Dziś macie okazję prześledzić mój pierwszy raz z francuską czekoladziarną Francois Pralus, położoną w Roanne (rejon Rodan-Alpy). To dziewicze doświadczenie miało być spektakularne - dzięki Sekretom Czekolady nabyłam kolejną stówkę do kolekcji, na dodatek wykonaną w całości z szlachetnych ziaren Criollo wprost z Madagaskaru. Żeby nie było za mało sensacji, madagaskarska plantacja należy w całości do firmy Pralus, toteż mam pewność, iż czekolada została w pełni skrojona według zamysłu producenta - poczynając od uprawy kakaowców.
Rodzina Pralus posiada bardzo ciekawą ofertę czekolad i co niesamowicie ważne, standardowy rozmiar ich tabliczek wynosi 100 g. Stare poczciwe 100 g. Z tego powodu, prawdopodobnie zrezygnuję z zamawiania kolekcji neapolitanek tzw. Piramidy Tropikalnej, chcąc długo i dokładnie kontemplować każdy z wariantów dostępny w solidnej gramaturze. Póki co, dalsze odkrywanie świata czekolad Pralus muszę odłożyć w czasie, bo moja Magiczna Szuflada została zdominowana przez inne marki. Bądź co bądź - trzymając w rękach moją pierwszą tabliczkę od Pralus, możliwość kontemplacji madagaskarskiej 100% Criollo przez calutkie 100 g było perspektywą powodującą znacznie szybsze bicie serca.
Pozostając jeszcze na chwilę przy charakterystyce firmy, niezwykle ujął mnie jej opis na serwisie C-spot. Dowiadujemy się tam, iż Pralus lubuje się w starej szkole tworzenia czekolady - bardzo mocno pali ziarna i nie szczędzi czasu na konszowanie. Długo, mocno, głęboko.
Nim przejdę do swoich osobistych wrażeń, warto napomknąć, iż Le 100% Criollo Madagascar zostało w 2009 roku nagrodzone srebrnym medalem Academy od Chocolate. W sieci roi się od opinii na temat tej tabliczki i są one pochlebne, aczkolwiek, nie mogłam się nadziwić, że ludzie generalnie szczędzili słów na jej opis. Oto mały zbiór internetowych recenzji: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9. Wszystkie je łączy fakt, iż zwrócono w nich szczególną uwagę na gładkość i aksamitność czekolady. Tym bardziej zżera mnie ciekawość, przez jaki dokładny czas konszowano tą czekoladę...
Potężna tabliczka opakowana jest klasycznie w papierek i sreberko. Muszę przyznać, że szczególnie przypadł mi do gustu wygląd opakowania - jego prostota i elegancja projektu. Wygląd samej tabliczki również ujmuje. Gruba tafla podzielona została na dość drobne kostki (co akurat stanowi o niezbyt łatwym podziale, choć przy tak wysokiej zawartości kakao pozwala to wydzielać porcje adekwatne do mocy). Ćwierć tabliczki pozbawiona jest podziału, w zamian zdobi ją grawerowane logo firmy, co moim zdaniem pięknie się prezentuje. Le 100% Criollo Madagascar ma stateczną, poważną barwę, jest raczej matowa, a przy tym uwodzicielsko przebłyskują w niej bordowe refleksy, tak dobrze znane z Menakao. Wszak Madagaskar to czerwona wyspa... Oj tak, madagaskarskie klimaty ostatnio często przewijają się na moim blogu.
Zapach tabliczki jest o dziwo bardzo delikatny, niczym lekka perfumowa otoczka. Czuć tu przede wszystkim wrażliwe polne kwiaty, odrobinę duszności płatków róż, a dalej zapowiedź feerii czerwonych owoców - do głosu próbują dobić się niezbyt dojrzałe maliny oraz porzeczki. Czekolada przełamuje się z głuchym trzaskiem, tak jakby przytłumionym. Przez wrażenia dotykowo-zapachowo-wizualne możemy uznać Le 100% Criollo Madagascar za tabliczkę pełną spokoju i melancholii, nieco ociężałą, która kryje jednak w sobie wiele tajemnic - a jej spora gramatura daje duże pole do popisu w kwestii ich odkrywania.
