czwartek, 30 października 2014

Milka Tuc mleczna z solonymi krakersami Tuc

Źródło: http://chocologia.blog.hu/2012/11/07/milka_tuc

Na początku października w Netto obowiązywała promocja na czekolady Milka: Tuc i Lu. Kupując dwie tabliczki, płaciło się za jedną 2,50 zł. To nie lada gratka biorąc pod uwagę, że do niedawna powyższe produkty dostępne były jedynie w Almie za cenę bliską 8 zł za sztukę (sic!). Być może uważacie, że mój masochizm sięga zenitu - znowu kupiłam coś, co na 99,9% nie będzie mi smakować. A jednak skusiłam się. I cóż. Nie żałuję.

Milkę Tuc otworzyłam w aucie, w drodze do domu z pracy. W przypadku serii Tuc i Lu nie można zarzucić Milce braku pomysłowości. Tabliczka wygląda oryginalnie i bardzo sympatycznie. Parę kostek Milki Tuc miało być małym kopem energetycznym przed ćwiczeniami, które chciałam wykonać zaraz po powrocie z trasy do rodzinnego miasta. Nie miałam zamiaru snuć refleksji nad tym wyrobem. Ale jednak, po odłamaniu pierwszej kostki, coś mnie zastanowiło...

Czekolada pachniała inaczej, niż chociażby niedawno próbowana przeze mnie Milka Pretzel Loves Choco. Nie była to odrzucająca woń syropu cukrowego i stęchłego mleka - lecz przyjemny mleczny aromat okraszony szczyptą wanilii. Nie była to rzecz wykwintna, ale na pewno o wiele bardziej przystępna dla zmysłów.

Znalazło to swoje odzwierciedlenie w smaku. Kakao oczywiście nie było wyczuwalne, ale za to cukier nie przyćmiewał nam wszystkiego. To była właśnie ta delikatna mleczność, jaką Milka reklamuje się na całym świecie. Coś przystępnego dla wszystkich. Dodatek lekko słonych, nie za twardych, chrupiących krakersów - spójnie i lekko się z taką mleczna czekoladą łączył. Słoność nie była intensywna i może przydałoby się jej odrobinę więcej - lecz i tak czy siak, nie było najgorzej. W składzie Milka Tuc może nas odstraszyć szereg związków chemicznych użytych do wypieku krakersów - ale smak mówi sam za siebie...

Byłam zdziwiona. Produkt był przeciętny, był słoooodki - ale nie odrzucał od siebie po pierwszej kostce. Ba, zjadłam na raz pół tabliczki :P. Spojrzałam jeszcze raz na opakowanie i wszystko stało się jasne. Tabliczkę wyprodukowano w Niemczech. W ten sposób potwierdziło się to, o czym słyszę od dawna - niemiecka Milka jest lepsza od polskiej. Zdecydowanie inna jakość. Ktoś na naszej rodzimej ziemi odwala niezłą fuszerę...
 A Wy? Czujecie różnicę?

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mąka pszenna, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, tłuszcz palmowy, syrop glukozowy, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu, wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu, difosforan disodowy, sól, skrobia pszenna, aromaty, masło, pirosiarczyn sodowy, ekstrakt pszenny, słodzone skondensowane mleko, wodorotlenek sodu.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 87 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 525 kcal.
BTW: 6,3/28/59,5


poniedziałek, 27 października 2014

Pichler ciemna nadziewana rokitnikowym marcepanem


Planując zakupy w innsbruckim sklepie R.Rajsigl wiedziałam, że czekać tam będzie na mnie cała półka z czekoladami Pichler, rodem z Tyrolu. Dobrze pamiętam tą markę z wizyty w Austrii w 2011 roku - kupiłam wtedy mleczną czekoladę Pichler nadziewaną kremem z kasztanów. Rodzina Pichler prowadzi w Sillian pensjonat, kawiarnię oraz cukiernię. Poza tym, państwo Pichler własnoręcznie tworzą czekolady, przede wszystkim z fantazyjnymi, obfitymi nadzieniami. Mają bardzo bogatą ofertę, która dwoi się i troi w oczach dzięki swojej barwności. Zajrzycie do ich sklepiku na stronie internetowej, na pewno nabierzecie apetytu.

W tym roku, robiąc czekoladowe zakupy w Innsbrucku, postawiłam głównie na Zottera. Z oferty Pichler zakupiłam trzy tabliczki, które najbardziej przekonały mnie do siebie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę do Austrii i będę miała okazję bliżej zapoznać się z szerokim asortymentem Pichler. Dzisiaj przed Wami pierwszy z tyrolskich oryginałów - ciemna czekolada nadziewana rokitnikowym marcepanem.

Gdy w Innsbrucku wzięłam do ręki tą tabliczkę, nie za bardzo wiedziałam, z czym mam do czynienia. Słowo "Sanddorn" z niczym konkretnym mi się nie kojarzyło, a pomarańczowe kuleczki widoczne na zdjęciu nie stanowiły dla mnie jednoznacznej odpowiedzi. To nie mógł być cis, a więc może jarzębina? Ekspedientka w sklepie wyszukała dla mnie specjalnie w internecie tłumaczenie tego słowa. Rokitnik! O mamo, już zupełnie zapomniałam, że taka roślina istnieje!

W Polsce w formie dzikiej spotykany rzadko, sadzony jako krzew ozdobny. Jego czerwone soczyste owoce są cierpko-kwaśne, po przemarznięciu nabierają słodyczy. Mają wiele dobroczynnych właściwości sprawiających, że z powodzeniem mogą być stosowane w lecznictwie i kuchni. Ciekawostką jest fakt, że obficie występująca w owocach rokitnika witamina C nie ulega rozkładowi podczas obróbki termicznej. Ponadto, dżemy z rokitnika są naturalnie gęste, ze względu na wysoką zawartość pektyn w tych owocach. Nic, tylko rwać rokitnik i gotować przetwory! ;)

Przejdźmy do czekolady. Stanowi ona jednolitą taflę, niemal identyczną jak w przypadku nadziewanych czekolad Zottera. Różni się jednak masą - tabliczka od Pichlera waży solidne 100 g. Ile ja bym dała, żeby zotterowskie smakołyki miały taką gramaturę! Po przekrojeniu tabliczki na pół, naszym oczom ukazuje się jej apetyczne wnętrze.


