Jeśli wczoraj czytaliście recenzję Olgi dotyczącą Heidi Summer Delight Iced Coffee, to możecie się spodziewać, że również ja nie będę szczędziła słów krytyki. Ostrzegam Was, że pomiędzy dzisiejszym opisem czekolady a relacją z górskiej wyprawy odczujecie spory dysonans - coś jak piekło i niebo. Z drugiej strony, Iced Coffee stała się bezpośrednią częścią naszego podejścia na Izztaccihuatl, więc wspomnieć o niej właśnie tutaj po prostu wypada.
Zarówno Citrus Sorbet, jak i Iced Coffee otrzymałam od Olgi. Wystarczyło spojrzeć na zawartość opakowań by wiedzieć, iż coś jest na rzeczy. Citrus Sorbet trafił do nas w ilości dwóch kostek, zaś z tabliczki Iced Coffee lwia część przypadła nam. Wiedziałam, że nie jest to olgowy akt hojności, a raczej desperacji. Gdy wyjęłam czekoladę ze sreberka, a ta samoistnie zaczęła kruszyć się w moich dłoniach pozostawiając na nich margarynowo tłusty film nadzienia - wolałam spróbować od razu choćby kostkę, aby dramatyczne doznania fundować sobie stopniowo.
Pierwsze podejście do Iced Coffee odbyliśmy więc jeszcze w Polsce, przed wylotem do Meksyku. Deserowa czekolada o 50% zawartości kakao miała dziwną, jakby chropowatą teksturę. Spod płaskiego aromatu udającego kakao, przebijała się jeszcze bardziej płaska woń popłuczyn po kawie z mlekiem, bardzo mocno posłodzonej. Źle, oj źle, ale spróbować trzeba było...
Kęs umieszczony w ustach nie za bardzo wie, co ma ze sobą zrobić. Nie chce się aksamitnie rozpuszczać - raczej uparcie przykleja się do podniebienia niczym zwilżona tektura. Czekolada sama w sobie, zgodnie z zapachem, jest potwornie płaska, nijaka, mdła. Gdyby nie cukier i tekturowatość stwierdziłabym, iż jest kompletnie bezsmakowa. Na takim kiepskim tle tym mocniej odznaczał się smak nadzienia, przez co konsumpcja stała się jeszcze trudniejsza...
Nadzienie to margarynowo-cukrowy krem, z plastelinowym zacięciem nieco mniejszym niż w Citrus Sorbet. Zamiast plasteliny, w tym wypadku mamy przede wszystkim karton. Karton, który wraz z posmakiem kilka razy rozcieńczonej wodą kawy rozpuszczalnej z niebotyczną ilością starego mleka i zwietrzałego cukru - wypisz wymaluj przypomina "mrożone kawy" do kupienia w kartonikach ze słomką. Napoje, które kawę mają w składzie daleko w tyle za cukrem i jakimiś odpadami.
Całość jest obrzydliwie mdła i przykra. To obok Walnut Brownie najgorsza Heidi, jaką przyszło mi jeść. Resztę tabliczki zapakowałam do plecaka z myślą o zjedzeniu jej w pośpiechu gdzieś na górskim szlaku i z nadzieją, że jakoś przeżyję ponowne starcie z tym świństwem. Przeżyłam, ale o tym zaraz. Najpierw rozpocznijmy relację z ataku na Izztaccihuatl od godziny 00:01, dnia 13 lutego 2016.
Gdy o powyższej godzinie zadzwonił budzik, nie byliśmy ani trochę wyspani. W zasadzie, to dopiero jakąś godzinę temu w schronisku Altzomoni położonym na 4200 m n.p.m. zrobiło się względnie spokojnie. Teraz to my, zbierając się do drogi zaburzaliśmy sen wszystkim przybyłym tutaj po nas wspinaczom. Wstawiliśmy na gaz garnek z wodą, aby zrobić sobie śniadanie z liofilizatu oraz kawę i wyszliśmy na zewnątrz. Noc była cicha i ciepła, a niebo czyste i przepięknie gwiaździste. Wspaniała prognoza. Na dodatek nasz przewodnik Moises rzekł: "to będzie dobry dzień, dziś są moje urodziny"! Ah, po prostu wszystko musiało się udać! Byłam straszliwie podekscytowana, w niesamowicie pozytywny sposób.