Oczywiście do tej tabliczki robiliśmy wiele podejść, choć i tak muszę przyznać, że przy pierwszym smakowaniu nadzwyczaj nas wciągnęła. Próbowałam ją przez parę dni w różnych warunkach: w domu przy kawie (z Mężem oraz sama), w trakcie długiego spaceru (z Mężem), a także kontemplując długo rozpuszczającą się kostkę podczas samotnej wieczornej jazdy samochodem. Zdradzę Wam, że zgodnie z pierwszym wrażeniem czekolada okazała się być stateczną panią i potrzebowałam wiele czasu, by w pełni nacieszyć się niuansami płynącymi z bukietu jej urody. Tak, jakby była ona nieśmiała, przerażona swoją własną mocą. Trzeba ją było stopniowo i łagodnie ułaskawiać, aby zechciała odkryć przede mną wszystkie swe walory.
Pierwsze podejście odbyło się w domowych pieleszach. Tutaj wraz z Mężem spróbowałam największej jednorazowej porcji tej czekolady i w zasadzie... wcale nie doprowadziło to nas do licznych i najtrafniejszych wniosków. Po włożeniu do ust pierwszego kawałka, wydaje się on być proszkowy i szorstki przez ułamek sekundy. Po chwili to wrażenie umyka i już nigdy, przenigdy do nas nie wraca. Tak, jakby czekolada próbowała się przed nami bronić, stworzyć nieprzystępną barykadę. Jednakże zaskakująco szybko się poddaje i ustępuje. Chyba po prostu bardzo lubi ciepło oralnych pieszczot.
Tak, ona to uwielbia. Prędko przekonujemy się, jak bardzo gładko potrafi rozpuszczać się w ustach, tworząc nieprawdopodobny maślano-lekkomydlany film. To rozpuszczanie się jest bardzo specyficzne. Jednocześnie jesteśmy zachwyceni aksamitem tej czekolady, ale przy tym nadal zachowuje ona swoją stateczność i powagę, nie jest anielsko zalepiająca i łagodna. Roztapia się, ale nadal trzyma się w ryzach, nie traci nad sobą kontroli. Nie ucieka prędko do gardła, lecz uparcie trzyma się podniebienia, rozsmarowując na nim kakaowy krem, mocno lecz gładko do niego przywierający.
Najwyraźniejsze w pierwszym podejściu jest złudzenie rwanych i odstanych, lecz nadal wilgotnych delikatnych płatków róż oraz polnych kwiatów. Włożono je do glinianego naczynia, ugnieciono i pozostawiono same sobie. Wniosek z tego taki, iż dominującym odczuciem jest kwaśność, gliniasto-kwiatowa. Potem przychodzi akcent kawowo-tytoniowej goryczki, przechodzący w zabawną iluzję słodyczy zwieńczoną lekką pikantnością. Ta dziwna słodycz wywodząca się z kwiatowej kwaśności wydaje się być jakąś pseudosłodyczą, niczym w domowej kiszonej kapuście czy w świeżo wyciskanym soku z cytryny. Na koniec czekolada próbuje ściągać, ale aksamitność konsystencji sama w sobie ciągle się z tymi taninami gryzie.
Po chwili przerwy, drugie podejście ponownie szokuje idealną gładkością: bez cienia sypkości, suchości, granulkowatości. Słodyczokwaśność zaczyna sprawiać wrażenie gęstego, surowego musu z orzechów laskowych i włoskich. Ponownie pojawiają się polne kwiaty, tym razem w towarzystwie dzikich malin, porzeczek oraz jeżyn. Im dalej w las, tym wyraźniejsza zdawała się być iluzja orzechowego musu, a kwaskowata owocowość zgrabnie przebrzmiewała raz po raz w tle. Teraz czekolada zaczyna intensywnie i z pewną dozą ciężkości zalepiać, tworząc w buzi aksamitny i potwornie gęsty muł.
