Ze szczytu Huascaran Sur wróciliśmy do obozu II zaskakująco szybko. Choć droga nie sprawiła większych trudności technicznych, nigdy wcześniej nie osiągnięta wysokość dała się we znaki - marzyliśmy już tylko o odpoczynku. Tymczasem, z racji wczesnej pory, Octavio zaproponował (po krótkiej regeneracji) powrót tego samego dnia aż do bazy głównej przy schronisku. Wiedziałam, że będzie to absolutnie ponad moje siły. Wiedziałam, że taka droga będzie już dla mnie tylko męką, a chciałam móc czerpać z niej przyjemność. Resztę dnia po zdobyciu najwyższego szczytu Peru spędziliśmy więc na totalnym nic nie robieniu.
Kolejnego dnia zwinęliśmy obóz drugi i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wówczas Octavio zrozumiał, iż pozostanie poprzedniego dnia w obozie było dobrym pomysłem. O ile podchodzenie do obozu II z dwoma czekanami w dłoniach stanowiło dla mnie frajdę, o tyle w dół trzeba już było zjechać po linie. Ja niestety, nie nauczyłam się jeszcze po prostu robić to, zamiast myśleć o miliardzie niepotrzebnych rzeczy tj. głównie projektować sobie fikcyjne zagrożenia w momencie zjazdu. Przez mój stres nasze zjazdy trwały dłużej niż powinny. W miejscu po obozie I zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek, a potem schodziliśmy już łatwiejszym terenem aż w okolice schroniska, gdzie na nowo rozbiliśmy bazę. Euforia mieszała się ze spokojem - wspaniały stan. Całe popołudnie i wieczór minęły nam na wypoczynku, z obserwacją kolejnego cudnego zachodu słońca włącznie.
Kolejnego dnia zwinęliśmy obóz drugi i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wówczas Octavio zrozumiał, iż pozostanie poprzedniego dnia w obozie było dobrym pomysłem. O ile podchodzenie do obozu II z dwoma czekanami w dłoniach stanowiło dla mnie frajdę, o tyle w dół trzeba już było zjechać po linie. Ja niestety, nie nauczyłam się jeszcze po prostu robić to, zamiast myśleć o miliardzie niepotrzebnych rzeczy tj. głównie projektować sobie fikcyjne zagrożenia w momencie zjazdu. Przez mój stres nasze zjazdy trwały dłużej niż powinny. W miejscu po obozie I zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek, a potem schodziliśmy już łatwiejszym terenem aż w okolice schroniska, gdzie na nowo rozbiliśmy bazę. Euforia mieszała się ze spokojem - wspaniały stan. Całe popołudnie i wieczór minęły nam na wypoczynku, z obserwacją kolejnego cudnego zachodu słońca włącznie.
Podczas niespiesznego rozbijania bazy poczęstowałam wszystkich kolejną czekoladą Bonnat, zakupioną w sklepie Sekretów Czekolady. Myślałam, że zwykła mleczna czekolada z asortymentu francuskiej manufaktury sprawi wszystkim mnóstwo prostej przyjemności. Chocolat au Lait to wszak najprostszy blend 55% kakao wzbogacony o pełnotłuste mleko. Cóż tu mogło się nie udać?
Rozdzieliłam tę wyjątkowo jasnej barwy tabliczkę wśród wszystkich członków naszej wyprawy i... gdyż już tylko powąchałam swoją część wiedziałam, że nie będzie tak łatwo. Tak specyficzny dla wielu mlecznych czekolad o wyższej zawartości kakao aromat koziego mleka tutaj był wyjątkowo ostry i mieszał się z czymś mocno goryczkowym.
W ustach czekolada rozpuszczała się aksamitnie i tu nie miałam absolutnie żadnych zastrzeżeń - było w miły sposób tłuściutko. Smak jednak był zdecydowanie zbyt gorzki. Z jednej strony zawsze chętnie sięgam po mleczne czekolady, które nie porażają słodyczą, lecz oferują coś więcej. Tu jednak w zasadzie wcale nie odnalazłam bogactwa. Specyficzna "sianowatość" i ostry posmak koziego mleka mieszał się z piołunowym posmakiem, z czymś przepalonym. O ile mi jeszcze dziwaczność owej tabliczki sprawiała pewną perwersyjną przyjemność, o tyle dla osób niewprawionych w czekolady na pewno nie było to łatwe doświadczenie - oj, widziałam skrzywione miny. Na pewno Bonnat ten wyjątkowo mnie zaskoczył, gdyż pod tak niepozorną aparycją kryje się coś mocnego i nietypowego...
Rozdzieliłam tę wyjątkowo jasnej barwy tabliczkę wśród wszystkich członków naszej wyprawy i... gdyż już tylko powąchałam swoją część wiedziałam, że nie będzie tak łatwo. Tak specyficzny dla wielu mlecznych czekolad o wyższej zawartości kakao aromat koziego mleka tutaj był wyjątkowo ostry i mieszał się z czymś mocno goryczkowym.
W ustach czekolada rozpuszczała się aksamitnie i tu nie miałam absolutnie żadnych zastrzeżeń - było w miły sposób tłuściutko. Smak jednak był zdecydowanie zbyt gorzki. Z jednej strony zawsze chętnie sięgam po mleczne czekolady, które nie porażają słodyczą, lecz oferują coś więcej. Tu jednak w zasadzie wcale nie odnalazłam bogactwa. Specyficzna "sianowatość" i ostry posmak koziego mleka mieszał się z piołunowym posmakiem, z czymś przepalonym. O ile mi jeszcze dziwaczność owej tabliczki sprawiała pewną perwersyjną przyjemność, o tyle dla osób niewprawionych w czekolady na pewno nie było to łatwe doświadczenie - oj, widziałam skrzywione miny. Na pewno Bonnat ten wyjątkowo mnie zaskoczył, gdyż pod tak niepozorną aparycją kryje się coś mocnego i nietypowego...
Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy, mleko w proszku.
Masa kakaowa min. 55%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 626 kcal.
BTW: 7,8/48,9/40,5.
Dziwne, bo przy tym składzie nie powinno być gorzkości.
OdpowiedzUsuńPS Dałaś Bonnatowi etykietę Blanxart.
A jednak... ;)
UsuńDzięki za uwagę. Za dużo tych Blanxartów było ostatnio, stąd pomyłka :D