Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Heidi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Heidi. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 marca 2016

Heidi Summer Delight Iced Coffee ciemna nadziewana mlecznym kremem z kawą


Jeśli wczoraj czytaliście recenzję Olgi dotyczącą Heidi Summer Delight Iced Coffee, to możecie się spodziewać, że również ja nie będę szczędziła słów krytyki. Ostrzegam Was, że pomiędzy dzisiejszym opisem czekolady a relacją z górskiej wyprawy odczujecie spory dysonans - coś jak piekło i niebo. Z drugiej strony, Iced Coffee stała się bezpośrednią częścią naszego podejścia na Izztaccihuatl, więc wspomnieć o niej właśnie tutaj po prostu wypada.

Zarówno Citrus Sorbet, jak i Iced Coffee otrzymałam od Olgi. Wystarczyło spojrzeć na zawartość opakowań by wiedzieć, iż coś jest na rzeczy. Citrus Sorbet trafił do nas w ilości dwóch kostek, zaś z tabliczki Iced Coffee lwia część przypadła nam. Wiedziałam, że nie jest to olgowy akt hojności, a raczej desperacji. Gdy wyjęłam czekoladę ze sreberka, a ta samoistnie zaczęła kruszyć się w moich dłoniach pozostawiając na nich margarynowo tłusty film nadzienia - wolałam spróbować od razu choćby kostkę, aby dramatyczne doznania fundować sobie stopniowo.

Pierwsze podejście do Iced Coffee odbyliśmy więc jeszcze w Polsce, przed wylotem do Meksyku. Deserowa czekolada o 50% zawartości kakao miała dziwną, jakby chropowatą teksturę. Spod płaskiego aromatu udającego kakao, przebijała się jeszcze bardziej płaska woń popłuczyn po kawie z mlekiem, bardzo mocno posłodzonej. Źle, oj źle, ale spróbować trzeba było...



Kęs umieszczony w ustach nie za bardzo wie, co ma ze sobą zrobić. Nie chce się aksamitnie rozpuszczać - raczej uparcie przykleja się do podniebienia niczym zwilżona tektura. Czekolada sama w sobie, zgodnie z zapachem, jest potwornie płaska, nijaka, mdła. Gdyby nie cukier i tekturowatość stwierdziłabym, iż jest kompletnie bezsmakowa. Na takim kiepskim tle tym mocniej odznaczał się smak nadzienia, przez co konsumpcja stała się jeszcze trudniejsza...

Nadzienie to margarynowo-cukrowy krem, z plastelinowym zacięciem nieco mniejszym niż w Citrus Sorbet. Zamiast plasteliny, w tym wypadku mamy przede wszystkim karton. Karton, który wraz z posmakiem kilka razy rozcieńczonej wodą kawy rozpuszczalnej z niebotyczną ilością starego mleka i zwietrzałego cukru - wypisz wymaluj przypomina "mrożone kawy" do kupienia w kartonikach ze słomką. Napoje, które kawę mają w składzie daleko w tyle za cukrem i jakimiś odpadami. 


Całość jest obrzydliwie mdła i przykra. To obok Walnut Brownie najgorsza Heidi, jaką przyszło mi jeść. Resztę tabliczki zapakowałam do plecaka z myślą o zjedzeniu jej w pośpiechu gdzieś na górskim szlaku i z nadzieją, że jakoś przeżyję ponowne starcie z tym świństwem. Przeżyłam, ale o tym zaraz. Najpierw rozpocznijmy relację z ataku na Izztaccihuatl od godziny 00:01, dnia 13 lutego 2016.



Gdy o powyższej godzinie zadzwonił budzik, nie byliśmy ani trochę wyspani. W zasadzie, to dopiero jakąś godzinę temu w schronisku Altzomoni położonym na 4200 m n.p.m. zrobiło się względnie spokojnie. Teraz to my, zbierając się do drogi zaburzaliśmy sen wszystkim przybyłym tutaj po nas wspinaczom. Wstawiliśmy na gaz garnek z wodą, aby zrobić sobie śniadanie z liofilizatu oraz kawę i wyszliśmy na zewnątrz. Noc była cicha i ciepła, a niebo czyste i przepięknie gwiaździste. Wspaniała prognoza. Na dodatek nasz przewodnik Moises rzekł: "to będzie dobry dzień, dziś są moje urodziny"! Ah, po prostu wszystko musiało się udać! Byłam straszliwie podekscytowana, w niesamowicie pozytywny sposób.

Po śniadaniu wsiedliśmy do Nissana Moisesa i podjechaliśmy parę kilometrów do punktu wypadowego na Iztę - La Joya 3890 m n.p.m. Tam założyliśmy kaski, zapaliliśmy czołówki i spokojnym tempem ruszyliśmy przed siebie. Było około pierwszej w nocy. Raki nieśliśmy zapakowane w plecakach - trafiliśmy na wyjątkowo bezśnieżną jak na tą porę roku zimę na Izztaccihuatl. Śnieg miał nas czekać jedynie na położonym już powyżej 5000 m n.p.m. lodowcu, ale o tym później...

Na Iztę wchodziliśmy standardową trasą, której kulminacyjna część zwana jest La Arista Del Sol (Grań Słońca). Początkowe podejście było dość łagodne. Stopniowo, coraz to stromiej posuwając się do góry, mieliśmy dojść do wysokogórskiego schronu Grupo De Los Cien. Nim do tego doszło, pokonywaliśmy cztery tzw. okna, będące skalistymi siodłami pozwalającymi przejść na drugą stronę mijanych po drodze wierzchołków. Dzięki temu, naprzemiennie ukazywały się nam niesamowite widoki rozświetlonych miast Puebla i Mexico City. Małą próbkę takiego krajobrazu możecie dotrzeć na zdjęciu powyżej (powiększcie sobie, będzie wyraźniejsze).



Po pokonaniu każdego z okien stawałam się coraz to bardziej zmęczona. Było to zmęczenie zupełnie mi dotąd nieznane. Po prostu czułam, że nieco mnie mdli, a każdy krok muszę okupić głębszymi oddechami. W końcu dotarliśmy do schronu położonego na 4780 m n.p.m. Weszliśmy na chwilę do środka. Wewnątrz było dość duszno, a na piętrowych drewnianych półkach spali wspinacze pragnący nocą zaaklimatyzować się na większej wysokości niż Altzomoni. To właśnie tam, wśród chrapania i biegających po podłodze myszy, wyciągnęliśmy resztkę Heidi Summer Delight Iced Coffee. Poczęstowaliśmy ją Moisesa, w dwójkę nie poradzilibyśmy sobie z tą czekoladą. Ja zjadłam raptem dwie kostki i to chyba nawet nie całe. Czekolada po prostu gęstniała mi w ustach i czułam, jakbym miała przeżuwać ją w nieskończoność.

Po chwili odpoczynku rozpoczęliśmy podejście na Las Rodillas, czyli kolana Iztaccihuatl. Dobrze, że było ciemno i nie widziałam, jak strome jest podejście spod schronu, bo miałabym niezłego stracha. A tak po prostu podążałam równym krokiem za przewodnikiem. Podejście na Kolana po prostu rzuciło mnie na kolana. Dotarliśmy tam o 5:50 (fotka powyżej), a ja czułam się totalnie styrana. Stromizna dała o sobie znać, ale bardziej w kość dawała już wysokość. Las Rodillas liczą sobie ok. 5050 m n.p.m., a więc zdobywając je przekroczyłam po raz pierwszy barierę 5000 m. Na takiej wysokości jest już tylko 50% tlenu dostępnego na poziomie morza.