W tym miejscu przystopowaliśmy. Zorientowaliśmy się, że jak na stówkę przy jednym posiedzeniu i tak zjedliśmy jej zaskakująco dużo. Co ważne - nie sililiśmy się na to, nie było w tym ani krzty masochizmu. Po prostu dobrze się ją jadło. Przesyciła nas naprawdę późno, aż zlękłam się, czy aby nie przekroczyliśmy niepostrzeżenie granicy. Gdyby gramatura tej tabliczki była mniejsza, niechybnie wciągnęlibyśmy ją całą naraz. Teraz wiem, że bardzo bym tego żałowała, bowiem Le 100% Criollo Madagascar po prostu potrzebuje czasu i powoli się odczarowuje, przemienia. Na pewno nie można jej przyrównać do stówek z gatunku Zotter Peru czy Morin Peru, które fundowały ekstremalne piekielne doznania. Z drugiej strony nie jest to także stówka z gatunku niebiańskiej Domori IL100% Criollo czy również bardzo przystępnej Ghany 100% z Manufaktury Czekolady, która była potwornie dynamiczna. Cieszę się, że Pralus zaoferował mi aż 100 g swojej stóweczki, a ja dałam sobie czas.
Zabrana na długi jesienny spacer, czekolada odkryła przed nami, że potrafi również chrupać. Nadal pozostała aksamitna, ale odnalazłam w niej pewną zalotną chrupkość, niczym w podsmażonej skórce chleba. Żeby było zabawniej, również takie podprażone chlebowe smaki w niej odnalazłam. Dalej znów rozpływała się w ustach i uwodzicielsko gęsto zalepiała, jak wysokoglutenowy chlebowy miąższ.
Właśnie podczas tego spaceru, gdy realny zapach suchych kolorowych liści zaczął się mieszać w mej głowie z iluzją takich suchych kolorowych liści płynącą z bukietu czekolady, zidentyfikowałam najważniejszą nutę w Le 100% Criollo Madagascar. W końcu zreflektowałam się, o co chodzi z tą aksamitnością nieustannie ścigająca się z cierpkimi taninami. To WINO. Wytrawne czerwone wino, a oprócz tego jeszcze przydymione drewno. Razem - mocno zdrewniałe łodygi winogron, rosnące w ogrodzie zadymionym obłokami z ogniska, w którym palą się opadłe liście.
Podczas późniejszych prób smakowania czekolady, już nie mogłam uwolnić się od tego wrażenia i dopiero ono dało mi pełen spokój degustowania. Wyschnięte i przeciążone po sezonie winne pnącza wraz w typową winną wytrawą esencją, tworzyły w moich ustach dzieło jakże zgrane z jesienną aurą. Prócz tego nadal pojawiała się dzika owocowość malin, porzeczek i jeżyn, ale kryjąca się pod jakby przypudrowaną pierzynką. W bogactwie kwaśności mocno odznaczały się nuty palonego drewna i chrustu, co w połączeniu z goryczką przywodziło na myśl również mocno palone, kwaskowate espresso. Przez chwilę pomyślałam również o świeżo lakierowanych panelach podłogowych. Było tu taninowo, syropowo i wykwitnie pralinowo - wszystko na raz.
Mimo wszystko, Le 100% Criollo Madagascar wydaje mi się być bardzo klasyczna, nadal pozostaje spokojna i zrównoważona. Wszak to dopiero moja cierpliwość sprawiła, że odkryłam w niej tak wiele. W swej niesamowitej aksamitności czekolada wydaje się być nieprawdopodobnie czysta, bez skazy, bez szorstkiej surowości. Jest w niej pewne ciepło. Gdy przejdziemy już przez te wszystkie etapy - od kwiatów, tytoniu i kapusty z cytryną, przez owoce leśne i orzechowy mus, aż po chleb, espresso, drewno i przede wszystkim WINO - odnajdujemy w kompozycji zaskakującą świeżość. Można wręcz powiedzieć, że jest to pewna... lekkość. Tak, jakby osobie zaklętej w czekoladę po prostu ulżyło, że ktoś poświęcił jej czas i ją odczarował. Aż żal byłoby tego nie zrobić. W końcu ktoś, kto ma tak niebywale aksamitną duszę musi się okazać kimś niezwykłym, o bogatym wnętrzu.
Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy.
Masa kakaowa 100%.