Po śniadaniu wsiedliśmy do Nissana Moisesa i podjechaliśmy parę kilometrów do punktu wypadowego na Iztę - La Joya 3890 m n.p.m. Tam założyliśmy kaski, zapaliliśmy czołówki i spokojnym tempem ruszyliśmy przed siebie. Było około pierwszej w nocy. Raki nieśliśmy zapakowane w plecakach - trafiliśmy na wyjątkowo bezśnieżną jak na tą porę roku zimę na Izztaccihuatl. Śnieg miał nas czekać jedynie na położonym już powyżej 5000 m n.p.m. lodowcu, ale o tym później...
Na Iztę wchodziliśmy standardową trasą, której kulminacyjna część zwana jest La Arista Del Sol (Grań Słońca). Początkowe podejście było dość łagodne. Stopniowo, coraz to stromiej posuwając się do góry, mieliśmy dojść do wysokogórskiego schronu Grupo De Los Cien. Nim do tego doszło, pokonywaliśmy cztery tzw. okna, będące skalistymi siodłami pozwalającymi przejść na drugą stronę mijanych po drodze wierzchołków. Dzięki temu, naprzemiennie ukazywały się nam niesamowite widoki rozświetlonych miast Puebla i Mexico City. Małą próbkę takiego krajobrazu możecie dotrzeć na zdjęciu powyżej (powiększcie sobie, będzie wyraźniejsze).
Po pokonaniu każdego z okien stawałam się coraz to bardziej zmęczona. Było to zmęczenie zupełnie mi dotąd nieznane. Po prostu czułam, że nieco mnie mdli, a każdy krok muszę okupić głębszymi oddechami. W końcu dotarliśmy do schronu położonego na 4780 m n.p.m. Weszliśmy na chwilę do środka. Wewnątrz było dość duszno, a na piętrowych drewnianych półkach spali wspinacze pragnący nocą zaaklimatyzować się na większej wysokości niż Altzomoni. To właśnie tam, wśród chrapania i biegających po podłodze myszy, wyciągnęliśmy resztkę Heidi Summer Delight Iced Coffee. Poczęstowaliśmy ją Moisesa, w dwójkę nie poradzilibyśmy sobie z tą czekoladą. Ja zjadłam raptem dwie kostki i to chyba nawet nie całe. Czekolada po prostu gęstniała mi w ustach i czułam, jakbym miała przeżuwać ją w nieskończoność.
Po chwili odpoczynku rozpoczęliśmy podejście na Las Rodillas, czyli kolana Iztaccihuatl. Dobrze, że było ciemno i nie widziałam, jak strome jest podejście spod schronu, bo miałabym niezłego stracha. A tak po prostu podążałam równym krokiem za przewodnikiem. Podejście na Kolana po prostu rzuciło mnie na kolana. Dotarliśmy tam o 5:50 (fotka powyżej), a ja czułam się totalnie styrana. Stromizna dała o sobie znać, ale bardziej w kość dawała już wysokość. Las Rodillas liczą sobie ok. 5050 m n.p.m., a więc zdobywając je przekroczyłam po raz pierwszy barierę 5000 m. Na takiej wysokości jest już tylko 50% tlenu dostępnego na poziomie morza.