Popocatepetl widoczny z Brzucha Iztaccihuatl

Po chwili odpoczynku rozpoczęliśmy podejście na Las Rodillas, czyli Kolana Iztaccihuatl. Dobrze, że było ciemno i nie widziałam, jak strome jest podejście spod schronu, bo miałabym niezłego stracha. A tak po prostu podążałam równym krokiem za przewodnikiem. Podejście na Kolana po prostu rzuciło mnie na kolana. Dotarliśmy tam o 5:50 (fotka powyżej), a ja czułam się totalnie styrana. Stromizna dała o sobie znać, ale bardziej w kość dawała już wysokość. Las Rodillas liczą sobie 5010 m n.p.m., a więc zdobywając je przekroczyłam po raz pierwszy barierę 5000 m. Na takiej wysokości jest już tylko 50% tlenu dostępnego na poziomie morza.

Minuta na zaczerpnięcie głębszego oddechu siedząc na ruinach dawnego schronu - czas ruszać dalej! Znajdowaliśmy się już na głównej grani La Arista Del Sol i podążaliśmy w stronę Brzucha Izztaccihuatl - La Barriga. Horyzont powoli się rozjaśniał. W dali ukazały się nam sylwetki dwóch innych wulkanów: La Malinche i Pico De Orizaba. Za nami coraz to wyraźniej rysował się potężny Popocatepetl, uparcie wydobywający z siebie smugę dymu. Nie szło się łatwo, lecz niesamowita aura przedświtu pchała mnie na przód. Jeszcze trochę i staliśmy już na szczycie La Barriga. Dołączyliśmy tam do Meksykanów, którzy podeszli w to miejsce ze schronu Grupo De Los Cien. Oznaczało to, że byliśmy tego dnia jedynymi osobami, które tak wcześnie ruszyły na szlak. Brzuch Iztaccihuatl zdobyliśmy o samiutkim wschodzie słońca. Była godzina 6:40, a ja stałam na szczycie i płakałam ze szczęścia...


 

 

Cień Wielkiej Góry


 

Brzuch nie był jednak końcem naszej drogi. Nie jest on najwyższym szczytem Iztaccihuatl. Jak na leżącą kobietę przystało, najwyższym jej punktem jest Biust - El Pecho, mierzący 5230 m n.p.m. Aby go zdobyć, najpierw musieliśmy przejść przez lodowiec Iztaccihuatl, rozpoczynający się tuż za jej Brzuchem. Z La Barriga do niecki lodowca prowadził bardzo stromy fragment drogi, miejscami jeszcze kamienistej, a miejscami już zaśnieżonej. Zastanawialiśmy się nad założeniem raków, lecz koniec końców... po prostu zjechaliśmy w dół na tyłkach. Przez sam lodowiec w dobrych górskich butach szło się świetnie bez używania raków. Marsz lodowcem był dla mnie chwilą wytchnienia - idąc po płaskim niski poziom tlenu nie dawał się tak bardzo we znaki. Słońce stopniowo wznosiło się coraz wyżej, toteż z sekundy na sekundę zmieniały się krajobrazy widoczne dookoła. Wsłuchiwałam się w muzykę graną przez lód pękający od ciepła wchodzącego słońca i rozglądałam się dookoła, nie mogąc się nacieszyć niewyobrażalnym pięknem.

W końcu opuściliśmy lodowiec i dalej poruszaliśmy się granią, mając jako cel El Pecho. Kruche skały zdobiące wzniesienia pomiędzy brzuchem na biustem miały żółtawy odcień i pachniały siarką. Ów nieprzyjemny zapach w towarzystwie zapierających dech widoków nadawał naszej wspinaczce uroku wręcz kosmicznego, nie z tego świata. A to wszystko jedna i ta sama planeta Ziemia...

Opis wejścia na El Pecho 5230 m n.p.m. oraz zejścia z powrotem do La Joya 3890 m n.p.m. odnajdziecie już pojutrze w kolejnym poście. Zapraszam!


 




Powyżej i poniżej - w tle dymi Popo.

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz palmowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, kawa 0,4%, ekstrakt z wanilii, aromaty: kawy ze śmietanką i espresso.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 110 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 578 kcal.
BTW: 5,8/36,7/56,2

niedziela, 6 marca 2016

Heidi Summer Delight Citrus Sorbet mleczna nadziewana mlecznym kremem z pomarańczą i cytryną


Oto pierwsza część historii o tym, jak niegdyś lubiana przeze mnie popularna marka straciła w moich oczach. Rumuńska Heidi - na początku mojej czekoladowej historii stawiałam ją niemal na równi z Lindtem, którego do dziś darzę sporym sentymentem. Pierwszą wypróbowaną tabliczką Heidi była Orange & Seeds, która ponad cztery lata temu bardzo mi smakowała. Potem przyszedł czas na klasyczne Heidi z dodatkami: Almonds & Cherry, Milk & Hazelnuts, Milk & Almonds, White & Hazelnuts, Florentine. Były one dla mnie całkiem poprawne, aczkolwiek nie wiem, jak dzisiaj bym je oceniła. Tabliczki z dodatkami z serii Dark (Pear & Almonds, Black Salt, Mint & Lemon, Orange) nie podbiły mojego serca, lecz w czasie ich konsumpcji podchodziłam do Heidi jeszcze z dużą sympatią.

Absolutnym hitem była dla mnie kolekcja SummerVenture. Przez trzy lata z rzędu (2012-2014), Heidi wypuszczała trzy różne czekolady z dodatkami inspirowane podróżami (2012: Carribean, Cote D'Azur, Amazon. 2013: Himalaya, Sicilia, Mexico. 2014: Casablanca, India, Thailand) . Choć skład owocowych cząstek czasem pozostawiał sporo do życzenia, były to czekolady wyraziste i bardzo oryginalne. Z rozrzewnieniem wspominam całą wypróbowaną przeze mnie dziewiątkę, ale najbardziej chyba ujęły mnie, nomen omen, Mexico i Himalaya. W podobnym zamyśle wykonany był również smaczny duet WinterVenture (Apple & Cinnamon oraz Orange & Cinnamon).

Zeszłej zimy Heidi postanowiła po raz pierwszy wydać czekolady nadziewane. W trio Winter Delight najbardziej smakowała mi Creme Brulee. Tiramisu była już pełna podejrzanych posmaków, zaś Walnut Brownie okazała się być całkiem niezjadliwa. Wiosną 2015 roku z niecierpliwością czekałam na kolejną podróżniczą niespodziankę od Heidi, a tymczasem postawiła ona ponownie na nadziewańce w trio Summer Delight. Zrażona niezbyt udaną Winter Delight, postanowiłam nie kupować żadnej z proponowanych tabliczek. Na przeciw wyszła mi Olga z livingonmyown.pl, która zostawiła dla mnie część swoich Citrus Sorbet i Iced Coffee. Stracciatelli nie było mi dane wypróbować, ale wcale tego nie żałuję. Możecie o niej poczytać u Olgi.