Bogactwo doznań, jakie niesie za sobą ta tabliczka nie ma końca.Świetna recenzja! Podoba mi się w tej tabliczce,to,że musimy uzbroić się w cierpliwość, by się na nas "otworzyła",( tak jak czasami człowiek)Bardzo intrygująca tabliczka, a oferta na stronie internetowej też niczego sobie ;)
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że mam wrażenie, iż przy mniejszej gramaturze bym tak wiele nie doświadczyła... A w końcu już tak rzadko można spotkać Prawdziwą Czekoladę w 100-gramowym formacie.
UsuńJak pięknie ją opisałaś... Jeszcze jej nie kupiłam, ale zrobię to kiedyś na pewno. Jak na razie jestem po wszystkich neapolitankach Pralusa i po prostu wiem, że ta czekolada to prawdziwe bogactwo, a jeszcze po Twojej recenzji... Eh, teraz cały dzień będę miała ochotę na dobrą czekoladę!
OdpowiedzUsuńKiedy recenzje neapolitanek?
UsuńSkąd ja to znam... Niepohamowana ochota na dobrą czekoladę ;). Chyba mam gorzej, bo ja po zawartość Magicznej Szuflady nie sięgnę bez Męża, a w tygodniu On jest w delegacji...
Pierwsza będzie 28-go (grudnia!). ;)
UsuńRzeczywiście masz gorzej... biedna! A tak z ciekawości... ile mniej więcej czekolad pałaszujecie w weekendy?
Będę w górach i na pewno przeczytam przed wyjściem na szlak!
UsuńJedna czekolada na dzień, do przedpołudniowej kawy. Rzadko się zdarza, że więcej.
No, przyjemności trzeba dozować i tyle. Chociaż jak pomyślę, że miałabym po kilkunastu gramach Domori skończyć jedzenie czekolady danego dnia... aż mi ciarki przechodzą po plecach. :P
UsuńNie no, kilkunastu gram na głowę to nie jemy :D. Jak dojdziemy do 25-gramowych Domori, będziemy robić degustacje dwóch takich maleństw.
UsuńNo no no, kocham czekoladę ale recenzji chyba nie byłabym w stanie napisać ;) Pięknie powiedziane ... :)
OdpowiedzUsuńA jakie czekolady lubisz?
UsuńPięknie i subtelnie aczkolwiek z lekką nutką nieśmiałej erotyki opisałaś tę czekoladę. Aż się chce jej zasmakować i odpłynąć.
OdpowiedzUsuńW dobrej czekoladzie często jest wiele erotyzmu :D.
UsuńTo jest najdokładniejsza, najpiękniejsza i najlepsza recenzja jaką kiedykolwiek czytałam!!!
OdpowiedzUsuńJejku, rumienię się :D. Dziękuję!!!
UsuńZgadzam się ze wszystkimi komentarzami wyżej. I wiesz co? Po Twoim pięknym opisie chętnie bym tej czekolady spróbowała, maleńką kosteczkę.
OdpowiedzUsuńMaleńka kosteczka to dopiero początek... :)
UsuńCzyli warto mieć taką tabliczkę w torebce i próbować po kostce co jakiś czas aby na nowo i na nowo zatapiać się w jej głębi ;) Z chęcią poddałybyśmy się tej iluzji musu orzechowego :D
OdpowiedzUsuńO tak, jako torebkowy dopalacz sprawdziłaby się doskonale! Sięgnięcie po każdą kolejną kostkę byłoby oderwaniem się od otaczającego świata, chwilą kontemplacji.
UsuńNie sposób nie zgodzić się z powyższymi komentarzami. Twój opis był niezwykle poetycki i piękny. Chociaż obecnie do setki i tak mnie nie przekonasz ;D
OdpowiedzUsuńDziękuję za słowa uznania :).
UsuńIm większa zawartość kakao w czekoladzie - tym bardziej mi ona smakuje. :) Ale chyba do takich czekolad trzeba dojrzeć, kiedyś istniała dla mnie tylko mleczna, teraz doceniam istotę tych gorzkich. :)
OdpowiedzUsuńHmm, a odnośnie samej recenzji - nie wiem czy mogę coś dodać, zgadzam się z poprzedniczkami, jest genialna. :)
Ale jadłaś już jakąś 100%?
UsuńDziękuję!
