czwartek, 3 września 2015

Lindt Acai Beere mleczna nadziewana acai i mlecznym kremem

 

 Dzisiaj przed Wami pierwsza z trzech nowych, egzotycznych czekolad od Lindta. Gdy parę miesięcy temu zobaczyłam tą barwną  trójcę w niemieckim katalogu Lindta ślina pociekła mi do pasa. Opakowania i połączenia smakowe podziałały na moją wyobraźnię. Przypomniałam sobie wszystkie pyszne Lindty z owocowymi nadzieniami i nie mogłam już doczekać się letniego sezonu, aby wybrać się do niemieckiej Edeki i kupić egzotyczną serię. Nie łudziłam się, że te tabliczki trafią na polski rynek. Jakież było moje zdziwienie gdy daliście mi cynk, iż te czekolady dostępne są w Carrefourze! Ich regularna cena była jednak według nieźle przesadzona... Koniec końców, nie czekałam na promocję, tak czy siak kupując trio w niemieckiej Edece. Taniej. Wszystkie poleciały z nami do Armenii. Liczyłam, że przyniosą nam na szlaku owocowe odświeżenie i przyjemnego słodkiego kopa. Jak spisała się pierwsza z wypróbowanych czekolad, czyli wersja z acai?

Acai w czekoladzie Lindta spotkałam już w tegorocznej serii Excellence, która pojawiła się w Niemczech i składała się z trzech deserówek (acai z jeżyną, granat, physalis). Wersja z acai zasmakowała mi wtedy najbardziej, dlatego spośród mlecznych wariantów nadziewanych najpierw sięgnęłam po propozycje z właśnie tą jagodą. Kolejnego dnia po zdobyciu Aragacu kierowaliśmy się znad jeziora Kari w stronę fortecy Amberd, skąd mieliśmy wędrować dalej aż do drogi. Tam przyjechać miał po nas samochód i zawieźć do Erywania. Spokojny spacer, delektowanie się górzystymi przestrzeniami... Gdzieś po drodze przystanęliśmy przy wodopoju dla wypasanych zwierząt i właśnie tam otworzyliśmy czekoladę. Choć nie była ona darem od niebios, to można powiedzieć, że od niej wszystko się zaczęło...

Hola, zaciągam wodze i powstrzymuję się przed snuciem dalszych opowieści górskiego łazika. W końcu trzeba opisać czekoladę! Po rozpakowaniu z podłużnego kartonika i rozdarciu fioletowej folii aluminiowej zauważyłam, że również i ta tabliczka została nieco uszkodzona podczas podróży. Nie połamała się ani nie roztopiła, ale miejscami na zewnątrz wyciekły pasemka dżemu. Tak, dżemu... Nie wiem, jak inaczej mogłabym nazwać owocową część nadzienia w Lindt Acai.


 Nad czekoladą roztaczał się tak lubiany przeze mnie charakterystyczny aromat mlecznej lindtowskiej czekolady. Coś jednak odrobinę go zaburzało, nie dając mi pełni satysfakcji. Zmysł węchu naprowadzał na trop, że pod warstwą czekolady znajduje się coś o wiele bardziej słodkiego. Lampka alarmowa zapaliła się w mojej głowie, ale pewnie sięgnęłam po pierwszą kostkę, najpierw rozgryzając ją.


Teraz dość gruba kostka ukazała przede mną swoje wnętrze. Na spodzie znajdowała się solidna warstwa zbitego białego nadzienia, zaś nad nią rozmytym filmem roztaczała się cieńsza część - fioletowy dżem z pomarańczowymi refleksami. "Mleczne" nadzienia to coś, czego zawsze nienawidziłam w Milkach i Wedlach. Margarynowa paćka wymieszana ze starym mlekiem w proszku zawsze pozostawiała w moich ustach paskudne odczucie. U Lindta to nadzienie na szczęście takie nie było, ale nadal pozostawiało wiele do życzenia. A może po prostu nie dane mi jest rozkoszować się tego typu nadzieniami... Biała warstwa jest wyraźne mleczno-cukrowa, z naciskiem na cukrowa. Daleko jej do aksamitności czy lekkości. Solidnie zasładzała, co w innych warunkach niż górski szlak niechybnie mocno by mi przeszkadzało.