Olga podzieliła się ze mną dwoma kostkami Citrus Sorbet, co okazało się porcją zupełnie wystarczającą dla mojego Męża i dla mnie. Swoją recenzję opublikowała wczoraj i dobrze jest czytać, że degustacja sprawiła jej więcej radości niż nam. My po kostce na łebka wcale nie mieliśmy ochoty na więcej i tylko przekonaliśmy się o słuszności niezakupienia swoich tabliczek. Dlaczego tak było?


Citrus Sorbet to mleczna czekolada nadziewana kremem opartym na tłuszczu palmowym, nad czym bardzo ubolewam. W owym kremie zatopiono cząstki cytrynowe i pomarańczowe, które zgodnie z zwyczajem Heidi posiadają w składzie jeszcze inne cuda niż cytryny i pomarańcze. To jednak jestem w stanie wybaczyć, bowiem w SummerVenture nigdy mi to specjalnie nie przeszkadzało w cieszeniu się czekoladą. Jestem skłonna stwierdzić, że nawet Lindtowi zdarza się bardziej zgrzeszyć jeśli chodzi o skład "owocowych cząstek" w swojej serii Excellence.

Jasna i miękka mleczna czekolada skrywa w sobie białe nadzienie z lekkimi przebłyskami pomarańczowych drobinek. Jej zapach nie okazał się dla nas zbyt przystępny. Aromat samej czekolady nie był zbyt silny i ginął pod naporem cytrusowego szamponu lub płynu do mycia naczyń. Była to taka pseudoodświeżająca woń.

Wgryzienie się kostkę przenosi nas w tak trafnie opisany przez Olgę świat plastelinowo-margarynowych doznań. Sama czekolada wydaje się być tłusto-oślizgła i jest dość znacznie słodka. Kryjący się pod nią krem tylko nasila te niezbyt miłe wrażenia. Pomimo słodyczy wydaje się być sztuczny i mdły, zaś przełknięty kęs pozostawia po sobie mydlany posmak. Zanurzone w nijakim pseudomlecznym kremie chrupkie owocowe cząstki próbują urozmaicać ten monotonny teatrzyk, lecz robią to bardzo nieumiejętnie. Zbyt mało owoców w owocach doprowadziło do tego, że choć wprawdzie przypominają one nieco kwaśne żelki pod względem posmaku (a może raczej galaretki maczane w cukrze), to jednak są one zaskakująco mdłe i nie niosą ze sobą oczekiwanego efektu orzeźwienia.

Gdzie jest Heidi, którą zawsze z chęcią wybierałam spośród łatwo dostępnych czekolad? Po zjedzeniu swojej kostki czułam się naprawdę zawiedziona. Moje obawy co do obecnej jakości produktów Heidi były jeszcze większe gdy spostrzegłam, że Olga zostawiła mi o wiele więcej Iced Coffee. Ledwo ją napoczęła, a to nie wróżyło dobrze. Na moją recenzję Iced Coffee musicie jednak jeszcze trochę poczekać...


PS Citrus Sorbet został zrecenzowany także przez Czoko. Ona również nie wyniosła przyjemnych wrażeń z obcowania z tym produktem...



Zmieńmy klimat na przyjemniejszy i przenieśmy się do kolejnego magicznego miejsca w Mexico City. Tym razem, pragnę zabrać Was do najpopularniejszej części dzielnicy Xochimilco, która to jest jedną z niewielu pozostałości po pierwotnym wyglądzie terenów stolicy Meksyku. Za czasów azteckich, teren dzisiejszego Mexico City był... jeziorem i to bardzo dużym. A właściwie dziś leży na terenie kilku dawnych jezior. Największe z nich - jezioro Texcoco - otaczało aztecką stolicę Tenochtitlan. Północna część dzielnicy Xochimilco leży w niecce dawnego jeziora Xochimilco. Jest poprzecinana kanałami będącymi pozostałością po nim. Do dziś uprawia się tu ziemię na tradycyjnych poletkach chinampas.

Barwne łodzie trajineras były tu niegdyś używane przede wszystkim w celach handlowych. Dziś stanowią jedną z największych atrakcji Meksyku. Każda z nich nazwana jest żeńskim imieniem. Na romantyczny rejs trajineras po kanałach Xochimilco decydują się nie tylko turyści, ale również miejscowi częstokroć urządzając na ich pokładzie imprezy okolicznościowe. Można sobie tam urządzić prawdziwą ucztę!



Wraz z Guillermo i Denise popłynęliśmy taką łodzią, szkoda tylko, że akurat ten dzień nie był zbyt słoneczny. Wśród wynajmowanych przez chętnych łodzi kursują również trajineras z zespołami mariachi, u których można zamówić sobie piosenkę. Słuchanie ich gry i śpiewu w tak pięknych okolicznościach to niesamowite przeżycie.

Sielankę rejsu chwilowo przerywa jedynie mijanie upiornej Wyspy Lalek. Czy ona jest? A po tą historię odeślę już Was na innego bloga. Tam przy okazji obejrzyjcie również filmiki z mariachi. Muszę przyznać, że rejs kanałami Xochimilco to doskonała okazja na pełną relaksu regenerację pomiędzy górskimi wyprawami. Jest to jednocześnie okazja do bardzo namacalnego obcowania z tradycją i kulturą meksykańską.


Skład: cukier, olej palmowy, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, kawałki czerwonej pomarańczy 1% (czerwona pomarańcza 59,5%, buraki 0,5%, sacharoza), kawałki cytryny 0,7% (cytryna 10%, sacharoza, fruktoza, kwas cytrynowy, naturalne aromaty), lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii, aromat pomarańczowy.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 110 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 568 kcal.
BTW: 4,6/34,6/59,4

niedziela, 8 marca 2015

Heidi Winter Delight Walnut Brownie ciemna z nadzieniem czekoladowym, orzechami włoskimi i herbatnikami


Spośród tria reprezentującego limitowaną zimową edycję od Heidi, najbardziej kuszącym mnie wariantem było Walnut Brownie - dlatego też zostawiłam sobie tą tabliczkę na koniec wypróbowywania kolekcji Winter Delight. Po bardzo entuzjastycznej recenzji Creme Brulee i pełnej wątpliwości Tiramisu, nie byłam pewna, czym tym razem uraczy mnie Heidi. Słowem, smakowitość wspaniale zapowiadającej się tabliczki Walnut Brownie stała dla mnie pod wielkim znakiem zapytania. Można by pomyśleć - czy w ogóle da się schrzanić deserową czekoladę z nadzieniem czekoladowym, orzechami włoskimi i herbatnikami? Z moimi ukochanymi orzechami włoskimi? Sama nazwa Walnut Brownie zachęca ślinianki do wydajniejszej pracy, ale... Niestety, w tej czekoladzie tylko nazwa jest smakowita.