Póki co tylko 99%, bo tylko taką udało mi się trafić. Ale jeśli kiedykolwiek znajdę w stacjonarnie 100% - kupię na pewno. 99 - bardzo mi smakowała. :D
UsuńJeśli Lindt 99% (bo pewnie o nią chodzi) Tobie smakowała, to każdą prawdziwą stówką powinnaś być zachwycona :).
UsuńHmm mam dzisiaj taki dzień, że właściwie mogłabym nie jeść nic, zupełnie nie ciągnie mnie do jedzenia.. Z chęcią nadrobiłabym kalorie taką tabliczką :) 100% kakao nie brzmi dla mnie jak podwieczorek, ale tak w ramach kolacji? :D
OdpowiedzUsuńWciągnięcie całej na raz jest niemożliwością ;).
UsuńAle to opisałaś cudownie. Nie spodziewałam się, że tak miło będzie się rozpuszczać, bo sprawia wrażenie twardej i suchej zawodniczki. Stówka mnie przeraża, pewnie przekręciłabym się ze trzy razy podczas jej jedzenia, skoro dla mnie 80 to już jest sporo, ale kiedyś jestem pewna, że i ja docenię coś tak pięknego. :-)
OdpowiedzUsuńTeż nie spodziewałam się aż tak miłego rozpuszczania się. To jedna z tych stówek, przy której przekręcanie się podczas jedzenia nie jest w pełni oczywiste ;).
UsuńMarzę, marzę, marzę... <3
OdpowiedzUsuńA marzenia są po to, by je spełniać! :)
UsuńAle się kobietko rozpisałaś:) . Fajna czekolada nie za sucha i proszkowa jak by się zdawało spodziewać na taką zawartość kakao:)
OdpowiedzUsuńNie dało się streścić tej czekolady. Bardzo mnie zaskoczyła.
UsuńRecenzja rewelacyjna, podobały mi się personifikacje czekolady, mam nadzieję, że taki zabieg będzie się pojawiał przy innych relacjach z degustacji.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o kategorię "100"-tek to polecam spróbować takich czekolad w towarzystwie mocnych alkoholi >35% (whisky, koniak, brandy). Niewielka ilość takich trunków potrafi czasem otworzyć dodatkowe doznania płynące z czekolady i poznać najbardziej skrywane tajemnice.
Bardzo, ale to bardzo mnie cieszy Twój entuzjazm! Dziękuję! W kolejnych recenzjach personifikacje na pewno pojawią się wtedy, gdy rzeczywiście dana czekolada będzie się sama o to prosiła. Czasem nie da się do czekolady podejść inaczej, niż bardzo personalnie :).
UsuńNa pewno kiedyś skorzystam w tej porady. To może być świetne doświadczenie, choć rzeczywiście musiałabym ledwo co muskać usta tymi trunkami, bo nie są one specjalnie w moim guście (albo jeszcze nie trafiłam na coś w pełni "mojego").
Oralna pieszczota tej tabliczki jest smakową przyjemnością dla Ciebie i psychiczną dla mnie. Muszę Ci podziękować, że zdecydowałaś się na tak długi tekst.
OdpowiedzUsuńTo ja dziękuję za słowa uznania! Nie dało się inaczej opisać tej czekolady, to musiała być długa recenzja.
UsuńPojęcia nie miałam, że można tak wnikliwie opisywać czekoladę :) jestem pod wrażeniem :)
OdpowiedzUsuńJa zaś jestem pod wrażeniem czekolady! :D
UsuńWidzę w tej tabliczce naturalność i magię płynącą z prawdziwego kakaowca :)
OdpowiedzUsuńPrawdziwa czekoladowa magia! :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńProszę się spieszyć z degustacją 100 g tabliczek od Pralusa, ponieważ ostatnio zmniejszyli wagę o połowę i 100 g nie będą produkowane ! Adam
OdpowiedzUsuńDlaczego? :( Za szybko pochwaliłam...
UsuńA tak poza tym - skąd ta informacja Adamie?
Usuńrobi wrażenie w przekroju, ale nie wiem czy zjadłabym jej tyle co wy Koale kochane! :D
OdpowiedzUsuńPrzecież ją sobie dawkowaliśmy :)
Usuńaaaa... to tak to się teraz nazywa :D
Usuń