Aromat jest bardzo ciekawy. Przez woń kakao przebija się wyraźnie marcepan z nutką czegoś owocowego, świeżego. Warstwa deserowej czekolady jest cienka i bardzo ciężko oddzielić ją od nadzienia. Przez to trudno ocenić jest wartość samej czekolady. Próbując wyłuszczyć coś w ten sposób jesteśmy w stanie stwierdzić, że złą jakością nie grzeszy, ale nie jest to ten sam poziom co Zotter. 

Zawarty wewnątrz rokitnikowy marcepan nie stanowi mocno zbitej masy, jest tak jakby odrobinę puszysty. Na języku wyczuwalny jest jako mięciutki i delikatny mus. Ku naszemu zdziwieniu, w smaku nie dominuje typowy, charakterny marcepan. Migdały identyfikujemy bez problemu, jednak nie grają one pierwszych skrzypiec. Na pierwszy plan wychodzi rokitnik. Tak moi drodzy, rokitnik. Coś, co przypomina nieco gorzką pomarańczę, konfiturę jarzębinową i z dzikiej róży. Coś niezwykle oryginalnego, niespotykanego. 

Optymalna słodycz wyrobu oraz lekkie doprawienie go rumem (nic nam nie śmierdzi alkoholem, po prostu rum stanowi tutaj podkręcającą doznania przyprawę) sprawiają, że czekolada bardzo nam smakuje. Idealna czekolada na jesień. Do pełni szczęścia brakuje nam większej ilości bogatszej w kakao i jeszcze lepszej polewy czekoladowej. Bardzo jestem ciekawa, jak z identycznym połączeniem smakowym poradziłby sobie Zotter. Mam przeczucie, że to dopiero mógłby być fenomen :).

Skład: rokitnikowy marcepan 60% (marcepan (migdały, cukier, irlandzki rum), czysty naturalny koncentrat z rokitnika, syrop cukrowy, irlandzki rum), ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, wanilia burbońska).
Masa kakaowa min. 53%.
Masa netto: 100 g.

piątek, 24 października 2014

Wawel mleczna z ciasteczkami Petit Beurre

Źródło: przegladhandlowy.pl

Deszczowe i mgliste dni w pracy to zło. Nie dość, że człowiek wciska wtedy w siebie margarynowego Wedla, rozsmarowując topiącą się w palcach pseudo-kakaową breję na kierownicy służbowego auta - to jeszcze wjeżdża do pierwszego lepszego marketu, w akcie desperacji kupując byle jakie przecenione czekolady na zapas. Tja, na zapas, jakby brzydka jesienna pogoda miała zwiastować rychły kataklizm, na który trzeba sporządzić awaryjne zapasy ;). Tym oto durnowatym sposobem, zdobyłam dwie 100-gramowe tabliczki Wawel. Dość nowe propozycje - mleczna z ciasteczkami Petit Beurre oraz deserowa z nadzieniem jogurtowo-jagodowym. Nie muszę wspominać, że mój Mężczyzna opierniczył mnie, że kupuję takie czekolady? ;)

 Jak możecie się domyślać, opisywana dziś czekolada nie stała się częścią kawowo-miłosnego rytuału, w który zazwyczaj wplatamy nasze degustacje kakaowych skarbów. Wawel Petit Beurre została podzielona na pół - zarówno ja, jak i mój Ukochany zjedliśmy ją w pracy. A po wszystkim podzieliliśmy się wrażeniami (o ile w ogóle doznania związane z konsumpcją tego produktu można nazwać wrażeniami ;)).

Wawel? Ze względu na Michałki darzę tą markę odrobiną sympatii (co z tego, że białe Michałki są oblane tanim substytutem białej czekolady, skoro i tak są pyszne? ;)). Nie ma co, ogólnodostępne cukierki robią na pewno lepsze od Wedla. Herbatniki Petit Beurre? Któż ich nie zna! Dla mnie to jeden ze smaków dzieciństwa. Uwielbiałam je szczególnie pokruszone, wymieszane ze startym jabłkiem. To, że finalnie posypywałam ową miksturę jeszcze toną cukru - możemy pominąć ;).

Czekolada Wawel Petit Beurre swoją nazwą przywołuje wspomnienie beztroskiego dzieciństwa, ale na tym dobre rzeczy się kończą. Otwierając opakowanie, nieco się zaskoczyłam - zapach przypomina mleczną Goplanę (kolejny dziecięcy sentyment). Czuć lekko maślany aromat herbatników. Hm, to niby dobrze, prawda? Niestety, jest to tylko chwilowe odczucie. Już po sekundzie zdaję sobie sprawę, że ta tabliczka to kolejny marny przeciętniak.

Mleczna czekolada jest w smaku bardzo słodka - ale jest to dla mnie słodycz łatwiej tolerowana, niż w polskiej Milce. Po rozpuszczeniu kostki w ustach, cukier czuć mocno na podniebieniu - to takie specyficzne, nieco wkurzające uczucie... Może nie było by tak źle, gdyby nie fakt, że w buzi pozostaje również posmak margaryny. Po jakiego grzyba Wawel wrzucił do tej czekolady tłuszcze roślinne inne niż kakaowy? Wystarczy, że na bazie tłuszczu palmowego wypieczone zostały Petitki... 

A kawałki Petitków (Petitek?) są bardzo małe. Niby jest ich sporo, ale tak właściwie to nic wielkiego do całej kompozycji nie wnoszą. No może nieco ułatwiają przebrnięcie przez tą słodko-tłusty twór. Ktoś wpadł na pomysł, ktoś go zrealizował - ale wszystko zostało zrobione po łebkach, na odwal się. Kurczę, a po doświadczeniu z wedlowskim KarmelLove już nikt mi nie powie, że masówka z zasady musi być byle jaka!!!