Dżem nie przybrał totalnie nieznośnej konsystencji - wprawdzie jest dość rzadki, ale nie wylewa się namolnie - tak jak dzieje się to w wyżej wspomnianych Milkach i Wedlach. Również jest bardzo słodki, wręcz syropowy. Na dodatek jest to taki syrop, gdzie cukier wydaje się być nie do końca równomiernie scalony z resztą składników. W końcu aż cztery rodzaje cukrów w składzie tabliczki do czegoś zobowiązują...

Smak acai nie wychodzi w tej czekoladzie na pierwszy plan. O wiele bardziej podobał mi się zabieg poczyniony w Lindt Excellence Acai Brombeere. Wprawdzie przez cukrowy atak przebijały się pewne jagodowe niuanse, nadając tabliczce choćby drobny odcień owocowej świeżości i tajemniczości lasu - ale i tak silniejsze były skojarzenia z przesłodzonym, nieco sztucznym syropem.

Szkoda. Zatęskniłam za prawdziwie udanymi owocowymi nadziewańcami Lindta, choćby takimi jak Kasekuche-Mandarine czy Berry Affair. Moje rozczarowanie było jednakże tylko chwilowym uczuciem. Puste opakowanie po czekoladzie trafiło do plecaka, a nam trzeba było iść dalej. Gdzie? Przewodnik poprowadził nas do wyjątkowo małej pasterskiej osady. Zresztą, czy jedna wiata, ledwo co okryta przed warunkami atmosferycznymi - to w ogóle jest pasterska osada?


Dwa kadry z wędrówki znad jeziora Kari do "pasterskiej osady".



Przewodnik ostrzegł nas, gdy zbliżaliśmy się do zagrody - nie mieliśmy wyciągać swojego lunchu, bo gospodyni się obrazi. Chociaż od czerwca do września mieszka wraz z synem na środku pustkowia, musi nas ugościć po swojemu.

Zaciekawieni podeszliśmy tuż pod prowizoryczną furtkę. To była pasterska zagroda inna niż wszystkie. U wejścia przywitał nas syn gospodyni, który na początku sprawił wrażenie groźnego, co po chwili okazało się tylko złudzeniem. Groźne nie były również psy pasterskie kręcące się wokół. Merdały ogonem i łasiły się, szczególnie jeden stary wyleniały kaukaz. Zupełne przeciwieństwo napotkanych wcześniej w drodze psów, od których musieliśmy się odganiać.

Zostaliśmy usadzeni na ławce pod wiatą, przy stole - umieszczonym pomiędzy dwoma łóżkami. Obok wiaty znajdowała się mała kuchnia i... to wszystko. Z naszego miejsca dokładnie mogliśmy obserwować inwentarz hasający na leżącej tuż obok łące. Wesołe psy, spokojne bydło i... rewelacyjne dwie świnki kłócące się z psami o jedzenie. Do zaparkowanego koło wiaty starego auta terenowego przywiązana była kasztanka, a obok niej trzymał się źrebak. Gdzieś w dali pasł się jeszcze jeden koń.

Po dosłownie kilku zamienionych zdaniach, na wpół tłumaczonych przed przewodnika, a na wpół wyartykułowanych dziwnymi sposobami - na stół wjechała gorąca jajecznica pełna aromatycznych ziół i chrupiącej cebulki. W jednej z misek czekały na nas dorodne pomidory, a w drugiej oczywiście kawałki soczystego arbuza - tym razem białego. Były też dwa rodzaje białego sera, z czego jeden z dodatkiem świeżo zerwanego koperku. Nie zabrakło energetycznej i przepysznej suszonej wołowiny, zwanej przez Ormian basturma. Do przegryzania chleb oraz lavash. Pojawiła się tradycyjna ormiańska słodka kawa (plus miska cukierków z Grand Candy, ale kto by je tykał wśród takich naturalnych pyszności), a także klucz do międzynarodowej integracji - domowej roboty gruszkówka o mocy 60%.



 

Gruszkówka lała się, toast za toastem - tak po prostu, z prostymi ludźmi, którzy na wiosnę opuszczają wieś i idą w góry wypasać swoje zwierzęta. Nagle, gdzieś pomiędzy jednym a drugim kieliszkiem, usłyszałam tętent kopyt. Oto zza wzgórza dumnie przygalopowuje bliżej nas stado koni. To również ich zwierzęta. Eh, nie umiem tego opisać, jak piękne w swej prostocie i autentyczności było to, co widziałam i czułam. Co jakiś czas wstawialiśmy od stołu, a Armen (bo tak miał na imię pasterz) opowiadał o swoich zwierzętach i dziwnym trafem jakoś się rozumieliśmy.