Nie ma co Was czarować już od samego początku. Wystarczyło, abyśmy rozerwali sreberko, by poczuć, że coś tutaj nie gra. Momentalnie przypomniałam sobie recenzję innej czekolady od Heidi, Walnuts&Honey, która znalazła się jakiś czas temu na blogu Czekosfera. Autorka wspominała tam o dziwacznym posmaku arbuza, jaki towarzyszył jej przez cały czas spożywania tego wyrobu. Trudno mi sobie to było wyobrazić... Walnuts&Honey od dawna jest na liście czekolad, które chciałam wypróbować, ale recenzja Czekosfery dała mi dużo do myślenia... A jeszcze więcej do myślenia dało mi moje upragnione Walnut Brownie... Ja tuż po otwarciu Walnut Brownie poczułam mdły, sztuczny, podle intensywny zapach arbuza. Skąd tam się wziął arbuz?

Na litość boską, jeżeli już Heidi używa dziwnego owocowego aromatu w swoich czekoladach z orzechami włoskimi - to dlaczego jest to akurat niezbyt lubiany przeze mnie arbuz? Chyba żaden inny owocowy aromat nie schrzanił by tak całokształtu. Ale i tak, czy siak - po co? Czy kakao i orzechy włoskie to za mało? Zaczynam przypuszczać, że Heidi używa jakichś trefnych orzechów włoskich... Bo dlaczego akurat w takich, a nie innych czekoladach czuć arbuza?

Niestety aromat tak mocno wgryzł się w produkt, że wręcz nie nadaje się on do zjedzenia... Rzadko piszę tak o czekoladach, ale w tym wypadku właśnie tak jest... Dobrze, że zabrałam Walnut Brownie do rodzinnego miasta mojego Ukochanego, przynajmniej miałam komu ją porozdawać kostka po kostce. Konsumpcja tej tabliczki była dla mnie i mojego Lubego drogą przez mękę. Jakieś szczegóły? (oprócz arbuza :P).


Czekolada to deserówka o 50-procentowej zawartości kakao i jest bardzo, ale to bardzo zwyczajna. Nawet jeśli miałaby nieść ze sobą jakieś miłe doznania, to arbuz zabija wszystko. Nadzienie kryjące się w cienkiej tabliczce okazuje się być tanią kiepścizną. Nieprzyjemnie tłustawe, "chłodne" w odbiorze. Miało być czekoladowe? Może, ale w rzeczywistości jest mdłe i... tak, arbuzowe ;).

Wewnątrz nadzienia zatopione są kawałki karmelizowanych orzechów włoskich oraz herbatników. Tak przynajmniej głosi skład wyrobu. Oba te dodatki zostały mocno rozdrobione i ani trochę nie mogłam rozróżnić jednego od drugiego, co jest dla mnie karygodne. Kawałki herbatników, nawet malutkie, powinny pozostawiać po sobie maślany posmak i delikatnie chrupać. Orzechy włoskie są na tyle specyficzne w smaku, że bez problemów powinny wyróżniać się na tle innych składników nadzienia. Niestety tak nie było. Cała ta drobnica przepadła, a przytłumiona czym? ARBUZEM!!! :(

Strzeżcie się tej czekolady. Strasznie przykro mi to pisać, ale to jedna z najpaskudniejszych rzeczy, jakie ostatnio jadłam. Definitywnie... Nie posądziłabym Heidi o to, że potrafi aż tak zepsuć swój produkt. O ile wersja Tiramisu posiadała w sobie "pierwiastek obrzydliwości", tak Walnut Brownie jest obrzydliwa do potęgi entej...

Skład: cukier, miazga kakaowa, nieutwardzony olej palmowy, tłuszcz kakaowy, kakao, herbatniki 3,2% (mąka, cukier, jaja, skrobia ziemniaczana, odtłuszczone mleko w proszku, mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych, sorbitol, difosforan disodowy, wodorowęglan sodu, wanilina), orzechy włoskie 1,5%, lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii i orzechów.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 110 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 562 kcal.
BTW: 7,15/34,15/55,51

czwartek, 19 lutego 2015

Heidi Winter Delight Tiramisu mleczna z nadzieniem tiramisu i kawą


Jesteśmy w połowie wypróbowywania najnowszej limitowanej serii od Heidi - Winter Delight. Po bardzo smacznej Creme Brulee, pod lupę bierzemy wariację na temat popularnego włoskiego deseru tiramisu. Zerkając na skład czekolady stworzonej przez tego rumuńskiego producenta widzimy, że wiele mu brakuje do odzwierciedlenia oryginalnego tiramisu. Zamiast biszkoptów mamy herbatniki, brakuje tu także likieru amaretto (nie mówiąc już o serku mascarpone ;)). Nie bądźmy jednak aż tak wymagający - w końcu to tylko luźna interpretacja (ale na przykład Lindt Tiramisu Kuhl geniessen zawierało mascarpone! :D). Mało która czekolada o smaku tiramisu ma w sobie wszystko to, bez czego nie obędzie się autentyczny deser. Najważniejsze, że Heidi nie zapomniało dodać kawy ;). W końcu kawa stanowi tutaj słowo-klucz.

Po otwarciu klasycznego dla Heidi kartonika i rozdarciu tradycyjnego sreberka, rozpoczynamy zapoznawanie się z czekoladą od sfery zapachowej. Nie miałam wątpliwości, że mleczna czekolada od Heidi będzie zadowalająca - jej aromat jest wyraźnie i świeżo mleczny, z niedającą się ukryć nutą kakao - a jest to zawsze minimum, jakiego oczekujemy od wszelkich mlecznych czekolad. Spośród przyjemnej woni dobrej mlecznej czekolady wyłania się coś, co do czego od samego początku mam wątpliwości. Zmysł węchu identyfikuje tutaj rozwodnione kawowe lody. Niby dobrze - jest kawa, i to wyraźna. Jednakże w tym aromacie jest coś wadliwego, sprawiającego, że waham się przed sięgnięciem po pierwszą kostkę.

W kwestii smaku, w samej mlecznej czekolady nie mam się do czego przyczepić. Heidi w tej brązowej otoczce serwuje nam dużo słodyczy, ale również sporo przyjemności. Łatwa w obcowaniu, kakaowo-mleczna fuzja. Nadzienie jest już w wiele trudniejsze i hmm... zastanawiające.



Generalnie nadzienie jest podobne w konsystencji do tego, co odnaleźliśmy w Heidi Creme Brulee. Jest ono nieco zbyt słodkie, ale w gruncie rzeczy delikatne. Gładkie w konsystencji, lecz niemaziste - pozostawiało jednak nieco większe uczucie tłustości w ustach, niż karmelowa poprzedniczka. Zatopione w nim zostały małe kawałki mielonych ziaren kawy - delikatnie gorzkawe, niezbyt twarde, chrupiące. Skład mówi o obecności herbatników, jednak chyba zostały one jednolicie zmieszane z całą beżową masą - gdyby nie przestudiowanie opisu na opakowaniu, zupełnie bym o ich istnieniu nie wiedziała.

Co jeszcze jestem w stanie powiedzieć o nadzieniu w dziś opisywanej Heidi? Hmm... Najtrafniejszym określeniem będzie, że balansuje ono na granicy kiczu. Z każdym kęsem zastanawiałam się, czy to aby na pewno mi smakuje? Niewiele brakowało, aby szalka przechyliła się na niekorzyść Heidi i czekolada byłaby po prostu niesmaczna. Napotkane w sferze zapachu rozwodnione lody kawowe pojawiają się również w smaku. To nie one są jednak najgorsze. W mojej głowie pojawiły się także skojarzenia z napojem kawowym o smaku kakaowym, czyli popularne "cappuccino" z paczki. Wiecie - takie, w którym prym w składzie wiodą cukier i tłuszcz roślinny. Wątpliwa przyjemność. 

