W niedzielę 27 listopada około siódmej wyruszyliśmy na szlak w składzie: Fernanda, Sebastian, Eduardo, Andre (z Tatamy), mój Mąż i ja. Przed nami była trasa praktycznie na cały dzień, podczas której przedzierając się przez cudne lasy deszczowe mieliśmy dojść na punkt widokowy ze skałą zwaną Głową Małpy. Powrót miał odbywać się tą samą drogą. Pełni werwy maszerowaliśmy, znów próbując nasycić oczy niekończącą się zielenią.
Musieliśmy parę razy przekroczyć rzekę San Rafael stąpając po kamieniach, co na początku robiliśmy z dużą rozwagą. Gdy przypomnę sobie, co działo się później zaczynam się śmiać... Ale o tym zaraz.
Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rozstaju dróg. Fernanda i Sebastian zostali tutaj, porobić zdjęcia pobliskim wodospadom. Reszta ekipy ruszyła do góry. Można powiedzieć, że skończył się dla nas spacerek. Reszta drogi była stroma, błotnista, wymagała chwytania się lian i korzeni dla utrzymania równowagi. I tak wywróciłam się nieskończoną ilość razy. Frajda była niesamowita!
Piękne i bardzo rzadkie czarne anturium tak po prostu rośnie sobie przy ścieżce...
W pewnym momencie zaczął padać deszcz. Im wchodziliśmy wyżej, tym padał jeszcze mocniej. W przeciwdeszczowych kapocach niespecjalnie nam to przeszkadzało, jednak szansa na zobaczenie jakiegokolwiek widoku z Głowy Małpy była nikła. Mając jeszcze dwie godziny drogi na szczyt, podczas już naprawdę sporej ulewy podjęliśmy decyzję o odwrocie. Powód był prosty - gdybyśmy zdecydowali się na dalszą wędrówkę do góry, powrót przez rzekę San Rafael byłby prawdopodobnie zupełnie niemożliwy.
Wytarzani w błocie i mokrzy od deszczu doszliśmy w końcu do pierwszej przeprawy przez San Rafeal gdzie przekonaliśmy się, iż decyzja o odwrocie była słuszna. I tak musieliśmy kilkukrotnie przechodzić przez rzekę zanurzeni w zimnej wodzie do połowy ud, trzymając się za ręce by przeciwstawić się wartkiemu prądowi. Przemoczeni do suchej nitki dotarliśmy do Planes de San Rafael, gdzie czekali już na nas Fernanda i Sebastian, którym deszcz również dał w kość. Po przebraniu się i względnym wysuszeniu usiedliśmy wszyscy razem do gorącej kawy i... czekolady, którą przywiozłam z Polski.
Od dawna chciałam spróbować Melissy - jedynej mlecznej czekolady w ofercie francuskiej manufaktury Francois Pralus. Niedawno zakupiłam ją za pośrednictwem Sekretów Czekolady. Melissa zawiera w sobie 45% madagaskarskiego kakao odmiany Criollo. Próbowałam już madagaskarskiego Criollo od Pralusa w wersjach 100% i 75%, mleczną łagodność zostawiłam sobie na koniec.
SPROSTOWANIE. Pralus Melissa to w rzeczywistości czekolada z indonezyjskiego kakao (konkretniej z Jawy). Na nalepce czeskiego dystrybutora oraz w Internecie (chociażby wspomniany niżej blog Chocolate Codex) podane są błędne informacje. Postanowiłam nie przekształcać całej recenzji, bowiem to bez sensu... Melissę i tak odebrałam jako bardzo łagodny Madagaskar, wyrazistych nut Indonezji na próżno tu szukać. Winna jednak jestem to sprostowanie...
Solidna 100-gramowa tabliczka zachwyciła jasną i ciepłą barwą tworzącą wrażenie przytulności. Łamała się dość miękko, choć nie można jej odmówić "ciała", solidności, pełności. Pachniała słodko-mlecznie i w sposób lekko palony - znalazło się tu miejsce dla karmelu, miodu, orzechów i wanilii. Wszystko wieńczyła orzeźwiająca nuta cytrusów.
Współtowarzyszy degustacji urzekła przyjemnie tłusta gładkość czekolady i jej naprawdę niebywała smakowitość. Gdybym jadła ją sama z Mężem, nie miałabym problemu z pochłonięciem całej połowy (z chęcią wciągnęłabym jeszcze więcej). To typowy Madagaskar w mlecznej wersji - od razu pomyślałam o dawnym mlecznym Menakao, choć pewnie i tu nie było aż tyle dzikości co kiedyś w Light & Fudgy.