Potem mój Ukochany śmiał się, że Armenowi włączyło się szwendanie - osiodłał kasztankę i postanowił wybrać się z nami do fortecy Amberd. Wyruszyliśmy, żegnając się z jego matką staruszką. Po drodze zauważyliśmy ślad wielkiej niedźwiedziej łapy. Część drogi do Amberd pokonałam konno. Wprawdzie Armen nie był zbyt chętny do puszczenia mnie i swej klaczy samopas, ale i tak z końskiego grzbietu wszystko wyglądało jeszcze piękniej. Podczas tej przejażdżki zadzwonił do mnie niezorientowany w temacie mojego urlopu kolega z pracy pytając, czy będę w tym tygodniu w firmie. "Nie, jestem w Armenii. Właśnie jadę konno, a przed chwilą piłam bimber z pasterzem". Takiej odpowiedzi raczej się nie spodziewał :). Przy fortecy Amberd pożegnaliśmy się z Armenem i udaliśmy się na luźne zwiedzanie. Tam nastąpiło moje pierwsze spotkanie z monastyrem. Potem czekała nas jeszcze wędrówka wzgórzami do drogi.



 

Gruszkówka trochę uderzyła mi do głowy, co zostało spotęgowane przez słońce - ale nie, nie byłam pijana. Przełączyłam się na jakiś wyższy poziom percepcji. Raptem parę razy w dotychczasowym życiu odczuwałam takie pojednanie z naturą. Wprost miałam ochotę tarzać się razem z tymi psotnymi warchlakami w piachu. Wbijanie palców pomiędzy kosmyki końskiej grzywy było doznaniem metafizycznym. Wszystko było mocniejsze, wyraźniejsze, a przy tym tak niewyobrażalnie harmonijne. I będąc już przy drodze gdzie czekaliśmy na auto do Erywania - położyłam się w trawie, ba, rzuciłam się na nierówną skarpę pełną dzikich, wysuszonych słońcem roślin. Pierwszy raz muchy i inne robactwo obłażące mnie w ogóle mi nie przeszkadzało.

Ten niecodzienny stan zintensyfikowania doznań i pojednania ze światem zapamiętam na długo. Tym bardziej mogłam się nim swobodniej delektować mając świadomość, że przecież to dopiero początek naszej wyprawy...





Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 15%, cukier inwertowany, miazga kakaowa, koncentrat soku z acai 5%, odtłuszczone mleko w proszku 3%, olej palmowy, syrop glukozowy, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, laktoza, naturalne aromaty, pektyna, wanilina.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 494 kcal.
BTW: 5,9/27/56

36 komentarzy:

  1. charlottemadness3 września 2015 05:44

    Zakupiłam całe trio, jednak "wszamałam" tylko tabliczkę z papayą, po której nie mam bardzo miłych wspomnień.Całość wyszła bardzo słodko.Czekolada ta(jak i reszta tria) miała zapewne zabieg orzeźwiający, jednak to "orzeźwiające nadzienie" sprawiło,że wszystko wyszło ciężkie i zamulające.. ;/ szkoda. Po resztę nie wiem kiedy sięgnę, ale nieprędko..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A połączenia smakowe wydawały się takie atrakcyjne! Przesłodzili te czekolady, zdecydowanie. To nie są lekkie, letnie smaki. Cieszę się, że swoje tabliczki zabrałam w góry, bo tam siłą rzeczy musiałam je zjeść. W innym wypadku długo bym je męczyła.

      Usuń
  2. Trochę mnie zaniepokoił twój opis, w końcu mam tą tabliczkę i olałabym mieć inne wrażeni niż ty.
    Boskie zdjęcia, boski opis. Twoje wycieczki bardziej mi się podobają niż włóczenie się z całą grupą zorganizowaną przez biuro podróży z przewodnikiem turystycznym. Co przeżyjecie to wasze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie nastawiaj się na szał. Mam jednak nadzieję, że może choć trochę pozytywnie się zaskoczysz, ale w sumie... to nie wiem czym.