Dla mnie to był przeciętniak, z dwojga złego do przejścia. Mój Facet zdecydowanie surowiej ocenił tą czekoladę. Śmierdziała mu margaryną, była słodkim ulepkiem i z ledwością się przemęczył aby ją zjeść. Co jeszcze mogę dodać od siebie? Hah, jeśli jesteście spragnieni herbatników w czekoladzie wkrótce opiszę inny produkt, godniejszy polecenia... Ależ się zdziwicie! ;)

Skład: cukier, ciasteczka 20% (mąka pszenna, cukier, tłuszcz palmowy, skrobia pszenna, cukier inwertowany, sól, wodorowęglan amonu i wodorowęglan sodu, masło, aromat), tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcze roślinne (palmowy, shea), tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromat.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 536 kcal.
BTW: 6,7/31,6/56,1

wtorek, 21 października 2014

Lindt Excellence Caramel With A Touch Of Sea Salt ciemna z karmelem i solą

Źródło: ebay.in
Gdy jakiś czas temu w polskiej ofercie Lindta pojawiła się tabliczka Excellence Caramel With A Touch Of Sea Salt - przy każdej możliwej okazji wodziłam za nią wzrokiem w sklepach. Wypełniona po brzegi Magiczna Szuflada chroniła mnie jednak przed wybuchem czeko-zakupoholizmu, w czym pomógł mi permanentny brak promocji na czekolady Lindta. W końcu jednak trafiłam w Almie na upragnioną obniżkę cen (wspaniały pretekst na czekoladowe zakupy :D) i stałam się posiadaczką dwóch lindtowskich nowości - rzeczonej karmelowej tabliczki oraz Roasted Sesame. Nie ukrywam, że do zakupu obu produktów zachęciła mnie nie tylko czysta sympatia do Lindta, ale i pozytywne recenzje na blogu Czoko :). 

Otwarcie tak dobrze znanego kartonika i rozerwanie tak dobrze znanego sreberka... Lindtcie, jasny gwint, znów tęskniłam za Tobą. Lubię, gdy mój Przyjaciel Lindt przychodzi do mnie raz na jakiś czas i przynosi niespodzianki ;). Oby to były zawsze tylko miłe niespodzianki (bo bywało różnie...). Na szczęście, ta była wyjątkowo miła!

Na dzień dobry dociera do nas obłędny zapach. Tak jak w przypadku wedlowskiego KarmelLove były to mleczne krówki, tak tutaj mamy krówki kakaowe (i znów w najlepszej wersji z możliwych, takie jak moje firmowe cukierki ;)). Jest to aromat niesamowicie pociągający. Z tak udaną zapachową fuzją deserowej czekolady i karmelu jeszcze nigdy się nie spotkałam.

Powtórzę się, deserowa czekolada Lindta to gratka dla każdego, kto boi się ciemnej czekolady. Czujemy moc kakao, ale w dawce akceptowanej dla wszystkich. Tego typu czekolada jest doskonałym elementem do łączenia z jakimikolwiek dodatkami. A jeśli dodatki zostały umieszczone w tabliczce w przemyślanej formie - możemy oczekiwać wyłącznie sukcesu. W przypadku tej czekolady dodatki uczyniły z niej coś fenomenalnego!

Karmel został umieszczony wewnątrz tabliczki w dwóch formach. Mamy piaskowe oraz bursztynowe drobinki - gdy spojrzymy na skład produktu okazuje się, że rzeczywiście Lindt postawił w tym względzie na urozmaicenie. Karmelowe cząstki są dość twarde i mocno chrupiące - zdecydowanie wolę taką formę od wylewającego się bokami płynnego karmelu. Ponadto, karmel absolutnie nas nie zasładza. Owszem, pod koniec degustacji czujemy, że cukier nam podskoczył - ale sacharoza nie masakruje nam kubków smakowych. Karmel jest odrobinę maślany, a przede wszystkim dość znacznie palony. Subtelna goryczka palonego cukru idealnie zgrywa się z równie lekką goryczką deserowej czekolady.

Sól stanowi kropkę nad i, idealne dopełnienie. Jest bardzo wyrazista, sporo jej sypnięto - i bardzo dobrze! Podkreśla wszystko to, co jest dobre w tej czekoladzie. Po raz kolejny przekonałam się, jak sól genialnie łączy się z kakao. Jestem bardzo ciekawa, jak to połączenie dodatków spisało by się w mlecznej i całkiem gorzkiej czekoladzie Lindta. Szczególnie w tej drugiej - mogłoby być ostro!!! :D To byłby naprawdę mocny kontrast. Tymczasem, Lindt Excellence Caramel With A Touch Of Sea Salt polecam wszystkim - a szczególnie tym, którzy chcą rozpocząć eksperymenty ze smakowaniem nowych połączeń w czekoladach :).

Skład: cukier, miazga kakaowa, kawałki karmelu 5% (cukier, laktoza, tłuszcz mleczny, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna rzepakowa, aromat), skarmelizowany cukier 5% (cukier, tłuszcz kakaowy), tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, sól morska 0,3%, aromaty.
Masa kakaowa min. 47%.
Masa netto: 100 g.

sobota, 18 października 2014

Zotter Himbeer und Kokos mleczna kokosowa z nadzieniem malinowym i kokosowym


Czas na kolejną nadziewaną tabliczkę Zottera! :D Cieszycie się? Ja na kawę połączoną ze smakowaniem tej czekolady bardzo się cieszyłam... Bo degustacja Himbeer und Kokos była wyczekana - została przez nas odłożona na później za względu na moje rewolucje zdrowotne. A na powyższe połączenie smakowe napalałam się niesamowicie. Już na sklepowej półce w Innsbrucku zotterowskie maliny z kokosem uwodzicielsko puszczały do mnie oczko. Teraz, po zaznaniu już odrobiny rozkoszy, jaką niosą z sobą nadziewane Zottery - tym bardziej nie mogłam się doczekać malinowo-kokosowej inwazji!!!  