Mam naprawdę bardzo mieszane uczucia odnośnie tej czekolady. Nie było to niezjadliwe paskudztwo, ale podczas degustacji nieustannie coś mi w niej nie pasowało... Chyba był to ten "pierwiastek obrzydliwości", o którym czasem pisze Olga ;). Nie mogę Wam polecić tej Heidi z czystym sumieniem, za to na pewno bez strachu sięgajcie po wersję Creme Brulee. Ciekawa jestem, jak spisze się Walnut Brownie - i szczerze powiedziawszy, jest to najbardziej intrygująca mnie tabliczka z kolekcji Winter Delight.

Skład: cukier, nieutwardzony olej palmowy, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, herbatniki 1,5% (mąka, cukier, jaja, skrobia ziemniaczana, odtłuszczone mleko w proszku, mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych, sorbitol, difosforan disodowy, wodorowęglan sodu, wanilina), lecytyna sojowa, kawa mielona 0,5%, naturalny ekstrakt z wanilii, aromat tiramisu. 
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 551 kcal.
BTW: 6,83/32,04/57,81

czwartek, 5 lutego 2015

Heidi Winter Delight Creme Brulee mleczna z nadzieniem creme brulee i migdałami w karmelu


Rumuńską markę Heidi lubię przede wszystkim ze względu na bardzo udane kolekcje SummerVenture. Od trzech lat w wakacyjny czas raczy nas bardzo ciekawymi połączeniami smakowymi ukrytymi w smacznych czekoladach. Zgrabne zestawienie produktów z tej serii uwiecznił na swym blogu Mateusz Wesołowski. Opisy wszystkich czekolad z powyższej kolekcji znajdziecie na moim blogu. 

Dwa lata wstecz Heidi postanowiła obdarzyć nas czymś smakowitym także zimą. Wtedy to pierwszy raz na sklepowych półkach ujrzałam dwie propozycje z serii WinterVenture: jabłkową i pomarańczową. Te czekolady, w niezmienionej formule, pojawiły się w polskich sklepach również tej zimy. Heidi jednak na tym nie poprzestała w sezonie 2014/2015, wypuszczając edycję Winter Delight, będącą wariacją na temat popularnych deserów. Tabliczki te ciekawiły mnie przede wszystkim z tego powodu, iż nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z nadziewanymi Heidi. Przy pierwszej wizycie w Almie, podczas której dostrzegłam trio Winter Delight, od razu je nabyłam. Spoglądając na skład wyrobów, mój zapał do spróbowania nadziewanych Heidi nieco zmalał. Tłuszcz roślinny na drugim miejscu w składzie nie jest tym, czego oczekiwałam.

Zakupione przeze mnie Heidi miały na tyle długi termin ważności, że postanowiłam nie kierować się nim przy wyborze tych tabliczek do degustacji. Nie chciałam, aby pojawiły się na blogu w momencie, gdy nie będą już dostępne na sklepowych półkach. Wybór pierwszej do wypróbowania Winter Delight był prosty - Czoko najbardziej interesowało Creme Brulee. W takim razie, na pierwszy rzut poszedł właśnie Creme Brulee :).



Na początek opisu dedykacja - zdjęcie z sekcji czekolady specjalnie dla Olgi ;) (to nie Zotter Hand Scooped, a i tak musiałam zmasakrować choć jedną kostkę nożem). Oj, muszę przyznać, że bardzo sceptycznie podchodziłam do tej tabliczki. Wspomnienie o paskudnym wedlowskim Creme Brulee cały czas rozbrzmiewało w mojej głowie, a wiedza o tym, że tłuszczu palmowego w Heidi też nie brakuje wcale nie poprawiała sytuacji. Ah, lubię to uczucie, gdy rozerwanie sreberka i zaciągnięcie się zapachem rozwiewa wszelkie obawy...

Aromat czekolady przywołuje wspomnienie o pysznej Lindt Excellence Caramel With A Touch Of Sea Salt. Myślę, że już ta wypowiedź będzie dla wielu najlepszą rekomendacją nowej Heidi. Wprawdzie Heidi nie serwuje nam deserowej czekolady, lecz przez przyjemną mleczność również wyraźnie przebija się kakao. Kakao, które jest wręcz uwydatnione ze względu na bardzo wyrazisty aromat mocno palonego cukru. To zapowiedź takiego karmelu, jaki lubię - bezpretensjonalnego, niemazistego. Dodajmy do tego nuty migdałowe, waniliowe i miodowe - ręce aż same rwą się po pierwszą kostkę. W zapachu nie czujemy ani krzty margaryny.

Nadzienie niełatwo oddziela się od czekolady, ponieważ cała tabliczka jest bardzo cienka - jak na Heidi przystało. Parę akrobacji nożem i staje się to możliwe, aczkolwiek produkt najlepszy jest do degustowania w całości. Heidi Creme Brulee jest słodka, ale nie jest to słodycz bezpłciowa. Wydaje mi się, że skrywa ona w sobie istotę tego francuskiego deseru. Palony cukier potrafi wszak dać takie efekty smakowe, o których zupełnie nie posądzalibyśmy zwykłego cukru. Mocnym, zdecydowanym chwytem zespaja się ze śmietanką i wanilią.

W tej czekoladzie, w gładko-mlecznym nadzieniu (również w kwestii smaku wysoka zawartość oleju palmowego na szczęście gdzieś przepada) kryje się sporo złocistych drobinek. Zostały one w składzie nazwane migdałami w karmelu. Normalnie przyczepiłabym się do faktu, iż w tych drobinkach płatków migdałowych mamy zaledwie 27% - ale przecież temu wyrobowi nadano nazwę Creme Brulee! To palony cukier ma tu grać pierwsze skrzypce, a nie migdały. Scukrzone drobinki migdałów oprócz walorów smakowych jakie niosą same w sobie, ofiarują nam także wyraziście resztę przyjemności, które kryją się w ich składzie: śmietankę, masełko, miód. Drobinki przyjemnie chrzęszczą między zębami, niczym małe, zwinne iskierki. 

Dodajmy do tego wszystkiego fakt, że to smaczne nadzienie otoczone jest dobrą mleczną czekoladą od Heidi, mocno przesączoną aromatem karmelowym - a stajemy przed produktem będącym rajem dla wielbicieli karmelu. Niech wystrzegają się go jednak ci, którzy preferują karmel dziecięco lepki i tłusty. Heidi Creme Brulee to karmel skwierczący z gorąca, idealny na rozgrzanie w zimowy wieczór. Lubię takie zaskoczenia, naprawdę to lubię. Ciekawe, czy kolejne Winter Delight będą równie przyjemne w obcowaniu.

