejszy, gdyby Biedronka wprowadzała do swojej oferty czekolady choćby takiego pokroju, zamiast paskudztw opisywanych przez Czoko.

Tabliczka przetrwała z nami calutki urlop, jej żywot skończył się dopiero podczas powrotu. Warto nadmienić, że zjadaliśmy ją w porcjach po 4 kostki naraz, więcej się nie dało przez naprawdę znaczną słodycz (a i tak podczas drogi powrotnej mieliśmy zadziwiającą chęć na cukier). Nie była naszym paliwem w górach, lecz podczas długiej podróży pełnej niespodzianek (nie wszystkie były miłe). Prócz grubaśnych kostek i mleczno-kawowej słodyczy na poziomie zbliżającym się ku ordynarności, czekolada ta już zawsze kojarzyć mi się będzie z opóźnionymi lotami, przebukowywaniem biletów, koczowaniem do lotnisku i... z zagubionym bagażem. Na szczęście koniec końców bagaż odesłano mi do domu, a jedynym miłym skutkiem przedłużonego powrotu do domu były moje czekoladowe zakupy na lotniskach w Meksyku i Madrycie.

Tak mili Państwo, byłam w Meksyku. Z Berlina lecieliśmy do Madrytu, a tam mieliśmy przesiadkę do samiutkiego Mexico City. Dlaczego Meksyk? Tym wyjazdem spełniłam nie tylko swoje marzenie kołaczące się po głowie już od dzieciństwa, ale także marzenie mojego Taty. Jemu zdrowie nie pozwala już na taką wyprawę, ale wiem, że moja obecność tam i zdanie wszelkich relacji ma dla niego ogromne znaczenie. Ponadto, wraz z moim Mężem był to kolejny element spełniania górskiej pasji i zafascynowania wulkanami. Podczas tej wyprawy mieliśmy zdobyć cztery wulkany i po raz pierwszy raz przekroczyć barierę 5000 m n.p.m.

Najbliższy miesiąc, prócz opisów czekolad zjedzonych na wyjeździe, pełen będzie relacji z mojego niezwykłego urlopu. W tym wpisie pragnę przybliżyć Wam miejsce, które odwiedziliśmy kolejnego dnia po przylocie - prekolumbijskie miasto Teotihuacan. Miejsce, od którego wszystko się zaczęło - nie tylko dlatego, iż Aztekowie wierzyli, że w jaskini pod Piramidą Słońca narodził się świat. Od Teotihuacan zaczęło się również moje pragnienie odwiedzenia Meksyku. To prawdopodobnie TEN FILM dokumentalny oglądałam wraz z Ojcem jako dziecko i niesamowicie wrył mi się w pamięć. Tata interesujący się amerykańskimi ludami nawet nagrał ten dokument na kasetę. Na małej Basi monumentalne i tajemnicze budowle wywarły ogromne wrażenie, tak, że nawet jako duża Basia o nich pamiętałam. I chciałam tam być.

 

Miasto Teotihuacan powstało na przełomie er i do dziś nie wiadomo, kto i jakimi siłami je zbudował. Bez użycia koła i metalowych urządzeń stworzono monumentalne dzieło, oparte na układzie gwiazd oraz położeniu sąsiadujących gór. Wokół centrum miasta z dwukilometrową Aleją Zmarłych i licznymi piramidami (główne to Piramida Słońca i Księżyca) oraz świątyniami (m.in. Pierzastego Węża) rozwinęła się cywilizacja prawdopodobnie świadomie odrzucająca pismo, o populacji ludzkiej przekraczającej 200 000 osób. W VII wieku naszej ery, miasto częściowo spłonęło. Prawdopodobnie lud sam je podpalił, nie mogąc znieść zbyt mocnego ingerowania w naturę związanego z rozbudową miasta. Intensywny rozwój cywilizacji był niezgodny z ich wierzeniami. Gdy Aztekowie odnaleźli opuszczone miasto, zrobiło ono tak ogromne wrażenie, iż traktowano je jako święte i nazwano "miejscem, w którym ludzie stają się bogami".  