Nie było innej opcji. To musiało być pyszne. Kuszący, naturalnie kokosowy zapach uderzył nam do głowy od razu po rozwinięciu sreberka. Mleczna czekolada o aż 50-procentowej zawartości kakao, sama w sobie również zawierała dodatek kokosa. Było to czuć w smaku - tak jakby prócz mleka krowiego dolano do całości trochę kokosowego. Odkrawanie warstewek czekolady od nadzienia stanie się już rutynowym działaniem przy degustowaniu nadziewanych Zotterów. Tylko przy takim ruchu mam możliwość delektować się przez chwilę samą czekoladą. W tym wypadku - rewelacyjnie intensywną  mleczno-kokosową czekoladą. Bardzo mało słodką, a bogatą w mnóstwo nut smakowych. Jadłabym na tony solo!

Grubaśne nadzienie podzielone zostało równo na dwie warstwy. Na dole jest malinowo, u góry kokosowo. Barwy odzwierciedlają naturę tych owoców, bez żadnych zbędnych bajerów. Pierwsze wrażenie po skosztowaniu górnej warstwy nadzienia - jest TŁUSTO.  Nie jest to jednak nieprzyjemny tłuszcz - wszak mamy tu sporo kokosa, a do tego jeszcze pełnotłustą śmietanę. Biała część jest dość gładka i bardzo kremowa, a jej tłustość przywodzi na myśl olej kokosowy i masło - a dodatkowo zatopione są w niej miękkie wiórki kokosowe. Nie są to ogromne ilości wiórków, ale jest ich wystarczająco dużo aby stały się istotnym, wyczuwalnym elementem. Wydaje mi się, że kokosowe nadzienie nie przypadnie wszystkim do gustu - jest bardzo specyficzne. Po prostu wielu z nas przywykło do sporej dawki cukru i mocnych aromatów w kokosowych słodyczach, a tak bardzo naturalnie kokosowe nadzienie może wzbudzić sprzeciw. Nie mówiąc już o niespotykanej tłustości.

Dolna warstwa jest totalnie odmienna. Moi drodzy, to są maliny do potęgi entej. Świeże, aromatyczne, kwaskowato-słodkie maliny. Jakby rozetrzeć je w moździerzu i wydobyć z nich całą esencję. Doprawiona odrobiną wanilii domowa konfitura. Coś równie intensywnego, jak w Beerenemulsion in Weiss, ale tym razem są to samiuteńkie, wypasione maliny. Tak bardzo oczywiste i piękne w smaku, że nie ma się co nad tym więcej rozpisywać :D.

W Himbeer und Kokos nie trzeba się niczego doszukiwać. Wszystkie elementy tej układanki zostały nam podane jak na tacy - z całym swym dobrodziejstwem. Zadziwia fakt, że wszystko jest tak bardzo naturalne, a przy tym tak podkręcone smakowo. No i dodatkowo - tak mało słodkie. I może właśnie przez to Zotter funduje nam niezwykle intensywne odczucia - bo cukier nie przykrywa tego, co jest najważniejsze. Jest moc!

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, maliny 7%, wiórki kokosowe 6%, syrop glukozowo-fruktozowy, odtłuszczone mleko w proszku, pełnotłusta śmietana w proszku, mleko kokosowe 3%, suszone maliny 2%, mleko, proszek malinowy 2%, migdały, koncentrat ananasowy, koncentrat cytrynowy, lecytyna sojowa, nierafinowany cukier trzcinowy, słodka serwatka w proszku, sól, suszone jagody, proszek cytrynowy, wanilia, cynamon, płatki róż.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 480 g.
BTW: 4,5/34/38

środa, 15 października 2014

Domori Ilblend ciemna 70%


W efekcie zakupów w innsbruckim sklepie R.Rajsigl, z urlopu przywiozłam dwie tabliczki marki Domori. Dwa 25-gramowe maleństwa, które paradoksalnie były najdroższymi czekoladami jakie wtedy kupiłam. Dlaczego tak jest? No cóż, jakość kosztuje, a pasję należy doceniać. A że Domori nie brak jakości i pasji - nie ma co wątpić. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową tej włoskiej firmy, aby przeczytać wspaniałe historie o tym, jak starannie tworzy się dobrą czekoladę. Ponadto, Domori swoją twórczość skupia na korzystaniu przede wszystkim z rzadkiej odmiany kakao - Criollo. Dlaczego taki wybór? Pozwólcie, że znów odeślę Was na ww. stronkę - jest naprawdę pięknie zrobiona :).

Dziś opisywana czekolada nie składa się tylko i wyłącznie z Criollo. Jest ono tutaj istotnym składnikiem, ale generalnie tabliczka to miks różnych odmian kakao. Ale nie byle jaki miks - po degustacji jestem w 100% pewna, że każdy szczególik mieszanki był głęboko przemyślany. Skład nas jednak o udziale poszczególnych odmian nie informuje (wcale się nie dziwię, to przecież tajemnica firmowa ;)) - mamy uwzględnione tylko dwa bazowe składniki. Masa kakaowa i cukier trzcinowy. Nic więcej nie trzeba. Totalna skrajność w porównaniu do popularnych tabliczek dostępnych w każdym sklepie - których lista surowców ciągnie się w nieskończoność.

Nie było mi dotąd dane częste obcowanie z Prawdziwymi Czekoladami, jednakże jedno jest pewne - Domori Ilblend jest całkowicie odmienna chociażby od całkiem niedawno degustowanej Amedei Chuao. Zupełnie inne czekolady. Niech to będzie najprostszy przykład dla niedowiarków, którzy uważają, że gorzka czekolada to gorzka czekolada, ciemne piwo to ciemne piwo, wytrawne wino to wytrawne wino - i nic poza tym. Prosta konfrontacja która sprawia, że chce mi się jeszcze więcej Prawdziwych Czekolad. Aby się ich nauczyć i aby je CZUĆ.

Elegancki mały kartonik, a wewnątrz niego sreberko w bordowym kolorze przyozdobione w logo firmy. Maleńka tabliczka została podzielona na cztery kostki. Bardzo ładnie wyglądające kostki. Nie zrobiłam im zdjęcia, zupełnie o tym nie myślałam gdy otwierałam opakowanie. Jeśli bardzo chcecie zobaczyć, jak wyglądała czekolada - po prostu wpiszcie hasło Domori w Google Grafika :D. Oczywiście mój Mężczyzna znów miał skojarzenia budowlane - kosteczki Frucht & Sinne były dla niego panelami, a Domori to kafelki łazienkowe ;).