Skład: cukier, nieutwardzony olej palmowy, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, migdały w karmelu 4,5% (cukier, płatki migdałowe 27%, syrop glukozowy, śmietana, tłuszcz mleczny, miód), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii, aromat karmelowy.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 110 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 556 kcal.
BTW: 6,71/33,01/57,05

sobota, 2 sierpnia 2014

Heidi SummerVenture India mleczna z mango, nerkowcami i kardamonem


Dzisiejsza poranna kawa, pita tuż przed upragnionym wyjazdem na urlop (oczywiście w góry! :D) miała za towarzyszkę ostatnią czekoladę z tegorocznej serii Heidi SummerVenture. Tą niezwykle kuszącą fuzję smaków zostawiliśmy sobie na koniec. Kardamon? Mango? Nerkowce? Do tego smaczna mleczna czekolada Heidi? Znając zmysł rumuńskich twórców czekolady do umiejętnego łączenia smaków byliśmy pewni, że India przyniesie ze sobą wiele przyjemności.

Magiczna Szuflada niestety nie posiada chłodzenia, więc po rozdarciu sreberka zauważyliśmy, że tabliczka została poddana nieco zbyt intensywnemu działaniu ciepła. Mimo tego, nadal "trzymała się kupy" i pozostała w swej pierwotnej formie - stając się jedynie odrobinę bardziej miękką. Nie przechodziła w stan płynny i nie lepiła się nadmiernie do palców. Generalnie upał nie nadwyrężył jej zbytnio i nie zaburzył walorów smakowych.

"Pierwsze niuchnięcie" wykonane przez mojego Ukochanego wiązało się z niemałym zaskoczeniem. Kardamon jest bardzo mocno wyczuwalny. Do tego świeżość mango i głębia dobrej mlecznej czekolady. Ale na pierwszy plan wysuwa się odurzający kardamon. Jeśli ktoś ma problem z intensywnymi przyprawami w czekoladzie, może sobie odpuścić Indię. Dla mnie to jednak sama przyjemność! :)

Smak to rozpływająca się w ustach solidnie wykonana mieszanka kakao i mleka. Nieprzesłodzona, całkiem fajna czekolada - właśnie tego oczekiwałam od Heidi. Kardamon i mango tworzą niezwykle zgraną parę. Specyficzny, mocno zaakcentowany kardamon podkreśla również swoisty smak, jakim charakteryzuje się mango. Jest orzeźwiająco i rozgrzewająco zarazem. Owocowo-przyprawowe wyraźne akcenty gładko wiążą się z delikatną mleczną czekoladą. Jest super. Jedyne, co przepada w tej fuzji smaków to orzechy nerkowca. Teoretycznie jest ich najwięcej jeśli chodzi o dodatki, ale w praktyce ich smak jest praktycznie niewyczuwalny. Szkoda, bo są przecież bardzo smaczne. Zostały jednak mocno rozdrobnione, co w połączeniu ze zdecydowanymi smakami kardamonu i mango - spycha je daleko na ostatni plan. Prawdopodobnie nie poczułabym różnicy, gdyby producent zrezygnował z dodatku tych orzechów.

Heidi wykonała solidną robotę - SummerVenture 2014 uważam za bardzo udaną kolekcję. Zresztą, serie z 2012 i 2013 roku również były wyjątkowe. Z niecierpliwością czekam, czy też uraczą nas Rumuni w przyszłym roku. Zapewne znów będzie hiperoryginalnie ;).

Tymczasem do zobaczenia po urlopie!!! :) Zapewne przywiozę ze sobą mnóstwo czekoladowych łupów... :)

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, orzechy nerkowca 10%, miazga kakaowa, mango 2,5% (sacharoza, mango 40%), odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, kardamon 0,4%, naturalny ekstrakt z wanilii i mango.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 560 kcal.
BTW: 9,43/32,79/56,73

poniedziałek, 14 lipca 2014

Heidi SummerVenture Thailand ciemna z liczi, grejpfrutem i sezamem


Heidi SummerVenture Thailand została wylosowana spośród dwóch pozostałych nam tabliczek z letniej kolekcji rumuńskiej firmy. Ta egzotyczna propozycja jawiła się jako bardzo atrakcyjna w niesamowicie upalną niedzielę. Zmęczona po dwóch nocach imprezowania, pragnęłam mocnej kawy i ciemnej czekolady z owocowym akcentem. Dwie noce imprezy? No właśnie, to Thailand przypadło zaszczytne miano pierwszej czekolady, którą jadłam już jako pani MAGISTER INŻYNIER ;).

Po doświadczeniach z Casablancą spodziewałam się, że i ta cieniutka 80-gramowa tabliczka będzie pachnieć niczym perfumeria. Nieco się zdziwiłam, gdy poczułam po prostu... kakao :). To ono dominowało w zapachu, choć sama czekolada zatrważającą zawartością masy kakaowej nie grzeszy - ot, zwykła deserówka 50%. W tle majaczy egzotyka - mamy grejpfrut, ale zdecydowanie mocniej odznacza się specyficzne liczi.

Po przegryzieniu kostki drobinki owocowe są niemal niezauważalne. Nie odróżniają się od kakaowej masy kolorem, są dość mocno scukrzone. Spośród brązu kakao wyłaniają się jedyne jaśniutkie ziarna sezamu, których niestety nie ma zbyt wiele. Dopiero, gdy pozwolimy kęsowi rozpuścić się na języku, możemy dotrzeć do walorów tego smacznego ziarna. Bardzo lubię sezam (paluszki z sezamem zawsze dla mnie wygrywały ;)) i opisywana dziś Heidi wzbudziła we mnie chęć spróbowania czekolady obficie obsypanej z wierzchu sezamem.

Jeśli chodzi o owoce, to w smaku już zdecydowanie dominację przejmuje liczi. Może to zdziwić, gdyż jest go w składzie naprawdę malutko. A jednak, cechuje się smakiem, który trudno pomylić z czymś innym. Myślę, że wrażenia smakowe podkręca jeszcze fakt dodania ekstraktu z liczi jako aromatu. Ciepłe, różane nuty chińskiej śliwki przeważyły nad kwaskowatością grejpfruta, zostawiając go gdzieś w tyle. Też nieco mi tego żal, choć w sumie ciężko byłoby pogodzić w jednej tabliczce dwa tak intensywne i odrębne owocowe smaki - bez szkody dla każdego z nich.

Thailand jest produktem oryginalnym, bardzo specyficznym, gwarantującym nowe doznania smakowe. Nie jest tak ekstremalny jak Casablanca, więc osoby mające obawy przed czekoladowymi eksperymentami ze spokojem mogą sięgnąć po Thailand.

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, sezam 1,7%, grejpfrut 1,2% (sacharoza, grejpfrut 43%), liczi 0,6% (liczi 50%, maltodekstryna z kukurydzy), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii i liczi.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 580 kcal.
BTW: 9,79/36,77/52,40

piątek, 27 czerwca 2014

Heidi SummerVenture Casablanca biała z mandarynką, figami i migdałami


Będąc z moim Ukochanym na mieście, z ciekawości postanowiłam zajrzeć do Almy. Ostatnimi czasy bywałam tam bardzo rzadko i nie śledziłam już tak zapalczywie aktualnej oferty promocyjnej tych delikatesów. Tym większego szoku doznałam, gdy zobaczyłam coś, czego w ogóle się nie spodziewałam! Heidi SummerVenture! To już trzeci rok, kiedy ta rumuńska marka raczy nas w letnim okresie oryginalnymi połączeniami smakowymi. I z roku na rok ich pomysłowość mnie zachwyca. Szczęka mi opadła, jak zobaczyłam, co wyczarowali tym razem... Oczywiście cała kolekcja trzech wakacyjnych tabliczek od razu powędrowała do koszyka :).