Magia Teotihuacan jest przeogromna. Warto obejrzeć podlinkowany wyżej przeze mnie dokument, bo wierzcie mi - będąc tam czuje się, że ta historia jest naprawdę żywa. Nieustannie odkrywane są mroczne tajemnice tego miejsca - makabryczne ofiary z ludzi, podziemne korytarze. Teotihuacan ma dziś wielkie znacznie dla mieszkańców Meksyku, mocno wiąże się z ich świadomością narodową. Kilka godzin spędziliśmy na zwiedzaniu całego kompleksu, łącznie z muzeum - a i tak czuję, że moja wizyta tam była niepełna. 

Pod względem tworów cywilizacji, to zdecydowanie najbardziej niezwykłe miejsce, jakie było dane mi odwiedzić. Warto by było kiedyś wrócić do Meksyku jedynie w celu odkrywania właśnie takich miejsc, a już byłaby to fascynująca przygoda. Nasz wyjazd skupiony był jednak na górach, dlatego też kolejny wpis będzie prawdziwie górski.
 



Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, śmietanka w proszku, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, pasta kawowa 2,2%, tłuszcz mleczny, serwatka w proszku, laktoza, lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii.
Masa kakaowa w czekoladzie mlecznej min. 30%.
Masa netto: 200 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 565 kcal.
BTW: 5,4/21/55

czwartek, 25 lutego 2016

Domori IL100% Blend ciemna



Mając w pamięci boską Il100% Criollo musiałam nabyć drugą stówkę z oferty Domori. W przeciwieństwie do wyżej wspomnianej tabliczki, Il100% Blend powstała nie tylko z ziaren Criollo - należy do kolekcji czekoladowych blendów Domori. Z tej serii miałam okazję próbować Ilblend 70%, która była moją pierwszą Domori. Il100% Criollo jest przez wielu uważana za najlepszą stówkę na świecie, również ja odebrałam czekoladę jako zapierającą dech w piersiach. O Il100% Blend w sieci znaleźć można o wiele mniej informacji i generalnie wydawała mi się dość tajemniczą tabliczką. Niewiele wiadomo o jej wykonaniu, nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej stówce. Równie wielką tajemnicą był dla mnie nadchodzący wyjazd na urlop, toteż degustację Il100% zaplanowałam na dzień przed rozpoczęciem naszej lutowej wyprawy.



Bardzo ciemna tabliczka, choć nie w sposób ekstremalny jak na stówkę, przełamywała się z głośnym trzaskiem, lecz zostawiając na palcach lekko tłusty film. Pachniała czymś głębokim i wilgotnym, a na dodatek uwodzicielsko słodkim. Jej aromat przywodził na myśl wykwintne ciasto czekoladowe z ogromem soczystych wiśni i nutą dobrego alkoholu.


 
  
Po umieszczeniu pierwszego kawałka czekolady w ustach ku naszemu zdziwieniu odczuwamy pewną miętową świeżość. Kęs zaczyna bardzo delikatnie się rozpuszczać, w sposób tłusty, ale też bardzo aksamitny. Przypomina smukły, błotnisty syrop. Do kubków smakowych dociera przytłumiona, niby-cytrusowa kwaśność. Tuż za nią plasuje się ściągająca, ziemista gorycz. Jest ona dość mocna, ale jak na 100% i tak wydaje się być delikatna - zapewne jest to efekt uzyskany dzięki aksamitnej konsystencji.

 


Po chwili doznania zaczynają narastać i już wiemy, że skoro 70% Domori to czekolady esencjonalne, to ta 100% jest już esencją z esencji. Czekolada staje się ciężka i zawiesista, o wiele cięższa niż delikatna Il100% Criollo. Mojego Męża z każdą sekundą czekolada zaczynała coraz to bardziej przytłaczać, we mnie zaś wzbierało zaciekawienie. Z chęcią wypróbowałabym jeszcze więcej tej czekolady, choć nie była ona tak cudowna jak wersja Criollo (jednak Criollo to Criollo..). 

 

Mimo wszystko, jest to wyważone i bardzo aksamitne wyobrażenie typowej stówki. Czekolada zalepia bardzo gładkim błotem, co jest typowe dla Domori, ale w tym przypadku wręcz ekstremalne. W buzi szaleją nieustannie przewijające się dojrzałe wiśnie z alkoholowym akcentem. Podszyte są one wodnisto-kwaśnym akcentem tytoniu, ziemi i torfu. Kwaśność z goryczkowym zwieńczeniem osiadają w tyle gardła i przywierają tam tak mocno, iż miałam wrażenie, że po zdjęciu palcem tego smolistego filmu mogłabym sklejać nim przedmioty.

