Olga już od kwietnia trzymała dla mnie kawałki próbowanych przez siebie czekolad, zapraszając tym samym, by wpaść do niej na herbatkę. To wydawało się takie proste - po wizycie u klienta najbliżej położonego Wrocławia podjechać do niej, poplotkować godzinkę i wrócić do domu. Eh! W mojej pracy maj i czerwiec są bardzo gorącymi miesiącami, a każda dodatkowa czynność, którą włączam w tygodniu do grafiku, jest wykonywana po prostu kosztem snu. Nie mniej jednak w końcu zebrałam się w sobie, bo było mi najprościej w świecie wstyd. Nie dość, że nie zostawiam już praktycznie żadnych śladów na innych blogach niż swój, to zaniedbując realną relację czułabym się jeszcze gorzej. Zebrałam się w sobie i pojechałam do Olgi, chcąc jej tym samym wytłumaczyć przyczyny mojej ograniczonej obecności w sieci (i tak już raczej pozostanie).
Pewnego czerwcowego wieczoru Olga przekazała w moje łapki spore części dwóch tabliczek, które to ostatnimi czasy niezbyt ją urzekły. Z racji, iż tego dnia byłam jeszcze bez obiadu, uraczyłam się kawałkami obu z nich do pitej u Olgi herbaty. Najpierw sięgnęłam po czekoladę, którą już długi czas widuję na półkach Biedronki. Niecieszące się dużym zainteresowaniem czekolady spoczywają obok innych mlecznych tabliczek spod szyldu J&K Chocolatier, a mianowicie wariantu z kruszonymi orzechami laskowymi. Ja miałam okazję spróbować opcji bardziej oryginalnej, to znaczy z malinami i płatkami kokosowymi. Bazę stanowi mleczna czekolada o 34% zawartości kakao.
Nie mogę się nadziwić, jakim kluczem kieruje się Biedronka przy wybieraniu sezonowo dostępnych u siebie czekolad... Dziś opisywana tabliczka kusi ładną posypką widoczną przez okienko i... tylko tym. To wygląda jak jakaś zupełnie obca marka no-name, nie dziwię się, że kiepsko wyeksponowana zalega na sklepowych półkach. Tymczasem po przeprowadzeniu śledztwa dowiedziałam się, iż czekoladę wyprodukowała ta sama firma, która jest odpowiedzialna za markę Momami.
Opinie o tej czekoladzie znajdziecie także u Olgi oraz Zofiji. Teraz czas na moją skromną ocenę. Jak już wyżej wspomniałam, suto posypana tabliczka wygląda całkiem ładnie. Stop, tabliczka to złe sformułowanie - czekolada już fabrycznie została podzielona na osiem sporych kostek. Zazwyczaj nie lubię takich posunięć, ale tutaj dzięki owemu posunięciu unikamy usypywania się dodatków podczas łamania tabliczki na części. Niegłupie! Sama czekolada cechowała się ciepłym, dość jasnym odcieniem brązu, który mimo wszystko delikatnie wskazywał na to, iż kakao mamy tu ciut więcej niż klasyczne 30% (choć miazga kakaowa stoi dopiero na czwartym miejscu w składzie).
Czekolada pachniała słodko, mocno mlecznie, a zastosowane dodatki również subtelnie odznaczały się w aromacie. Po spróbowaniu samej czekolady przekonałam się, że rzeczywiście jest ona bardzo słodka. Wysoki poziom słodyczy nie był jednak równy posmakowi zleżałego cukru, jaki cechuje chociażby Milki wypuszczane na polski rynek. Mleko w proszku nie trąciło starością, a ślad kakao majaczył gdzieś tam w tle. Było znośnie jak na dyskontową czekoladę i wydaje mi się, że jest to jakość pi razy drzwi adekwatna do ceny (a tabliczka z tego co pamiętam kosztuje niecałe 7 zł). Mój Mąż próbując tej czekolady do porannej kawy w pracy czuł się usatysfakcjonowany, a warto nadmienić, że je wtedy mało wymagające słodycze. Ponadto trzeba przyznać, że czekolada całkiem przyjemnie rozpuszczała się w ustach (tłuszcz kakaowy na drugim miejscu w składzie robi swoje).
W dodatkach procentowo przeważają płatki kokosowe, które i tak niestety musiały zostać posłodzone. Nie mniej jednak, ich smak pozytywnie mnie zaskoczył. Nie mogę zgodzić się z Olgą, że jest to smak zupełnie zbieżny z typowymi wiórkami kokosowymi. Płatki były bardziej chrupkie, a mniej chrzęszczące. Miały w sobie nieco jędrności, a smak kokosa płynął z nich bez przeszkód. Wolałabym jednak, gdyby nie słodzono ich dodatkowo. Sama czekolada i tak funduje już spory cukrowy kop.
Producentowi należy się medal za to, iż nie kombinował przy malinach, co wcale nie jest tak oczywiste. Czekoladę posypano po prostu kawałkami liofilizowanych malin, a to najlepsze, naturalne rozwiązanie. Maliny nie były nadmiernie przesuszone, zachowywały się trochę jak miękkie gąbeczki. Przyznam jednak, że swą autentycznością i wyrazistością nie dorównały malinom wtopionym w Valrhona Blanc Ivoire Raspberry.
Sama z siebie nie kupiłabym tej tabliczki, ale zdecydowanie polecałabym dyskontom, aby szli w tą stronę przy wyborze asortymentu czekolad. Prosty skład nie buzi zgrozy, a smak bez większych przebojów zaspokaja potrzebę na coś słodkiego. Nie ma tu skrajnych pozytywów, ale też brak skrajnych negatywów - co przy czekoladach dyskontowych wcale nie jest takie oczywiste.
Skład: mleczna czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, lecytyna sojowa), płatki kokosowe 12% (kokos, cukier, dekstroza, sól), liofilizowane kawałki malin 3%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 555 kcal.
BTW: 6,4/35/51