Seria SummerVenture to zawsze trzy tabliczki: biała, mleczna i ciemna. W tym roku, jako pierwszą zdecydowaliśmy się wypróbować biel. Ciary mnie przechodziły na samą myśl, co też kryje pod sobą sreberko. Zwłaszcza, że biała czekolada z zeszłorocznej serii po prostu zmiażdżyła system. I powiem szczerze, że miałam gdzieś fakt, że owocowe dodatki są mocno doprawione cukrem - a to w gruncie rzeczy sprowadza nas do punktu, gdzie mamy mało owoców w owocach. Po doświadczeniach z SummerVenture sprzed roku i dwóch lat wiedziałam, że i tak czy siak Heidi zafunduje nam naprawdę intensywne doznania.

Nie myliłam się. Czekolada przesiąknięta jest dusznym zapachem orientu, jest jakby naperfumowana. Niepokojąco gorąca w aromacie. W smaku biała czekolada jest bardzo delikatna, aksamitna, rozkosznie słodko-mleczna - taka, jaka powinna być. A te wszystkie dodatki... O tak, zdecydowanie je czuć! Każdy z osobna. Mandarynkowe drobinki, figowe drobinki. Owoce o charakterystycznych smakach - w genialny sposób zgrywają się z bardzo dobrą białą czekoladą. I do tego klasyk - migdały. Wprawdzie drobno pokruszone, ale również dochodziły do głosu. 

Jestem pod dużym wrażeniem. Wątpię, czy Casablanca przebiła zeszłoroczną Himalayę, ale to był już bardzo podobny poziom. Coś niezwykle oryginalnego, wykwintnego - lecz bez przerostu formy nad treścią. Nie każdemu zasmakuje - może wydawać się zbyt przytłaczająca. Niczym woń kadzideł. Dla mnie super!

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, migdały 8%, odtłuszczone mleko w proszku, figi 1,7% (sacharoza, figi 25%), mandarynki 1,7% (sacharoza, mandarynki 10%, fruktoza, kwas cytrynowy, naturalny aromat owoców cytrusowych), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii i fig.
Masa kakaowa min. 29%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 570 kcal.
BTW: 8,38/34,91/55,5


piątek, 21 lutego 2014

Heidi Pear & Almonds ciemna z gruszką i migdałami

Źródło: http://heidi-chocolate.com/en/chocolate/tablets/dark/Pear-&-Almonds/23/

Od czasu do czasu w Almie pojawia się promocja na produkty Heidi. Chętnie korzystam wtedy z cenowej okazji, aby wgłębić się w ofertę tej rumuńskiej firmy, która to potrafiła mnie bardzo pozytywnie zaskakiwać. I to nie raz. Że napomknę tylko o innowacyjnych letnich edycjach (a ileż wspomnień wiąże się z tymi czekoladami!)

 Ostatnio przyszła mi ochota na bliższe zapoznanie z asortymentem Heidi Dark. Niestety, lwia część tej serii to jedynie czekolady deserowe, o 50-procentowej zawartości kakao (a jednak przez ten fakt stają się łatwiej przyswajalne dla większości konsumentów). Tak jest i w przypadku Heidi Dark Pear & Almonds. 


Dlaczego zakupiłam akurat gruszkowo-migdałową tabliczkę? Ano dlatego, że z analogicznym połączeniem smakowym miałam bardzo miłe doświadczenia. Wszystko to za sprawą Cachet Pear & Almonds, która była wprost rewelacyjna. Rzeczony produkt miał więcej masy kakaowej niż Heidi, a migdały zostały użyte w formie płatków. Spodziewałam się, że Heidi nie dorówna Cachet i nawet nie liczyłam na zaskoczenie. Ale spróbować zawsze można :)

Wariacja Heidi na temat gruszek i migdałów w czekoladzie rzeczywiście nie powaliła mnie na kolana. Już samo powąchanie tabliczki nie zapowiadało czegoś wielkiego. Ot, bardzo delikatna woń gruszki przebijająca się przez zapach typowy dla deserowej czekolady (a więc bez bardzo intensywnych kakaowych aromatów).

Deserowa czekolada smakuje dobrze. Po prostu dobrze, bez szału. I nie ma co się nad nią rozwodzić. Wolałabym, gdyby była odrobinę mniej słodka, no ale cóż począć - w końcu nawet dodatki umieszczone w tej tabliczce zostały solidnie okraszone cukrem.

Kawałki gruszki, hmmm, gdzie one są? Jest ich naprawdę niewiele, a zawartość gruszki w gruszce pozostawię bez komentarza... Pozostawiają po sobie jedynie gruszkowy posmak. Fakt, dobrze komponuje się on z kakao, ale... Za mało! Za mało kakao, za mało gruszek...

...Migdałów też za mało. Karmelizowane kawałki migdałów to naprawdę drobnica. Ciężko wyczuć, że są to akurat migdały - można się jedynie domyślać po znów baaardzo delikatnym posmaku. Najbardziej wyczuwalnym efektem dodatku migdałów jest ich chrupkość. Ot, uprzyjemnienie konsumpcji.

Heidi Pear and Almonds is about surprising combinations. It's about welcoming the unexpected. Czyżby...??? Kompozycja jest bardzo delikatna, co może przypasować wielu osobom. Dla mnie jednak całość okazała się zbyt przeciętna. Za parę dni już nie będę pamiętać jak smakowała ta czekolada.

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, karmelizowane kawałki migdałów 6% (migdały 60%, cukier,), kawałki gruszki 5% (cukier, gruszka 10%), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt waniliowy, aromat amaretto.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 529 kcal.
BTW: 5,82/32,06/54,34

wtorek, 14 stycznia 2014

Heidi Black Salt ciemna z czarną solą

Źródło: http://heidi-chocolate.com/en/chocolate/tablets/dark/Black-Salt/22/

Try an unexpected taste experience that will take you on a journey of self-refinement. Let yourself be surprised by the unique combination of 50% dark chocolate and black sea salt, with its unmistakable flavour. Allow yourself a treat to help you enjoy each day more.

Hohoho, no jasne. Ostatnio z opakowań czekolad wyją do mnie same obietnice przeniesienia w czasie i przestrzeni. Obietnice raju dla podniebienia. Piękne słowa, które łapią za serce jak... prawdziwie sprytny chwyt marketingowy ;). Papier wszystko przyjmie - wymyślne sentencje są ozdobą dla opakowania. Uwieść tym chciał mnie Trader Joe's, a teraz Heidi... Niestety (albo i stety), chyba za dużo czekolad już zeżarłam w moim krótkim życiu, by sugerować się tymi wywodami. Ładnie brzmią, ale gdyby jeszcze znalazły odzwierciedlenie w praktyce...

