piątek, 1 września 2017

Santo Aroma ciemna Kolumbia 70%


Dziś opisywana czekolada już w momencie jej zakupu stała się szczególnie bliska memu sercu. Nabyłam ją od przemiłej i prześlicznej Kolumbijki na targu w Bogocie, wraz z herbatą z liści koki. Tabliczka urzekła mnie wpadającym w oko, bardzo klasycznym opakowaniem, oraz oczywiście tym, że jest w 100% kolumbijska. Dopiero po chwili zorientowałam się, że powstała w Belalcázar w departamencie Caldas, czyli naprawdę niedaleko naszej trasy, którą przemierzyliśmy z Pereiry do Parku Narodowego Tatama (przez magiczne La Virginia i Santuario). Plantacja, z której pochodzi kakao użyte do stworzenia czekolady nosi nazwę Hacienda La Helenitas i leży właśnie w Belalcázar.


Santo Aroma jest marką mało popularną w porównaniu do Cacao Hunters czy Tibitó. Korzysta tylko i wyłączenie z kakao uprawianego w andyjskich terenach departamentu Caldas, w przeciwieństwie do powyższych marek, stawiających na prezentację różnych regionów Kolumbii (jednak z pominięciem tych, które dane mi było odwiedzić). Czekolady Santo Aroma są więc doskonałym przykładem tworu iście regionalnego. Firma zrzeszona jest z innymi producentami szeroko pojętych płodów rolnych z Caldas w stowarzyszeniu Origen Caldas. Czekolady z Belalcázar skosztować można w wariantach ciemnych: 90, 70 i 60%, w opcji mlecznej 40%, a także w postaci pastylek 100% kakao do przyrządzania chociażby czekolady pitnej. Ja miałam tylko siedemdziesiątkę, bardzo cenną dla mnie. Przystąpienie do degustacji celebrowałam wyjątkowo.


Szczelnie opakowana w zgrzewaną folię 50-gramowa tabliczka zarówno krojem, grubością jak i kształtem kostek przypominała mi dzieła Pacari. Nasza siedemdziesiątka posiadała skład najbardziej klasyczny z możliwych, a mianowicie ziarna kakao i cukier (zapewne trzcinowy - jak to w Ameryce Łacińskiej - choć nie jest to wyróżnione na opakowaniu pewnie przez swą oczywistość). Dość ciemna, lekko rdzawa, w przekroju zdawała się być odrobinę proszkowa. Pachniała delikatnie przytłumioną kwiatową mgiełką, zapowiedzią kwasku, ale także w dalszej kolejności słodkim wypieczonym ciastem.


Proszkowość okazuje się być jedynie powierzchowna. Podczas degustacji odczuwałam bardzo przyjemny proces ściągania z kostki wierzchniej, gładkiej warstwy, by stopniowo dostawać się do serca czekolady. Czekolada nie oblepiała, lecz raczej ślizgała się po podniebieniu delikatnym filmem. Smakowo pierwszym wrażeniem była przyjemna słodycz, którą już po chwili zidentyfikowałam jako miód. Parę sekund wystarczyło, by miód stał się oczywistą, bardzo wyraźną nutą. Następnie do gry wchodzi dobra kawa, pojawia się więcej goryczki. Nadal jednak jest to kawa słodzona miodem, gdyż miód nie ustaje - a na dodatek mogliśmy tam znaleźć kapkę mleka.

Mleko? O nie, po słodyczy i goryczce przychodzi pora na kwaśność. Charakterystyczną kolumbijską kwaśność, wyraziście odnajdującą swe miejsce między słodyczą a goryczką, czym jest niby podobna do madagaskarskiego kakao, a jednak całkowicie odmienna. Mleczne nuty przemieniają się w kwaśną śmietanę i już bardziej kwaśne, niż goryczkowe nuty kawy. To cudowna, lekko prażona kolumbijska kawa, z mnóstwem owocowych i kwiatowych akcentów przepełnionych rześką kwaśnością. Dalej odczuwałam to znów mocniej nabiałowo, niemal jak kefir wraz ze swym lekkim nagazowaniem i szorstkością, co znów intensyfikowało pozornie podobieństwo do Madagaskaru.


Choć cały czas poruszaliśmy się w strefie subtelnego aksamitu, nie takiego masywnego i zalewającego całe usta - nagle odczułam ściąganie, co mnie zaskoczyło. Kwaśność i goryczka przemieniają się w jakieś nietypowe cytrusy, jak na przykład yuzu. To także lody cytrynowe robione na śmietanie, a nawet znalazło się tu miejsce na skojarzenie z drażetkami witaminowymi. Kolumbijska kwaśność w końcu zdominowała kompozycję, lecz początkowa moc miodu i kawy nadal odznacza się na języku, co stanowi o niebywałej smakowitości tabliczki.


Finisz umyka lekką mgiełką, tą lekką mgiełką jaką czułam w sferze zapachu... Końcówka degustacji, po tych wszystkich doznaniach, jest niczym niedokończona opowieść. Jak moja niedokończona kolumbijska przygoda. W Santo Aroma odnaleźliśmy kilka oczywistych smaków, spójnie przechodzących jeden w drugi. Różnie to bywa, gdy podchodzi się do degustacji z wysokimi wymaganiami, jednak ta czekolada w pełni spełniła moje oczekiwania, usatysfakcjonowała mnie. Mam nadzieję, że kiedyś dane mi będzie spróbować pozostałych propozycji Santo Aroma, oby u samego źródła...


Skład: ziarna kakao, cukier.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 50 g.

2 komentarze:

  1. Bardzo mi się podoba jej opis, szkoda, że raczej nie będę miał okazji jej spróbować (chociaż, kto wie). Ta kwaśność podchodząca pod yuzu, mleczność i miód, lody cytrynowe - same ciekawe skojarzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto wie, kto wie! :) Kolumbijskie czekolady będą już zawsze zwracać moją szczególną uwagę, ale ta była pod wszelkimi względami wyjątkowa!

      Usuń