niedziela, 4 marca 2018

Hoja Verde mleczna 50% Ekwador Arriba


Podczas zdobywania Cotopaxi nie chciałam sięgać po żadną czekoladę. Mój umysł i ciało tak bardzo skupiłam na szczycie, iż degustacja czekolady byłaby po prostu bzdurą. Zwłaszcza, że świt witaliśmy już na wierzchołku, spoglądając na dymiący krater i wyłaniające się z ciemności sąsiednie wulkany. Było cudownie. Nasz kolejny najwyższy szczyt - 5897 m n.p.m., zdobyliśmy w świetnym tempie (musieliśmy zrobić godzinną przerwę w zacisznym miejscu podczas podchodzenia, bo weszlibyśmy na szczyt godzinę przed świtem - a przecież zależało nam na widokach!) i bez jakichkolwiek negatywnych objawów wynikających z wysokości (dobra aklimatyzacja!). Kolejne marzenie zostało spełnione. Dopiero podczas schodzenia, odpoczywając pośród śniegu, wyjęłam z plecaka ekwadorską Hoja Verde, kupioną jednak nie w Ekwadorze, lecz poprzez nasz rodzimy sklep Sekretów Czekolady.

 Sympatycznie opakowana 50-gramowa mleczna tabliczka została wykonana w Ekwadorze z ekwadorskiego kakao Arriba - zawiera go 50%. Parę dni wcześniej jedliśmy o ledwie 8% bogatszą w kakao czekoladę ciemną od Hoja Verde, więc byłam ciekawa, jak bardzo mleko zmodyfikuje kwiecisto-owocowe, a przy tym dość pierwotne w smaku kakao używane przez Hoja Verde. Mleczna czekolada okazała się dość ciemna. Oczywiście urzekły mnie grube kostki - bardzo lubię tę formę tabliczek Hoja Verde.


Czekolada zaskoczyła mnie. Mleko niemalże w ogóle nie zaburzyło bukietu, który czułam w ciemnej 58%. Ba! Mleko było prawie w ogóle niewyczuwalne. Może odebrałabym ją inaczej, gdybym wcześniej nie próbowała 58%, ale tak... Wydały mi się bardzo podobne. Specyficzne w strukturze, masywne, wytrawne jak na tak niski poziom kakao. Surowość, kwiaty, jabłka - no, może tylko odrobinkę przełamane mleczną łagodnością. Porównując ją do ekwadorskiej Domori Cioccolato al Latte - to Domori jest mleczna w bardziej typowy, klasyczny sposób. Hoja Verde to dla mnie deserówka lekko złamana mlekiem. Ciekawe doświadczenie, i to jeszcze z takimi widokami!


A oto wspomnienia ze szczytu Cotopaxi... Magia... Żadne zdjęcia nie oddadzą tego, co czułam (i nie chodzi mi jedynie o smrody z krateru :D).








A przy schodzeniu... Otwierała się przed nami wielka przestrzeń niewidoczna podczas nocy. No i te serakowo-szczelinowe impresje...









Po powrocie do schroniska zjedliśmy solidne śniadanie. Spakowaliśmy się, zeszliśmy do auta i... ja w aucie odleciałam, jakoś po zrobieniu poniższego zdjęcia, jeszcze na terenie Parku Narodowego - wulkan Rumiñahui i jezioro Limpiopunku. Różnica wysokości dała nam się jednak ze znaki - w hostelu po wzięciu prysznica od razu poszliśmy spać.


Po paru godzinach obudził nas... głód. Ruszyliśmy do pobliskiej pizzerii. Dla siebie zamówiłam sok z lulo oraz pizzę o nazwie Cotopaxi (a jakże by inaczej!) - z dzikimi ekwadorskimi jagodami. Radosne celebrowanie!


Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 50 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 574 kcal.
BTW: 10/40/44

2 komentarze:

  1. Dobra czekolada i piękne widoki, ale jak dla mnie za zimno :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie było idealnie <3. Moja ulubiona góra <3.

      Usuń