 

Wiśniowo-alkoholowo-tytoniowa nuta rozwija się mocniej w każdym kęsem, a gardło zostaje już tak mocno oblepione błotnistą mazią, że intensywność tych doznań nie pozwala mi z czasem ich konkretnie identyfikować. Pomyślałam o starej drewnianej szafie stojącej w wilgotnej piwnicy, o niepokojącym zapachu opuszczonych domów. Po zakończeniu degustacji błotnista gęstwina na długo pozostała na podniebieniu, z czasem ewoluując w lubiany przeze mnie smak przypalonej konfitury z truskawek.

 

Obcowanie z tą czekoladą było niczym frustrujące pożądanie. Wije się wokół Ciebie ponętna kobieta, jest wręcz nachalna. Pachnie zakazanym owocem, więc musisz ją ignorować, choć osacza Cię swoimi walorami. Powietrze jest gęste od piekielnego podniecenia, ale Ty już przestajesz czerpać przyjemność z bliskości tak pięknego stworzenia, cierpisz... Domori Il100% Blend prowadzi nas na skraj, a ja bardzo lubię takie ekstremalne czekolady. Mimo wszystko chętniej powróciłabym do Il100% Criollo, bowiem to ona niosła najrozkoszniejsze czekoladowe spełnienie.


Skład: masa kakaowa 100%. 
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 622 kcal.

wtorek, 23 lutego 2016

Zotter Cacao Nature 75% with Muscavado Sugar Crackers ciemna z kryształkami cukru Muscovado


Po ekstremalnej Pacari Raw 70% Espirulina czas na kolejną czekoladową skrajność, tym razem z zupełnie innej beczki. Pomysłodawczynią najnowszego szalonego zotterowskiego eksperymentu jest córka Josepfa Zottera - Julia Zotter. Zresztą, czy szalony eksperyment jest w tym przypadku trafnym określeniem? Julia postanowiła w bardzo bezpośredni sposób odwołać się do latynoskiej tradycji, przenosząc do manufaktury Zottera metodę wykonywania czekolady stosowaną od dawna wśród latynoamerykańskich farmerów.

Do tego celu zastosowano peruwiańskie ziarna Cacao Nature. Choć tak jak ekwadorską Pacari Raw 70% Espirulina dziś opisywanego Zottera można nazwać pierwotnym i dzikim, to na pewno nie jest on surowy. Wręcz przeciwnie - kakao użyte do wyprodukowania Cacao Nature 75% with Muscovado Sugar Crackers było wielokrotnie prażone, przez długie okresy czasu.



Do tak spreparowanego kakao stanowiącego 3/4 całej kompozycji dodano następnie 1/4 cukru Muscovado. Jest to rodzaj surowego cukru trzcinowego, produkowanego na Filipinach i Barbadosie. Charakteryzuje się on ciemnobrązową barwą, wysoką lepkością, znaczną grubością i odpornością na wysokie temperatury. Jest też jednym z cukrów najbogatszym w minerały. Ponoć cechuje go wyraziście karmelowy smak, czego nie jestem w stanie zweryfikować, bowiem nigdy nie próbowałam Muscovado solo.

Cukier nie został w żaden sposób rozdrobiony przed połączeniem go z masą kakaową. Dziką mieszankę poddano konszowaniu przez długi okres 34 godzin. Miało to w warunkach fabrycznych imitować wspólne rozcieranie ziaren kakao i surowego cukru na kamieniu metate przez tradycyjnych farmerów. Dzięki takiemu wykonaniu, cukier nie został na gładko rozmieszany z kakao, lecz pozostał w czekoladowej tafli w formie kryształków.



Gdy zaczynamy obcować z naszą tabliczkę prędko przekonujemy się, że pod względem wizualnym ciekawe jest nie tylko opakowanie. Póki nie przełamiemy tabliczki, wygląda ona całkiem normalnie. Przekrój ujawnia nam jednak czekoladową tajemnicę - Cacao Nature 75% posiada bardzo szorstką strukturę. Drobinki Muscovado upstrzyły całe wnętrze tabliczki, występując w niej w niepoliczalnej ilości.

Warto zaznaczyć, iż przy przełamywaniu czekolady usłyszeć możemy nierówny, nieczysty trzask - tak, jakby grube kryształki cukru przeszkadzały w jednorodnym podziale tabliczki. Ostatecznie czekolada łamie się bez jakiegokolwiek ukruszenia.