Zapach? Zaskoczył mnie, bo był niezwykle delikatny. Nic nie porażało ani nie zwalało z nóg. To był wyraźny zapach, lecz przepełniony subtelnością. Taki jakby lekko mleczny, choć przecież mleka w tej czekoladzie nie ma ani trochę. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w smaku. Smak mnie zaskoczył. Zapewne większość z Was po 70-procentowej czekoladzie spodziewa się dużej goryczy. Ta tabliczka była natomiast rozkosznie SŁODKA i SPOKOJNA. Zbalansowana, aksamitna, słodycz. Taka, jak w świeżym ciepłym mleku. Jak w dojrzałych, soczystych brzoskwiniach. Nic nie atakowało nas z lewa i prawa. Pełna harmonia. Rozpuszczanie się kęsa w ustach było jak głębokie i powolne zapadanie się w mięciutką pierzynkę. SSSMOOOOTHHH!!!!!!! 

Czerwona Filiżanka chciała na moim blogu notki o seksie, bo wszak to słowo znajduje się w tytule mojego internetowego czeko-pamiętnika. Droga Czytelniczko, doczekałaś się - będzie seks ;). A to dlatego, że podczas degustacji tej czekolady przyszło mi do głowy niezwykle trafne porównanie. I chciałabym, abyście właśnie tak wyobrażali sobie Domori Ilblend ;).

Moi Kochani, ta czekolada jest jak orgazm. Ale nie jest to orgazm gwałtowny, krzykliwy, spazmatyczny. To orgazm, który przychodzi bardzo długo, lecz rozkosz trwająca w drodze ku niemu jest na tyle mocna, że sam etap powolnego osiągania jest już nieziemsko błogi. A gdy w końcu już nadejdzie orgazm, to jest on taki jak jego osiąganie - bardzo długi, harmonijnie odprężający. Jakby promienie ciepłego wiosennego słońca zalewały całe ciało i umysł. Spokojne unoszenie się i falowanie ponad białymi chmurami. A wtedy na usta nie ciśnie się krzyk, lecz przeciągliwe westchnienie. Oddychając głęboko i miarowo wydobywasz z siebie szeptem jedno zdanie: "Jakie to piękne..."

Tak właśnie było. Jedzcie dużo dobrej czekolady i uprawiajcie dużo dobrego seksu ;). Amen!

Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy.
Masa netto: 25 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 555 kcal.
BTW: 9/37/42

niedziela, 12 października 2014

Wedel Creme Brulee mleczna z nadzieniem creme brulee

Źródło: http://www.wedel.pl/czekolady-duze/creme-brulee

Po niezwykle udanej degustacji KarmelLove z solonymi orzeszkami, zostałam przepełniona nadzieją, że może Wedel się poprawił. Postanowiłam sięgnąć po jedną z tabliczek z innej najnowszej serii Wedla - inspirowanej włoskimi i francuskimi deserami. Miałam w ogóle nie kupować niczego z tej edycji, no ale dzięki KarmelLove Wedel złapał mnie w sidła zakupoholizmu. Ene-due-rabe i spośród Panna Cotta, Tiramisu i Creme Brulee, w moje łapki wpadł ostatni twór.

Jak głosi napis na plastikowym opakowaniu dużej 289-gramowej tabliczki "Creme Brulee to krem ze śmietanki i żółtek z warstwą chrupiącego karmelu na wierzchu. Jest klasykiem wśród wykwintnych deserów, po raz pierwszy został opisany już w 1691 r. w książce kucharskiej słynnego francuskiego szefa kuchni Francois Massialota." Możecie mi powiedzieć, jak to się stało, że NIGDY nie jadłam creme brulee? Może dlatego, że sama nie umiem zrobić, a bywając w restauracjach zawsze na deser wybieram ciasto lub lody (najlepiej dwa w jednym :D). Jeśli jednak prawdziwe creme brulee ma wzbudzać podobne wrażenia smakowe, jak wyrób Wedla - to ja podziękuję. Zdecydowanie wolę kojarzyć ów deser w interpretacji czekoladowej z Lindt Excellence Creme Brulee.

 Nie podejrzewajcie mnie o paskudne obżarstwo - historia degustacji tej tabliczki będzie długa, bowiem podejść do niej było wiele - nim opakowanie zostało całkowicie opróżnione. W moim przypadku - pierwsze podejście miało miejsce podczas jazdy autem w deszczowy i ponury dzień, gdy każda dawka cukru pochodząca z czegokolwiek czekoladowego była w stanie poprawić mi humor. Ostatnie podejście - podczas samotnych, popołudniowych rozkmin przy mocnej czarnej i gorzkiej kawie. Mój Facet miał z Creme Brulee jeszcze gorzej. Skosztował owego wynalazku w pewien niedzielny poranek, w który to planowo naszym kawowym towarzyszem miał być Zotter. Ja jednak umierałam w łóżku z grypą żołądkową i cokolwiek innego do jedzenia niż rzadka kaszka nie wchodziło w grę. Podsunęłam więc Lubemu pod nos kawałek Wedla. Biedaczysko, zwyzywał mnie - nie dość, że sam, to jeszcze takie świństwa musiał jeść... ;)

Świństwa, no właśnie, świństwa. Warstwa czekolady w Creme Brulee jest mdła i naprawdę kiepska, choć z dwojga złego chyba bardziej podeszła mi od Milki (a jednak!). Nadzienie jest urozmaicone, to fakt - choć na przykład mój Mężczyzna nie czuł żadnego urozmaicenie, a jedynie cukier i margarynę. Ja nie potraktuję sprawy aż tak jednoznacznie, mimo iż rzeczywiście cukru i margaryny tutaj nie brakowało...