      Też bywaliśmy na zorganizowanych wycieczkach z grupą i przewodnikiem. Ba, jeszcze w zeszłym roku spędziliśmy tak urlop w Alpach. Dużo zależy od tego, jaki jest przewodnik i na jaką grupę się trafi. W Alpach akurat mieliśmy ludzi bardzo wyrównanych kondycyjnie.

      Usuń
  3. Zakupiłam wszystkie trzy czekolady, zaczynając właśnie od acai beere. Póki co czekają sobie w szafce bo mam duże zapasu :P ale i na nie przyjdzie czas

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawa jestem, czy przypadną Tobie do gustu. Ja niestety muszę stwierdzić, że jadłam wiele lepszych Lindtów.

      Usuń
  4. Taki początek to wręcz wycieczkowe preludium!

    A co do tego smaku... hm, rozczarowałam się. Jako, że acai są bardziej jagodowe, niż dwa pozostałe smaki, miałam co do niego największe oczekiwania. Przy takich wymaganiach, już się boję, jak ją odbiorę, bo od jagody zawsze oczekuję "więcej". Taak, ten krem jest bardzo przesłodzony i właśnie: ciężki. Miały być letnie smaki, a wyszły jakieś... eh. Jak dobrą czekoladę potrafię zjeść sama, tak końcówkę tej oddawałam. Nie mniej jednak, i tak lepszych nadziewańców tego typu się nie znajdzie (bo co? Wedel? Wawel?) i to jest wręcz przykre.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyszło przede wszystkim zbyt słodko i ciężko. Na pewno jedne z najsłabszych owocowych nadziewańców Lindta jakie jadłam. Też sporo oczekiwałam od jagody... Ale to już Studentska jagodowa bardziej mi smakowała :P.

      Usuń
  5. Ja sama się zaskoczyłam widząc ostatnio te Lindty na sklepowej półce, może zakupię. Sama z resztą nie wiem.

    Zdjęcia cudowne, nie mogę się napatrzeć na te cudne krajobrazy. I opis samej wyprawy. Zazdrość przeze mnie przemawia. I te trunki :D:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest wiele lepszych Lindtów, uwierz mi.

      Zazdrości to może nie koniecznie chcę, ale to miłe, że tak się podobają moje relacje :)

      Usuń
  6. Czekolada brzmi bardzo mojo. Nieidealna (dla Ciebie) jakość kremu, paciajkowy dżem, bardzo słodko i mlecznoczekoladowo. Mmm :) A z podróży najbardziej podoba mi się jechanie na koniu po bimbrze. Sama jeździłam kilka lat, ale nigdy po spożyciu. Szkoda! No i lubię sytuacje, w których człowiek zdany jest trochę na język... po prostu ludzki. Gesty, wyczucie rozmówcy, mimika. Świetne doświadczenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdybym czuła się mocno pijana na pewno nie wsiadłabym na konia, tym bardziej na obcego. Zresztą, w pełni samodzielną jazdą trudno było to nazwać - Armen pilnował tej swojej kasztanki jak oka w głowie.

      Uwielbiam taką komunikację i chyba powoli się od niej uzależniam :). Na nowo odkrywa się bycie człowiekiem, po prostu.

      Usuń
  7. Czekolada jedna z tych jakie lubię najbardziej - miękka, z ,,dżemowym", wylewającym się nadzieniem. Nie aż tak płynnym jak w innych czekoladach i to akurat na plus. Jagody? Jak najbardziej, bo to ciekawsze rozwiązanie niż truskawka... szkoda tylko, że nie są aż tak wyczuwalne jak bym sobie tego życzyła co wnioskuje po Twojej recenzji. Liczyłam, że po każdej kostce przeniosę się na chwilę do lasu i poczuję zapach i smak prawdziwych jagód, a tu nie do końca...
    Zdjęcia fenomenalne, widać, że podróż się udała i mieliście sporo frajdy na tej wycieczce. Te uśmiechy zarażają! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przenieść się do lasu to można by było jedząc jakiegoś Zottera Handscooped z jagodami, to na pewno.

      Gęby nie przestawały się nam tam uśmiechać.