 

Zapach czekolady jest ujmujący i jak chwilę później się okazało - zupełnie zwodniczy. Cacao Nature 75% pachnie słodkim deserem opartym na kremie z truskawek, malin i jeżyn. Kojarzy się z mgiełką w letni słoneczny poranek oraz z różową watą cukrową. Nie za bardzo chciało mi się wierzyć w to, że tak specyficznie wykonana czekolada uraczy nas niebywale łagodnymi nutami. Moje powątpiewanie okazało się być w pełni słuszne...

Już przy pierwszym kontakcie z zębami i językiem odczuwamy, że w tej czekoladzie wszystko będzie szorstko-chrupiące. W buzi kakaowa masa zaczyna się niby swobodnie rozpuszczać gładkim filmem, jednak gruby cukier przeszkadza w bezproblemowym rozlaniu się czekolady na podniebieniu. Cukier zdaje się w ogóle nie być słodki, czujemy tylko jego ostrą strukturę. Przywodzi na myśl papier ścierny, drobny piasek, pumeks, drobne pestki czy suchą bułkę tartą. Muscovado chrzęści między zębami, co wraz z obecnymi tutaj nutami smakowymi po prostu... drażni jamę ustną.



Huh, no właśnie, jak to jest z nutami smakowymi? Wraz z strukturalną szorstkością od razu przychodzi do nas zaskakująca kwaśność. Na tyle mocna, że zapach jaki przed chwila czuliśmy wydaje się wręcz irracjonalny. Po kilku kęsach jeszcze raz wróciłam tylko do wąchania i teraz odebrałam woń nieco inaczej. To już nie był słodziutki mus, lecz świeżo rwane z wysuszonych dzikich krzewów niedojrzałe jeżyny. Na myśl przyszedł mi również agrest. W smaku pojawiają się również kwaśne grejpfruty, podstarzałe cytryny - wszystko przez to, że owa intensywna kwaśność odbija się surowym gorzkawym echem.

Gorycz ta przypomina bardzo mocno palony, czy wręcz przypalony na patelni karmel. Tak, gdy położymy kęs na języku i zaczyna się od rozpuszczać pod wpływem ciepła, najpierw uderza niebanalna kwaśność kakao, potem nadchodzi palona gorycz, a następnie... w ustach pozostaje tylko chrzęszczący, wilgotny cukier. Tak, jakby poprzez strukturę tego cukru czekolada została pozbawiona klasycznego finiszu. Im dłużej jadłam tą czekoladę, tym karmelowość zdawała się łagodnieć, stając się bardziej przystępną - a może po prostu już przyzwyczaiłam się z czasem do jej mocy?



Cacao Nature 75% with Muscovado Sugar Crackers to ciekawe doświadczenie, ale zdecydowanie na raz. Czuję ulgę, że normalnie czekolady wykonywane w inny sposób. Forma cukru na dłuższą metę denerwuje mnie, bowiem daje ona wrażenie zaburzania percepcji bogactwa kakao. Wraz z wysoką kwaśnością kakao szorstki cukier wbija się ostro w sam środek kubków smakowych, a także drażni wrażliwe zęby. Wydaje mi się, że ta peruwiańska czekolada sama w sobie byłaby raczej sucha, z pierwotną dozą słoności - ale Muscovado jest tu swego rodzaju przeszkadzajką w pełnym odkryciu magii kakao.

Mimo wszystko smak wydaje mi się dość płaski, choć nie można mu odmówić rześkości. Na pewno jest tu wiele dzikości, a ją struktura cukru jeszcze podkręcała. Intensywna prażoność kakao również dała się we znaki, co w połączeniu z tak oryginalnie zastosowanym cukrem tworzy coś niemal ekstremalnego. Wiele czekolad jest niczym rozpalona, lepka i lejąca się lawa - ten Zotter to po prostu wulkaniczny, sypki piach.



PS Czekoladę zakupiłam dzięki Czekolady Zotter Polska.

Skład: masa kakaowa, pełny cukier trzcinowy 25%.
Masa kakaowa min. 75%.
Masa netto: 70 g (2x 35 g).
Czas konszowania: 34 godziny.
Wartość energetyczna w 100 g: 503 kcal.
BTW: 9,8/37/31