Górna warstwa nadzienia to ciemna pasta karmelowa. Chwała bogu, że ma ona stałą konsystencję - w zasadzie gdyby połączyć ją z lepszą czekoladą, orzechami i solą - mogłaby dać coś całkiem przyzwoitego. Owa pasta składa się głównie z zagęszczonego słodzonego mleka, ale w swym składzie posiada również całkowicie utwardzony tłuszcz palmowy. Zaklinam Was, dodawanie takich paskudztw do czekolady powinno być karalne! Niestety, udział margarynowych wynalazków odbija się w całokształcie smakowym produktu, ale o tym za chwilę...

Dolna warstwa nadzienia ma białą barwę, no i niestety składa się przede wszystkim z tłuszczy roślinnych (tu mamy grzech połowiczny, bowiem utwardzono je częściowo, a nie całkowicie ;)). Mleczne składniki występują w składzie dopiero później, a szkoda - bo margaryna ostro je przyćmiewa. Niestety, zostaje w ustach ten obleśny posmak... 

Całe szczęście, w białej warstwie oprócz podłej margaryny mamy jeszcze coś fajnego - płatki karmelowe. Te łatwe do zauważenia brązowe przecinki przyjemnie chrupią i... ratują sytuację. Albo słodycz wypaliła mi już kubki smakowe, albo pod koniec degustacji rzeczywiście wyczułam, że momentami niosą one ze sobą nutkę goryczki palonego cukru. Wiecie, taka odrobina przyjemności w morzu męczarni ;).

Wedel Creme Brulee to jedna z tych czekolad, która jest tak podła, że podczas jej jedzenia włącza się syndrom pożeracza cukru. Pakujesz do ust kolejne kostki, zupełnie beznamiętnie, niczym w transie - a potem boli Cię od tego brzuch i przez kilka godzin odbija Ci się tłustą breją. Swoją drogą, te kostki z wybrzuszeniem w kształcie kwiatka tudzież rozety zupełnie nie trafiają w moje gusta. Generalnie, ta czekolada kojarzyła mi się z tanimi ciastkami na wagę, wypełnionymi margarynowo-kakaową masą (z naciskiem na to pierwsze). Niestety Wedlu, dałeś ciała. KarmelLove Ci się udało, ale w produkcji dobrych nadziewanych czekolad jesteś daleko za Murzynami.

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu), cukier, pasta karmelowa (mleko zagęszczone odtłuszczone słodzone, syrop glukozowo-fruktozowy, syrop cukru inwertowanego, tłuszcz palmowy całkowicie utwardzony, cukier, glicerol, tłuszcz mleczny, sól, karagen, aromat), tłuszcze roślinne częściowo utwardzone (palmowy, rzepakowy, słonecznikowy, shea), pełne mleko w proszku, serwatka w proszku, płatki karmelowe 3% (cukier, syrop glukozowy), aromaty, lecytyna sojowa, kurkumina, ekstrakt z papryki.
Masa kakaowa min. 29%.
Masa netto: 289 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 520 g.
BTW: 5,1/29,1/58,6

czwartek, 9 października 2014

Frucht & Sinne biała z marchwią, czarną porzeczką i jabłkiem


Frucht & Sinne czyli owoce i zmysły. Taką ładną nazwę posiada pewna austriacka manufaktura czekolady, która specjalizuje się w łączeniu kakao z owocami i... warzywami. Zachęcam Was do odwiedzenia strony internetowej tego producenta. Ich oferta przyprawi niejednego o ślinotok! 

Ubolewam, że w sklepie R.Rajsigl w Innsbrucku widziałam jedynie maleńką część kolekcji czekolad Frucht & Sinne. Jedną z najciekawszych pozycji jest moim zdaniem biała czekolada z szparagami (!). Nie ma co płakać, zakupiona przeze mnie jedyna jedyna tabliczka Frucht & Sinne to również prawdziwy oryginał. Bo któż z Was spotkał się z połączeniem białej czekolady z marchwią? A żeby nie było zbyt prosto, dodajmy jeszcze do tego czarną porzeczkę i jabłko :). Oj, ależ mnie ciekawiła ta czekolada!

To zalotne spojrzenie na opakowaniu rzeczywiście wpada w oko ;). Gustowny kartonik i proste sreberko (tak hermetycznie zamknięte, że musieliśmy skubańca rozciąć nożyczkami) okrywają 50-gramowe cienkie cudeńko, które wygląda niesamowicie:


Genialne wykonanie tabliczki (choć mojemu Lubemu "paskowane" kostki kojarzyły się z panelami podłogowymi ;)), bardzo atrakcyjny wygląd. Ciemniejszy odcień bieli i mnogość kolorowych punkcików dają nam pewność, że dodatków nie poskąpiono.

Już na samym wstępie pragnę zaznaczyć, że czekolada pachniała świetnie i również bardzo dobrze smakowała - proszę nie zrażać się moimi dziwnymi skojarzeniami :D. Obwąchiwanie tabliczki od razu doprowadziło mnie to odkrycia, że rzeczywiście jest tam marchewka. Kolejny efekt niuchania był już mniej oczywisty. Zapach czekolady skojarzył mi się z... KARMĄ DLA PSÓW. Nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem! Ale zupełnie mnie to nie odrzuciło. Dodajcie do tego przyjemne aromaty waniliowo-śmietankowe i otrzymacie coś naprawdę spektakularnego :D.

Jeśli chodzi o to, czego dostarcza nam czekolada po umieszczeniu w buzi - oj, jest ciekawie! Może mogłaby bardziej rozpuszczać się w ustach, ale i tak czy siak jest to dobra jakościowo, delikatna biała czekolada. Dokładnie taka, jaką lubię. Ma w sobie całe mnóstwo ziarnistych granulek, które są lekko chrupiące i bombardują nas całą gamą smaków. Z łatwością wyczuwamy każdy składnik z osobna: marchew, czarną porzeczkę, jabłko. Wyczuwanie wszystkich dodatków razem doprowadza mnie do kolejnego dziwacznego odkrycia - to smakuje jak CUKIERKI DLA KONI. I jasny gwint, to wcale nie jest wada! (Uprzedzając pytania - tak próbowałam cukierków dla koni, są całkiem spoko ;)).