      Usuń
  8. Ten smak ze wszystkich ciekawił nas najbardziej :) Ostatnio w ogóle do czekolad nam nie po drodze a Lindt już dawno u nas nie był widziany. Mimo, że chciałybyśmy nawet tą tabliczkę spróbować to wielkiego parcia na nią nie mamy, więc wątpimy żebyśmy ją kiedyś faktycznie zjadły.
    Jajecznica, pomidorki, serek ale ta gruszkówka pewnie na długo zapadnie szczególnie w Twojej pamięci :D Jedno jest pewne, była ona łącznikiem między Tobą a naturą i co jak co ale to połączenie się udało :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest dużo innych ciekawszych czekolad, także w ofercie Lindta. Można sobie darować tą serię.

      To była magiczna gruszkówka :D

      Usuń
  9. Super relacja, czytając ją zupełnie zapomniałam o Lindt'owskiej tabliczce :) To zdjęcie z ukochanym za rękę, w dodatku w takiej scenerii - coś pięknego! Jeżeli będzie mi dane robić kiedyś ślubną fotografię, chciałabym, żeby było to gdzieś wysoko, z porządną, górską panoramą w tle :P :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze spokojem można było zapomnieć o tej tabliczce, w końcu była tylko tłem wyprawy :).

      W zasadzie to to dla nas była fotografia ślubna, czy raczej z podróży poślubnej, hahaha :D

      Usuń
  10. Mnie dzisiaj bardziej zaciekawiła relacja :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno sama wyprawa była miliard razy ciekawsza od tej czekolady :)

      Usuń
  11. Boże jak tam pięknie! Na koniu sobie pojeździłaś :D Nic tylko pozazdrościć, mogłabym z Tobą jeść tak szczyty podbijać i tak cudowne miejsca odkrywać :D

    Kusiły mnie te czekolady na samym początku, ale naczytałam się dużo negatywnych opinii. Za tą cenę się nie skuszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy wytrzymałabyś z nami :D.

      Cena też mnie przeraziła. Kupuję o wiele droższe czekolady, ale w przypadku tej lindtowskiej serii nie są one warte tych pieniędzy.

      Usuń
  12. Zazdroszczę wyjazdu, czekolady nie jadłam- chociaż uwielbiam te okrągłe, paczkowane w papierek czekoladki, ale jestem ciekawa smaku tego białego arbuza. Dobry jest?

    OdpowiedzUsuń
  13. Ja nie lubię czekolad z dżemo podobnymi tworami w środku, więc nawet nie pomyślałabym o jej zakupie, choć jak tak patrzę na zdjęcie przekroju to wygląda apetycznie i tak lindtowsko :)

    I kolejny świetny opis wyprawy i jeszcze te wszystkie tamtejsze dania :) Gruszkówki bym nie wypiła, ale biały arbuz czy tamtejsze pomidory musiały być cudowne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie ten przekrój wcale nie był jakoś piorunująco apetyczny :(. Też nie lubię takich dżemowych nadzień, zwłaszcza rzadkich... No nie trafił w moje gusta Lindt w tej edycji.

      Pomidory wolę nasze z pola, tak szczerze :D.

      Usuń
    2. A wg. mnie wszystko w nim fajnie współgra :)

      Myślałam, że tamte są jakieś cudowne :P W takim razie ja wolę małe pomidorki z mojej działki :)

      Usuń
    3. Może teraz też to widzę inaczej, kiedy znam już smak...

      Były smaczne, ale naprawdę wolę takie przesłodkie aromatyczne pomidory z polskiej ziemi :D

      Usuń
    4. A w ogóle to widziałam kilka dni temu u Ciebie recenzję czekolady Studentskiej, którą czytałam jadąc do pracy i nie zdążyłam jej skomentować, a wieczorem zniknęła :p Tak miało być, czy to coś mi się nie wyświetla; p?

      Usuń
    5. Nie mogłaś jej czytać, bo były w niej tylko zdjęcia i skład ;). Przez przypadek mi się opublikowała wersja robocza. Dziś dodałam pełen wpis.

      Usuń
    6. To może mi się śniło, że to czytałam, bo naprawdę tak mi się zdawało, a jak dziś przeczytałam notkę, to faktycznie stwierdzam, że tego nie robiłam (skład to wiem, że był, ale wydawało mi się, że notka była dłuższa :P)

      Usuń
    7. Nie ma takiej opcji, nie była dłuższa :D

      Usuń
  14. Czekolada czekoladą,ale tej gruszkówki bym się napiła:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No chociaż jedna się znalazła! :D Przyznam, że sama chętniej powróciłabym do tej gruszkówki niż do opisywanej tu czekolady...

      Usuń