Lindtowska seria Milchshake była dostępna w Polsce parę lat temu. Z niewiadomych przyczyn nie miałam okazji jej wtedy spróbować, ale obraz tej kolekcji, a w szczególności bananowej czekolady, nieustannie mnie prześladował. Lindt wymyślił kolejną ofertę tabliczek idealnych na lato - jak widać w tej kwestii producent jest niezwykle pomysłowy i płodny. Nic, tylko umieścić takowy smakołyk na chwilę w zamrażarce i dla kontrastu popijać gorącą kawą...
Dlaczego Milchshake Banane była dla mnie wyjątkowo atrakcyjna? Pomyślcie. Banan jest tak popularnym owocem, a w czekoladach bardzo rzadko stosuję się go jako dodatek. A przecież tak fajnie komponuje się z kakao we wszelkich deserach! Dotąd niewiele miałam do czynienia z bananowymi czekoladami. Nawet, jeśli banan pojawiał się jako element składu, to nie grał pierwszych skrzypiec. Ba, Baron zastosował jedynie aromat bananowy... Byłam więc bardzo ciekawa, jak smakować będzie intensywnie bananowa czekolada. Bo nie wątpiłam w to, że Lindt oszczędzi nam wyrazistych doznań.
(BTW, marzę o tym, aby kiedyś spróbować mlecznej czekolady Wild Ophelia z masłem orzechowym i bananem... Ajajaj!)
Seria Milchshake charakteryzuje się moją ulubioną formą nadziewanych czekolad Lindta. Smukła tabliczka, a do tego grube kostki. Rozerwanie sreberka odkrywa przed nami tajemnicę - będzie turbobananowo! Banan baaardzo mocno wyczuwalny jest w zapachu. Na tyle mocno, że przytłumia charakterystyczny, boski aromat lindtowskiej mlecznej czekolady, co nas nieco zaniepokoiło. Kolejną niepokojącą rzecz zauważamy, gdy rzucimy okiem na skład... Olej palmowy na drugim miejscu, jak to? A gdzie przyjemne masełko, które tak chwaliłam w nadzieniach Lindta? Cóż, w tym wypadku firma poszła po kosztach. Na całe szczęście, jak za chwilę się okazało - nieszczęsny olej oraz podejrzanie intensywny zapach nie odbiły się negatywnie na smaku.
Mleczna czekolada nie zawodzi. Wyróżnia się na tle nadzienia już przy pierwszym kęsie, więc znów swobodnie mogę się delektować tym, co najlepsze. Czekolada będzie zawsze najlepszym elementem w jakichkolwiek produktach Lindta, dodającym różnorakim kompozycjom animuszu.
Nadzienie posiada 2 warstwy, podobnie jak w przypadku Mit Liebe Gemacht. Dolna warstwa jest typowo mleczna i dość mocno zbita. Nieco wyczuwa się różnicę, że jej tłustość nie jest tak przyjemnie maślana, jak było to w ostatnio próbowanych przeze mnie czekoladach Lindta. Myślę, że dolna warstwa jest na tyle neutralna, że nie można tego traktować jako dużej wady. Wszystko dlatego, że to nie czysto mleczna część jest w tej czekoladzie najistotniejsza.
W Milchshake górna część nadzienia nie jest owocową konfiturą (z czym spotkaliśmy się w Mit Liebe Gemacht), lecz właśnie takim mlecznym szejkiem z dodatkiem owoców. Solidnym dodatkiem. W porównaniu do warstwy dolnej, górna jest bardziej kremowa i mazista. Naprawdę może przypominać gęsty koktajl. I rzeczywiście, jest baaarrdzo bananowo. Naturalnie słodki posmak, tak dobrze nam znany - został delikatnie przełamany mlecznością. I w gruncie rzeczy, w połączeniu z lindtowską mleczną czekoladą - tworzy fuzję mało klasyczną i dość zaskakująco.
O dziwo, muszę stwierdzić, że nie każdemu zasmakuje ta czekolada. Jest naprawdę oryginalna i wyrazisty smak banana nie musi wszystkim przypasować. Mi się podobało, bo jestem otwarta na nowości - jednak kontrast smaków jest w tym wypadku dość duży. Banan nie pozwala bez pamięci roztopić się w lindtowskiej delikatności. Bo banan dał czadu. Po prostu. Warto spróbować.
Skład: cukier, olej palmowy, pełne mleko w proszku 14%, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, cukier inwertowany, syrop glukozowy, kawałki banana 2%, mleko skondensowane 1%, odtłuszczone mleko w proszku 1%, lecytyna sojowa, laktoza, naturalne aromaty, koncentrat soku cytrynowego, wanilina, ekstrakt słodu jęczmiennego, wanilia, koncentrat z szafranu i cytryny.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 564 kcal.
BTW: 4,8/38/50
Kocham banany, a więc ta czekolada jest wprost stworzona dla mnie! A już myślałam, że nie ma czekolad z moim ulubionym owocem ;)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, aż dziw bierze, że bananowe czekolady nie są popularne. Przecież mnóstwo ludzi uwielbia banany!
UsuńUwielbiam banany. A banan z czekoladą to po prostu niebo w gębie. Czemu tej czekolady nie ma w powszechnej sprzedaży!?!
OdpowiedzUsuńBo Lindt się pastwi nad Polakami :P
UsuńBrzmi kusząco-banany kocham. Ale skład przeraża...
OdpowiedzUsuńMogło być gorzej ;). Ale fakt, brak mi tłuszczu mlecznego zamiast tego oleju...
UsuńZ bananami to faktycznie dziwna sprawa. Ile to przepisów można znaleźć na nie z lodami i posypką (wiórkami) czekoladową? Kojarzę, że są niemal (były przynajmniej) w każdej książce kucharskiej. Czasem także z bitą śmietaną.
OdpowiedzUsuńGdy jednak przychodzi do wypuszczenia czegoś... nazwijmy to konkretnego, ze swoją nazwą, opakowaniem itp. to mamy pustkę. Saharę niemal ;) Kiedyś zrobię podejście pod Biedronkowe draże, zobaczę jak się prezentują.
No i cóż za zaskoczenie, że na niemieckich blogach bananów w czekoladzie, także pod postacią galaretek, jest "ciut" więcej :D
PS. Niezły paradoks. Tabliczka w ogóle mnie nie kusi, ale ten "szejk" z opakowania - z tym samym składem - już tak ;)
Pośliniłam się :(
OdpowiedzUsuńTę czekoladę brałabym w ciemno, nawet mimo chwilowego postanowienia o niekupowaniu kolejnych tabliczek. Jaka szkoda, że nie zrobiłaś zdjęcia w przekroju!
Zdjęcia w przekroju nie ma po to, abyś jeszcze bardziej się nie zaśliniła :D. Ja dziś kupiłam 3 zimowe nadziewane Heidi, mam gdzieś postanowienia o wstrzemięźliwości :D
Usuń