To było zupełnie inne i bardzo ciekawe. Kwaskowata czarna porzeczka, soczyste jabłko, aromatyczna marchewka - pojawiły się w czekoladzie w formie zliofilizowanej, a więc idealnie odzwierciedlono ich naturalny smak. Jak ujął mój Ukochany, biała czekolada mogła by być bardziej maślana - ale ja uważam, że wtedy forma i smak liofilizowanych owoców straciłyby na wartości. Czekolada zostawia po sobie odrobinę gładkiego filmu na podniebieniu. Absolutnie nie jest zbyt słodko. Odczucie bardzo wyważonej słodyczy skłania nas ku stwierdzeniu, że pochodzi ona bardziej z owoców i marchwi, niźli z samego cukru. W końcu mamy tu aż 14% dodatków. 

Ryzykowne połączenia, dziwaczne skojarzenia - ale koniec końców bardzo udana, przyjemna degustacja :). Może nie było jakiegoś wielkiego szału, ale całość wypadła pozytywnie. Czekoladowe eksperymenty w wykonaniu Frucht & Sinne? Jestem na tak!

Skład: biała czekolada 86% (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, serwatka w proszku, lecytyna sojowa), liofilizowane owoce 14% (marchew, czarna porzeczka, jabłko).
Masa kakaowa min. 28%.
Masa netto: 50 g.

poniedziałek, 6 października 2014

Zotter Mango mit Maracujatrauben mleczna nadziewana kremem z mango i marakują


Ślinka ciekła mi do pasa na samą myśl o degustacji kolejnej nadziewanej tabliczki Zottera. A następna w kolekcji była Mango mit Maracujatrauben. Tak niesamowicie słoneczny i wakacyjny rysunek na opakowaniu... Krem z mango i marakui otulony dobrą mleczną czekoladą... Spodziewałam się produktu eksplodującego wręcz owocową soczystością i słodyczą. Tymczasem zapach czekoladowej tafli nie pozwalał nam ja jakiekolwiek wnioskowanie, co też znajduje się w środku. Delikatny aromat kakao mieszał się z czymś kwaskowatym i... to tyle. Dopiero smak miał odsłonić przed nami wszystkie karty Mango mit Maracujatrauben.

Tabliczkę podzieliliśmy nożem na pół. Łyk kawy i już każdy z nas zatopił zęby w swojej połówce. Mój Ukochany rozpuszczając w ustach pierwszy kęs tabliczki aż zamruczał z rozkoszy. "Jakież to owocowe!!!" - słyszałam. Mając w buzi swoją pierwszą porcyjkę, spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Ja na dzień dobry natrafiłam na całą rodzynkę o lekko winnym posmaku oraz na... kwaskowatość. Dziwną kwaskowatość. Tak, nie było tu ani grama słodyczy! Mój Mężczyzna widząc, że mam problemy z odkryciem tego, co przecież tak mu smakowało - biorąc do ręki nóż przystąpił do akcji. Rach ciach - i warstwa czekolady została częściowo oddzielona od nadzienia. Nadzienie również podzieliliśmy na kilka porcyjek. No i jadłam po kolei. Okazało się to być... zaskakującą podróżą.

Skrawki mlecznej czekolady pozbierane w większą kupkę pozwoliły w końcu mocniej wybadać, z czym mamy do czynienia w kwestii kakao. Ah, rewelacja. Czekolada jest bardzo bogata, a przy tym zaskakująco mało słodka. Cukier trzcinowy, pomimo obecności na pierwszym miejscu na liście składników - absolutnie nie gra pierwszych skrzypiec. Dużo, duuużo aromatycznego kakao, odrobina mleka. Chcę więcej, więcej samej czekolady! Właśnie po to, by wyłapać w niej każdy najmniejszy niuans...

Przejdźmy jednak do nadzienia, które za pierwszym podejściem wydało mi się dziwaczne i mało satysfakcjonujące. Moi mili, o nadzieniu w Mango mit Maracujatrauben można napisać potwornie dużo. W skrócie mogę podsumować je tak: jest niczym CIASTO, które w swej niejednolitej strukturze prezentuje nam wszelkie odcienie kwaskowatości. Ciasto? Tak, bo właśnie takie są nadzienia Zottera - niczym ciasta upieczone z najlepszych, starannie wyselekcjonowanych i pieczołowicie zestawionych ze sobą składników. Kwaskowatość? Tak, to przegląd smaku kwaśnego w najlepszym wydaniu. Jogurt w proszku jest bardzo mocno wyczuwalny i w moim odczuciu zdominował pozostałe elementy nadzienia. Drobne, lecz jędrne rodzynki, całe - zostały raz po raz umieszczone w jogurtowej bazie. Daleko im do nachalnej słodyczy, mają wspomniany wyżej winny posmak. Oj tak, dodatek wina i grappy też robią swoje. Nie przekłada się to w żaden sposób na alkoholowe nuty w czekoladzie - lecz na dodatek kolejnego rodzaju kwaskowości. Warto znów wspomnieć o drobniutko zmielonych migdałach, które nadają nadzieniu "ciała".

Czytacie i czytacie, i pewnie nie możecie się doczekać, gdzie podziały się mango i marakuja? No, na szczęście są. Wszyscy kojarzymy podkręcony do granic możliwości smak mango, a także marakui - znany z jogurtów owocowych. Nie odnajdziemy tego typu akcentów w tej czekoladzie. Zarówno mango, jak i marakuja są tutaj bardzo naturalne i delikatne. W miejscach, gdzie w nadzieniu natrafia się na ich cząstki - rzeczywiście można się rozpłynąć w rozkosznej słodyczy egzotycznych owoców. I na takie miejsce natrafił na dzień dobry mój Ukochany. Ja dotarłam do nich później - odkrywając wszystkie odcienie tej czekolady po kolei. Na długo wyczekiwane soczyste owoce musiałam widocznie zasłużyć :). A gdy już je dostałam, marzyłam o tym, by ów kęs w nieskończoność trwał na moim języku. Taaaaka przyjemna owocowość...