Popocatepetl widoczny z Brzucha Iztaccihuatl
Po chwili odpoczynku rozpoczęliśmy podejście na Las Rodillas, czyli Kolana Iztaccihuatl. Dobrze, że było ciemno i nie widziałam, jak strome jest podejście spod schronu, bo miałabym niezłego stracha. A tak po prostu podążałam równym krokiem za przewodnikiem. Podejście na Kolana po prostu rzuciło mnie na kolana. Dotarliśmy tam o 5:50 (fotka powyżej), a ja czułam się totalnie styrana. Stromizna dała o sobie znać, ale bardziej w kość dawała już wysokość. Las Rodillas liczą sobie 5010 m n.p.m., a więc zdobywając je przekroczyłam po raz pierwszy barierę 5000 m. Na takiej wysokości jest już tylko 50% tlenu dostępnego na poziomie morza.
Minuta na zaczerpnięcie głębszego oddechu siedząc na ruinach dawnego schronu - czas ruszać dalej! Znajdowaliśmy się już na głównej grani La Arista Del Sol i podążaliśmy w stronę Brzucha Izztaccihuatl - La Barriga. Horyzont powoli się rozjaśniał. W dali ukazały się nam sylwetki dwóch innych wulkanów: La Malinche i Pico De Orizaba. Za nami coraz to wyraźniej rysował się potężny Popocatepetl, uparcie wydobywający z siebie smugę dymu. Nie szło się łatwo, lecz niesamowita aura przedświtu pchała mnie na przód. Jeszcze trochę i staliśmy już na szczycie La Barriga. Dołączyliśmy tam do Meksykanów, którzy podeszli w to miejsce ze schronu Grupo De Los Cien. Oznaczało to, że byliśmy tego dnia jedynymi osobami, które tak wcześnie ruszyły na szlak. Brzuch Iztaccihuatl zdobyliśmy o samiutkim wschodzie słońca. Była godzina 6:40, a ja stałam na szczycie i płakałam ze szczęścia...
Cień Wielkiej Góry
Brzuch nie był jednak końcem naszej drogi. Nie jest on najwyższym szczytem Iztaccihuatl. Jak na leżącą kobietę przystało, najwyższym jej punktem jest Biust - El Pecho, mierzący 5230 m n.p.m. Aby go zdobyć, najpierw musieliśmy przejść przez lodowiec Iztaccihuatl, rozpoczynający się tuż za jej Brzuchem. Z La Barriga do niecki lodowca prowadził bardzo stromy fragment drogi, miejscami jeszcze kamienistej, a miejscami już zaśnieżonej. Zastanawialiśmy się nad założeniem raków, lecz koniec końców... po prostu zjechaliśmy w dół na tyłkach. Przez sam lodowiec w dobrych górskich butach szło się świetnie bez używania raków. Marsz lodowcem był dla mnie chwilą wytchnienia - idąc po płaskim niski poziom tlenu nie dawał się tak bardzo we znaki. Słońce stopniowo wznosiło się coraz wyżej, toteż z sekundy na sekundę zmieniały się krajobrazy widoczne dookoła. Wsłuchiwałam się w muzykę graną przez lód pękający od ciepła wchodzącego słońca i rozglądałam się dookoła, nie mogąc się nacieszyć niewyobrażalnym pięknem.
W końcu opuściliśmy lodowiec i dalej poruszaliśmy się granią, mając jako cel El Pecho. Kruche skały zdobiące wzniesienia pomiędzy brzuchem na biustem miały żółtawy odcień i pachniały siarką. Ów nieprzyjemny zapach w towarzystwie zapierających dech widoków nadawał naszej wspinaczce uroku wręcz kosmicznego, nie z tego świata. A to wszystko jedna i ta sama planeta Ziemia...
Opis wejścia na El Pecho 5230 m n.p.m. oraz zejścia z powrotem do La Joya 3890 m n.p.m. odnajdziecie już pojutrze w kolejnym poście. Zapraszam!
Powyżej i poniżej - w tle dymi Popo.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 110 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 578 kcal.
BTW: 5,8/36,7/56,2