 Heidi Black Salt. Deserowa czekolada z czarną solą. Wydaje się super. Rzeczywiście, można się naciąć, że jest to coś wyjątkowego. No tak, przejdę od razu do punktu, którym lubiana przeze mnie Heidi odrobinę sobie nagrabiła. I kurczę, chyba nie tylko Heidi - bo teraz, gdy wczytuję się głębiej w informacje o czarnej soli okazuje się, że Trader Joe's też sobie trochę w kulki leci...

Napaliłam się strasznie na czekoladę z czarną solą po lekturze charakterystyki Kala Namak, czyli soli kamiennej pozyskiwanej we wschodniej Azji (w tym w Himalajach). Sól ta posiada specyficzne właściwości sensoryczne, wynikające głównie z znaczącego udziału związków siarki. Argh, i już oczyma wyobraźni widziałam goooorzką czekoladę zalatującą starymi jajami! Istne piekło! No ale...

Jak się okazuje, czarną solą można nazywać także morską sól barwioną za pomocą węgla aktywnego. Z moich dociekań wynika, że takiej użyto również w Trader Joe's, a więc stało się jasne, dlaczego sól w tabliczkach tej marki nie zaintrygowała mnie niuansami. Cóż, a w skład Heidi Black Salt wczytałam się dopiero w domu... Nie dość, że rzeczywiście dodano do niej zwykłą morską sól barwioną węglem, no to jeszcze jedynie 50% masy kakaowej... Zapomniałam, że tyle zazwyczaj wynosi zawartość kakao w ciemnych czekoladach z dodatkami od Heidi... Eh, z zaspokojenia mojego pożądania wobec mocnogorzkiej czekolady z ekstremalnymi dodatkami tym razem nici... :(

Czy cały powyższy wywód oznacza, że konsumpcja Heidi Black Salt była nieprzyjemnym doświadczeniem? Otóż nie! Śmiem twierdzić, że jest to tabliczka idealna dla osób, chcących gładko i bezpiecznie wejść w świat czekolad z "kontrowersyjnymi" dodatkami. Po pierwsze - sama czekolada, ze względu na 50-procentową zawartość kakao - wydaje się być optymalna dla każdego. Dla mnie była aż zbyt słodka. Po drugie - dodatek soli jest na tyle nieduży, że odznacza się ona podczas degustacji naprawdę delikatnie. W dość łatwo dostępnej Lindt A Touch Of Sea Salt sól wydawała mi się być bardziej wyczuwalna (choć czas być może wpłynął na zatarcie wspomnień, bowiem skład owego Lindta sugeruje, że i soli, i masy kakaowej jest w nim mniej niż w Heidi... Hmm, mój gust zapewne też już nieco ewoluował od tamtej degustacji... Najlepiej więc będzie, gdy porównacie sami :D). Może przywołam więc w pamięci świeższe wspomnienia - Heidi Black Salt jest na pewno o wieeeele bardziej subtelna w swej słoności od wynalazków z Wild Ophelia i Lauenstein Confisiere. Jeśli masz ochotę na spróbowanie czekolady z solą, a boisz się - polecam sięgnąć po Heidi Black Salt. Tu naprawdę nie ma się czego obawiać. Mnie zbyt duża słodycz, a za mała słoność momentami aż mierziła. Co nie zmienia faktu, że była to przyjemna, delikatna czekolada.

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, czarna sól 0,5% (sól morska z Morza Śródziemnego, węgiel aktywny), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 559 kcal.
BTW: 6,99/33,87/56,57

środa, 16 października 2013

Heidi Dark Mint & Lemon ciemna z miętą i cytryną


Na przestrzeni ostatniego roku miałam okazję próbować kilku ciemnych czekolad z dodatkiem mięty i pomimo faktu, iż dodatek ten wydawał się mi niezbyt pociągający - zawsze miętowe czekolady okazywały się być nader smakowite. Ślinka cieknie mi na myśl duńskiej Toms z miętą, karmelem i płatkami kukurydzianymi. Lindt Creation Mint Supreme też była całkiem całkiem, a nawet miętowa Das Exquisite dała radę. Jak w miętowych wariacjach odnalazła się Heidi?

Muszę przyznać, że Heidi Mint & Lemon wypada lepiej w porównaniu do tydzień temu degustowanej przez nas Heidi Orange. Deserowa czekolada pięknie pachnie miętą, przez który to zapach kusząco przedziera się głęboki aromat kakao. Przy pierwszym kęsie od razu uderza mnie kwaskowatość cytryny - bardzo wyważona i orzeźwiająca. Zaraz potem dociera do mnie smak dobrej ciemnej czekolady, o umiarkowanej goryczy jak na 50% masy kakaowej przystało. Na sam koniec w ustach gęstym płatem rozpościera się miętowa świeżość - wyraźna, aczkolwiek ciągle delikatna i nie przypominająca broń boże chamskiego mentolu rodem z gum do żucia. Warto dodać, że kawałki cytryny i mięty nie mają formy twardo-gumowatych granul. Zostały bardzo mocno rozdrobnione i odznaczają się na zębach jedynie lekką cukrowością, co pozwala bez przeszkód doceniać smak kompletnej kompozycji. Całokształt jest bardzo udany, świetnie zgrany. Czysta przyjemność.

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kawałki cytryny 3% (sacharoza, suszona cytryna 10%, fruktoza, kwas cytrynowy), kawałki mięty 0,5%, lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt waniliowy i miętowy.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 539 kcal
BTW: 6,75/36,35/46,32


wtorek, 8 października 2013

Heidi Dark Orange ciemna z kandyzowaną skórką pomarańczy


Ostatnimi czasy z lubością rozpisywałam się na temat jednego z najtrafniejszych połączeń - pomarańczy z ciemną czekoladą. Popchnięta impulsem po degustacji przepysznej Cachet Orange & Almonds, podczas promocji w Almie na asortyment ciemnych czekolad Heidi, wybrałam dwie tabliczki - w tym właśnie tą: Dark Orange.

Niestety mamy tu do czynienia jedynie z 50% zawartością masy kakaowej - przy większej ilości kakao moc wyżej wspomnianego duetu smaków była by silniej odczuwalna. Dobrą deserową czekoladą i tak nigdy nie pogardzę, dlatego Heidi Dark Orange była dla mnie w dalszym ciągu smacznym kąskiem.

W typowej dla ww. marki cienkiej tabliczce zanurzone są kawałki kandyzowanej skórki pomarańczy. Na pierwszy rzut oka nie ma ich zbyt wiele, ale podczas konsumpcji dochodzimy do wniosku, że umieszczono je tam w odpowiedniej, zupełnie wystarczającej ilości. Nie są twarde jak skała, lecz lekko gumowate i wyraźnie cukrowe. Tak jak delikatny smak deserowej czekolady nie miażdży kakaowym walcem, tak nuty pomarańczowe również są subtelne. Całość jest apetyczna, jednak nie zapada w pamięci czymś wyjątkowym - ot, zwyczajny poprawny produkt. W końcu to Heidi, a więc źle być nie mogło ;).

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kandyzowana pomarańcza 10% (skórka pomarańczowa 55%, syrop glukozowo-fruktozowy z pszenicy, cukier, dekstroza z pszenicy, kwas cytrynowy), lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt waniliowy i pomarańczowy.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 80 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 529 kcal
BTW: 6,93/36,72/48,44