Kwaskowatość tej czekolady miała jasne i ciemne strony. Najjaśniejszą i najbardziej pożądaną przeze mnie stroną były owoce - wszak na nich oparto nazwę produktu. A jednak nie podano nam ich na tacy. Pojawiały się raz po raz, w nieoczekiwanych momentach - i obezwładniały swoją uwodzicielską smakowitością. No i ta czekolada, której ciągle mało... Niemalże nic nie było w tej tabliczce proste i oczywiste. Na jej jedzeniu trzeba było naprawdę się skupić, chwytać każdą chwilę. Bo każdy, ale to każdy kęs niósł ze sobą coś nowego.

Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, rodzynki 5%, miazga kakaowa, pełne mleko, puree z mango 4%, syrop glukozowo-fruktozowy, wino Gruner Veltliner, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka, suszone mango 2%, suszona marakuja 2%, migdały, koncentrat cytrynowy, sok z marakui 1%, Grappa, lecytyna sojowa, serwatka w proszku, sól kuchenna, cytryna w proszku, nierafinowany cukier trzcinowy, ziarna wanilii, płatki róż.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 480 kcal.
BTW: 4,4/30/47

piątek, 3 października 2014

Wedel KarmelLove biała karmelowa z solonymi orzechami arachidowymi

 Źródło: www.wedel.pl

Ostatnie czekoladowe nowości na rynku popularnych, ogólnodostępnych czekolad wzbudziły moją ciekawość. Dlatego też na blogu pojawiła się notka o Milce z preclami. Kolejnym produktem, który chciałam przetestować, była czekolada z wedlowskiej serii KarmelLove. Wybór padł na wersję z solonymi orzeszkami. Innych opcji (bez dodatków oraz z wafelkami) nawet nie miałam zamiaru próbować. Dlaczego?

Muszę przyznać, że w ogóle podchodziłam do tych karmelowych czekolad jak pies od jeża. Jawiły mi się jako coś nieprawdopodobnie słodkiego, zalepiającego i zamulającego. Zresztą, ostatnie doświadczenia z białą czekoladę Wedla ( i ) nie sugerowały, że dostanę coś dobrego. A jednak ciekawość solonych orzeszków przeważyła... Była nadzieja, że to może zasmakować. No i też raz na jakiś czas warto dać ponownie szansę jakiejś marce, prawda? :)

 Tabliczka była kupiona z myślą, iż zjem swoją połowę gdzieś w pracy, w akcie desperacji i żądzy skoku insuliny. Resztę Ukochany również miał zawinąć do roboty. Stało się inaczej. Przed wyjazdem w Masyw Ślęży podjęliśmy szybką decyzję (jak wszystkie związane z tym wyjazdem ;)), że do plecaka oprócz Karmello pakujemy jeszcze jedną tabliczką. Bo na pewno się przyda gdzieś pod koniec trasy. Padło właśnie na Wedla. I bardzo dobrze!

Już niewiele drogi brakowało nam, aby powrócić do Sobótki, ale myśl o tym, że muszę jeszcze zasiąść za kierownicą i dowieźć Lubego bezpiecznie do domu - sprawiła, że potrzebowałam energetycznego kopa na koniec wędrówki. Przy Źródle Joanny powiedziałam: STOP, CZEKOLADA! - po czym zasiedliśmy na kamiennym murku dopijając resztki zimnej kawy z termosu. Plastikowe opakowanie Wedla zostało rozdarte. Zobaczyliśmy białą czekoladę w odcieniu o wieeeele ciemniejszym niż zazwyczaj - taki beżowy brąz, jasny karmel. Na całej swej powierzchni pokryta została kruszonką z orzeszków arachidowych. Hmm, wyglądała całkiem apetycznie.

Degustacja tej tabliczki była dla nas od początku do końca jednym wielkim SZOKIEM. Zapach momentalnie wzbudził skojarzenia z mlecznymi krówkami, za którymi mój Mężczyzna szaleje (i podkrada mi firmowe z bagażnika... ;)). Tona, tona krówek! No i nutka lekko solonych orzeszków w tle. Oj, zachęca do spróbowania!

Moi drodzy, TAK. To mi bardzo smakowało. Mojemu Ukochanemu również. Owszem, może było za mało aksamitnie jak na białą czekoladę. Owszem, nie rozpuszczała się niebiańsko w ustach. Owszem, może było odrobinę za tłusto, barrrdzo słodko, no i kawałki orzeszków mogły być większe. Ale pomiędzy tą czekoladą, a uprzednio próbowanymi przeze mnie białymi Wedla - jest po prostu olbrzymia PRZEPAŚĆ. 

Nie wiem, czy to ten karmelowy proszek czyni aż tak wielką różnicę, czy po prostu Wedel popracował mocno nad recepturą całości. Koniec końców do naszych rąk trafił naprawdę oryginalny produkt z charakterem. Smak samej czekolady to również niemal kubek w kubek odzwierciedlenie smaku dobrych krówek. Oj tak, barrrdzo karmelowo, ale nie była to cukrowa inwazja sama w sobie. Było tu dużo bardzo przyjemnej mleczności - bez stęchlizny i proszkowatości. Odbiega to od mojej wizji ideału białej czekolady, ale to nieistotne - ten produkt jest po prostu inny, nowy. I udany sam w sobie, choć chyba samej tabliczki bez dodatku orzeszków nie byłabym w stanie zjeść. Zbyt bardzo by mnie zamuliła.

Orzeszki arachidowe okraszone solą, okazują się być genialnym rozwiązaniem dla przełamania wyrazistej słodyczy karmelowej czekolady. Po prostu idealna fuzja smaków. Oboje uznaliśmy, że kawałki orzeszków mogłyby być większe, ale jesteśmy fanatykami orzechów, więc należy tu wziąć poprawkę ;). Jest ich wystarczająco dużo, aby je poczuć. Sól idealnie wszystko doprawia, przełamuje słodycz, podkreśla karmelowość. Rewelacja! Wedel bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Z chęcią powróciłabym jeszcze do tej czekolady.

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, kawałki solonych orzechów arachidowych 10% (orzechy arachidowe, sól), proszek karmelowy 8,9% (mleko odtłuszczone, serwatka, cukier, masło, aromat), serwatka w proszku, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu, aromat, sól.
Masa netto: 90 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 558 kcal.
BTW: 8,5/34/54