Już w maju upolowaliśmy okazyjne bilety na kolejną niezwykłą podróż. Odliczaliśmy miesiące, tygodnie, a w końcu dni do 24 listopada, gdy samolot miał zabrać nas z Berlina do Stambułu, a stamtąd do dalekiej Bogoty. Choć w końcu w tym roku byliśmy już za Oceanem, w Meksyku, to Kolumbia zdawała się być tak bardzo niedoceniona. Była dla nas wielką zagadką. Zresztą, gdy znajomi zgadywali, do jakiego państwa w Ameryce Południowej się wybieramy, często w ogóle zapominali o istnieniu Kolumbii. Nie mówiąc już o tym, że czasem nie zdawali sobie sprawy, że jest tam coś innego niż kokaina.
Przespaliśmy niemal cały długi lot, przez co przesunięcie w czasie o 7 godzin do tyłu (względem czasu w Polsce) nie wywarło na na nas większego wrażenia. Z lotniska w Bogocie taksówka zabrała nas do hostelu Arche Noah, gdzie czekał już jeden z naszych przewodników - Eduardo z Montanas Colombianas. Mój Ukochany wymieniał z nim maile od miesięcy, dzięki czemu wspólnie ustaliliśmy plan naszego pobytu. Po przywitaniu i krótkiej rozmowie rozstaliśmy się z Eduardo na niemal dobę. Udał się na autobus do Pereiry, gdzie mieliśmy ponownie się spotkać. My natomiast mieliśmy jeszcze czas. Po prysznicu ruszyliśmy na miasto!
Hostel Arche Noah położony jest w centralnej dzielnicy La Candelaria, w bliskości najistotniejszych punktów turystycznych w Bogocie. Mijając Uniwersytet Los Andes i Muzeum Bolivara prędko dostaliśmy się do stacji kolejki linowej prowadzącej na górujący nad stolicą szczyt Monserrate o wysokości 3172 m n.p.m. (tak! sama Bogota leży na 2640 m n.p.m., a więc do aklimatyzacji przystąpiliśmy od razu). Planowaliśmy wejść na niego pieszo, lecz ów szlak był akurat zamknięty (tak samo jak prowadząca na górę kolejka szynowa). Nie mieliśmy wyjścia - wjechaliśmy na Monserrate kolejką linową. Z każdym metrem wyżej otwierał się przed nami niesamowicie rozległy widok na Bogotę. Gdy byliśmy już na górze, spacerując między targiem, kościołem i restauracjami nie mogliśmy się nadziwić pewnej rzeczy. Z jednej strony góry rozpościerała się ogromna aglomeracja, zaś z drugiej... niekończąca się dzika zieleń.
Po zjeździe z Monserrate krążyliśmy uliczkami w centrum Bogoty. Zatrzymaliśmy się na pierwszy lokalny posiłek, gdzie poznaliśmy wszechobecne tutaj placki kukurydziane arepa oraz skosztowaliśmy rzemieślniczego piwa. Dorwałam małą manufakturę czekolady, gdzie od razu zrobiłam zakupy. W ścisłym centrum odbywał się akurat protest kobiet przeciwko przemocy. Słynny plac Simona Bolivara prezentował się więc wyjątkowo gwarnie. Katedra prymasa Kolumbii na tle Monserrate wyglądała imponująco, a kotłujące się wszędzie gołębie były mi zupełnie obojętne.
Gdy wracaliśmy do Arche Noah natrafiłam na kolejny sklep z czekoladą, a właściwie czekoladziarnię, gdzie prócz napojów na bazie czekolady zakupić można tabliczki dwóch marek produkujących na bazie kolumbijskiego kakao. Byłam wniebowzięta! Nie spodziewałam się, że już pierwszego dnia dokonam takich odkryć na mapie Bogoty. Jeden z zakupionych skarbów postanowiliśmy skonsumować już po paru minutach, gdy na tarasie Arche Noah piliśmy najlepszą na świecie kolumbijską kawę.
Cacao Hunters to kolumbijska manufaktura (marka firmy Cacao de Colombia), której nazwa obiła mi się o uszy jeszcze przed planowaniem wyjazdu do Kolumbii. Ma swoją siedzibę w mieście Popayan w departamencie Cauca. Skupia się na produkcji czekolady z kakao z konkretnych miejsc w Kolumbii. Niektóre z tabliczek zostały wyróżnione na światowym rynku, jak chociażby dziś opisywana Arauca 70%, która w 2015 roku zdobyła srebrno Akademii Czekolady w kategorii micro batch (czekolad wytwarzanych w małych partiach).