Wiodącą, najbardziej wysuwającą się na przód nutą smakową były dla mnie rześkie cytryny i grejpfruty, które jednak zostały położone na tak solidnej słodko-gładkiej bazie, iż w zasadzie trudno nazywać tę tabliczkę kwaśną. Melissa jest przede wszystkim słodka. Szczególnie bliska sercu stała mi się recenzja na Chocolate Codex, gdzie smak Melissy przyrównano do karmelowego koziego sera z Norwegii o nazwie gjetost. Wprawdzie nigdy nie miałam okazji jego próbować, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, co autor miał na myśli. Często mam skojarzenia z kozim mlekiem w przypadku mlecznych Prawdziwych Czekolad - tutaj było ono wyjątkowo trafne, szczególnie w połączeniu z mocnym karmelem. Swoją drogą, koniecznie muszę spróbować gjetost!
Innym trafnym skojarzeniem na Chocolate Codex jest tahini. Delikatna, lekko ziemista pasta z sezamu i orzechów wtopiona w mleczno-karmelową masę doprawiona tu została prawdziwą wanilią (nie ma jej w składzie - to po prostu kakaowa iluzja) i umiarkowanie słodkim miodem. I ten unoszący się nad słodkim aksamitem cytrusowy powiew świeżości... Mmmm...
Czekolada zebrała pochwały, a ostatnia kostka została dyplomatycznie oddana mi, choć długo czekała na swoje przeznaczenie. Z wielką chęcią powróciłabym kiedyś do Melissy, która jest przepyszną mleczną czekoladą, typowo madagaskarską, bardzo wyrazistą i łagodną zarazem.
Czekolada zebrała pochwały, a ostatnia kostka została dyplomatycznie oddana mi, choć długo czekała na swoje przeznaczenie. Z wielką chęcią powróciłabym kiedyś do Melissy, która jest przepyszną mleczną czekoladą, typowo madagaskarską, bardzo wyrazistą i łagodną zarazem.
Spakowaliśmy się i wsiedliśmy do auta Sebastiana, wracając do Pereiry. Po drodze zatrzymaliśmy się na posiłek, gdzie pierwszy raz próbowałam soku z guanabany na mleku - od tego czasu mojego ulubionego napoju w Kolumbii.
Wraz z Mężem i Eduardo zostaliśmy w Pereirze w hostelu Coffee & Travel - Fernanda i Sebastian pojechali do swojego domu, gdyż są tutejsi. W trójkę wybraliśmy się na wieczorny spacer, chłonąc klimat przepięknie położonej miejscowości.
Skład: ziarna kakao, czysty tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, cukier, lecytyna sojowa non-GMO.
Masa kakaowa min. 45%.
Masa netto: 100 g.
Dopiero przede mną.
OdpowiedzUsuńO Kolumbii chciałabym móc napisać to samo! :D
Czyli wszystko przed Tobą :D
UsuńDobra, Melissa zaliczona, teraz jeszcze tylko Kolumbia. :P Czekolada jak dla mnie za słodka, zdecydowanie wolę Cluizela, który niby ma bardzo podobne nuty, ale według mnie o charakterniejszym wydźwięku. No, to Kolumbia musi nadrobić i spodobać mi się jeszcze bardziej niż Tobie (to możliwe?). xD
UsuńMi też bardzo smakowała i też kojarzyła się z kozim mlekiem :)
OdpowiedzUsuńCo ciekawe, Cluizel robi mleczną z tego samego ziarna, która smakuje bardzo podobnie, choć moim zdaniem odrobinę lepiej, być może dlatego, że ma wyższą zawartość kakao.
https://theobrominum-overdose.blogspot.com/2016/10/michel-cluizel-mangaro-mleczna-50.html Oj racja, ona była przepyszna!
UsuńO, nawet to samo wtedy napisałem. To są czekolady, które zapadają w pamięć :)
UsuńHaha, rzeczywiście :)
UsuńMlecznego Pralusa bym przygarnęła, żeby odczarować myślenie o marce po tamtej nieszczęsnej setce. Tylko po cóż te cytrusy? :/
OdpowiedzUsuńZazdroszczę wycieczki!!!
Bo madagaskarskie kakao zazwyczaj niesie ze sobą cytrusowe nuty.
UsuńTo była cudowna przygoda :)