Region Arauca jest w specyficzny sposób bliski mojemu sercu. Położony przy granicy z Wenezuelą, miał być pierwotnie głównym celem naszej wyprawy. To właśnie tam położony jest Park Narodowy El Cocuy, gdzie mieliśmy odbyć wielodniowy trekking i zdobyć kilka szczytów. Park jest w tym momencie zupełnie zamknięty dla turystów. Dzięki chłopakom z Montanas Colombianas pojechaliśmy w inne ciekawe miejsca, nie mniej jednak mam nadzieję, że kiedyś uda nam się zawitać do przepięknego Cocuy. Tymczasem musieliśmy zadowolić się czekoladą z tamtejszych okolic. Według Cacao Hunters "Arauca to płodny i egzotyczny region na granicy Kolumbii i Wenezueli. Ziemia ta charakteryzuje się niewyobrażalnym bogactwem krajobrazów, klimatów oraz... kakao".
Co ciekawe, Cacao Hunters na swojej stronie internetowej parują swe poszczególne single-origin z napojami i jedzeniem. I tak, według producenta Araucę warto spróbować z brie i herbatą jaśminową.
Maleńka 28-gramowa tabliczka nie została podzielona na kostki. Jej barwa była dość jasna, lecz bardzo żywa, nasycona. Czekolada pachniała słodko, nektarowo i mlecznie. Wydawało się, iż posiada w sobie domieszkę mleka. Już w dotyku i łagodnym aromacie zdawała się być esencją gładkości, ale dopiero umieszczenie jej kawałka w ustach sprawiło, iż zagłębiliśmy się w rozkosznej miękkości i aksamicie. Wszystko zdawało się czyste, klarowne, a jednocześnie... niezwykle dwoiste.
Arauca rozpuszczała się w ustach idealnie gładko, błotniście, esencjonalnie, miękko... Ooo tak, gładkość tej czekolady była wyborna, zwłaszcza, gdy zestawiłam ją z wyrazistymi smakami. Kwaśność nieustannie odgrywała dziwaczny wyścig ze słodyczą. Od początku zadziwiła mnie jej wysoka kwaśność, która okazała się niezwykle przystępna, rześka i... wykwintna. Przy bardzo nikłej goryczce i braku ściągania, taka wilgotna cytrusowa kwaśność była intrygująco smakowita.
W połączeniu z błogą słodyczą, mleczną i rozkosznie intensywną - czekolada stała się po prostu ekscytująca. Jak w wyważony sposób dosłodzona miodem naturalna lemoniada, w zasadzie podobna do tej, jaką piliśmy parę godzin temu gdzieś w centrum Bogoty... Gładkość i łagodna słodycz przywoływała na myśl odrealnione masło z orzechów nerkowca, zaś ta cudna kwaśność jakieś naturalne cukierki cytrusowo-miodowe.
Arauca była delikatna pomimo tak mocnych smaków. Na pozór zwyczajne i pospolite smaki podane tu zostały w najbardziej wykwintnej, dopieszczonej formie. Tak pyszna i zaskakująca czekolada była doskonałym przedsmakiem naszej rodzącej się przygody w Kolumbii, podsyciła apetyt na odkrywanie tego, co nieznane. Szkoda, że Arauca tak szybko się skończyła i dziś... pisząc te słowa, ponad tydzień po powrocie z Kolumbii żałuję, że sama wyprawa tak szybko się skończyła... Ten smak na długo zapadnie w mojej pamięci, od tego rozpoczęło się prawdziwe nasycanie zmysłów kolumbijskim bogactwem. Mmm...
A to, że w zasadzie chwilę później rozpętały się burze, przez które o dwanaście godzin opóźnił się nasz lot do Pereiry - wtedy mnie denerwowało, a teraz jest nieważne... W perspektywie tego wszystkiego, co stało się, gdy już do niej dolecieliśmy - nieplanowany nocleg w Bogocie w luksusowym hotelu zafundowany przez linie lotnicze traktuję tylko jako dodatkową "atrakcję".
Skład: masa kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 28 g.
Czekolada interesująca smakowo, ale jeśli chodzi o formę, to wolę taką dzieloną na kostki. Willie's Cacao ma takie bezkostkowe tabliczki i były niezbyt wygodne, choć akurat ich tabliczki są grube, a ta wyglada na cienką.
OdpowiedzUsuńTeż bym mimo wszystko wolała kostki.
UsuńCieniutka z wyglądu ale jak widać to tylko pozory i ma w sobie moc :)
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem, jaką moc będą miały pozostałe Cacao Hunters.
UsuńBasiu toż to rajska czekolada:)
OdpowiedzUsuńJedzona i zrobiona w raju!
UsuńWyobrażam sobie tę cytrynową wilgoć... oczami wyobraźni widzę nawet te lepko miękkawe, miodowo-cytrynowe cukierki (ciekawe, czy gdzieś na świecie takie - naturalne w sensie - są :>) albo raczej: staram się sobie to wyobrazić. Nie dość, że za samą czekoladę dałabym się pokroić, to jeszcze te warunki, w których ją miałaś...
OdpowiedzUsuń