poniedziałek, 29 czerwca 2015

Lindt Excellence Cherry Intense ciemna z wiśniami i migdałami

 

Dziś w końcu nadszedł czas na recenzję nowej deserowej tabliczki Lindt Excellence z dodatkiem wiśni i migdałów. Wspominałam o niej opisując drugą letnią "nowość" z Lindta dostępną już od jakiegoś czasu w polskich sklepach - mowa o Lime Intense. Połączenie owoców z migdałami występowało w serii Excellence dotychczas tylko w popularnej Blueberry Intense. Moim zdaniem, jest to bardzo udany duet, więc ucieszyłam się widząc, że Lindt uciekł się do tego rozwiązania także w przypadku Cherry Intense. Szkoda tylko, że skład "preparatu wiśniowego" pozostawia sporo do życzenia - naprawdę chciałabym zobaczyć tutaj najzwyklejsze w świecie suszone bądź liofilizowane owoce. Albo chociażby kandyzowane!

Nim przejdę do wrażeń smakowych związanych z Cherry Intense, warto zatrzymać się dłużej przy naszej górskiej wyprawie z 6 czerwca, podczas której posililiśmy się tą tabliczką. Po szóstej rano podjechaliśmy na parking w Zawoi Podryzowane, skąd żółtym szlakiem podeszliśmy na Mosorny Groń. Cichy i spokojny szlak, na którym nie spotkaliśmy żywej duszy prócz zająca, sarny i jelenia. Na Mosornym Groniu słońce już mocno grzało pomimo wczesnej pory. Stamtąd grzbietem udaliśmy się na Cyl Hali Śmietanowej, a dalej już Głównym Szlakiem Beskidzkim na Policę (czyli najwyższy szczyt Pasma Policy). Stamtąd rozciągał się piękny widok na Tatry i Babią Górę. Dalej kontynuowaliśmy wędrówkę do Złotej Grapy i Kucałowej Przełęczy, mijając schronisko PTTK na Hali Krupowej. Wtedy jednak nie zatrzymywaliśmy się tam, lecz ruszyliśmy w stronę Okrąglicy. Generalnie, to nazwa tego schroniska jest błędna. Zarastająca Hala Krupowa znajduje się dopiero za Okrąglicą i to właśnie na niej przysiedliśmy w cieniu drzewa i skonsumowaliśmy Cherry Intense.

Skwar sięgał już zenitu, nad nami roztaczało się bezchmurne błękitne niebo, a dookoła nas... Hala Krupowa zafundowała nam zapierające dech w piersiach widoki. Nie spodziewałam się, że zobaczę stamtąd aż tak spektakularną i rozległą panoramę. Tatry, Gorce, Orawa... no czego tam nie było! A najlepsze jest to, że wszystko to jeszcze nieodkryte przed nami! To jeden z najpiękniejszych rozległych krajobrazów jakie widziałam dotąd w Beskidach. Zachwytom nie było końca. Polecam wszystkim to urokliwe miejsce! Koniecznie w pogodę z wybitną widocznością...

A gdzie poszliśmy dalej? O tym dowiecie się już wkrótce...


Znaleźliśmy więc jakieś skromne drzewko przy czerwonym szlaku wzdłuż Hali Krupowej. Z dna plecaka wyjęłam lindtowski kartonik wiedząc, że był tam dobrze ochroniony przed upałem. Wystarczyło jednak, że rozdarłam sreberko i wyciągnęłam tabliczkę w stronę słońca, aby zaczęła się ona roztapiać. Nie było na co czekać, trzeba było wcinać!

Dobrze znana mi deserówka Lindta nie mogła zawieść - to smaczny klasyk, sprawdzony w swej nieprzekombinowanej prostocie. Jej kakaowo-maślany zapach przeplatał się z rześkimi wiśniowymi nutami, które na szczęście nie budziły skojarzeń z tanimi galaretkami. Czuć tu było również bardzo delikatną migdałową sugestię.

Po podzieleniu tabliczki na kostki zauważyliśmy liczne i dość duże wiśniowe cząstki, wyglądające na całkiem soczyste. Oprócz tego, czekoladę przecinały cienkie migdałowe płatki (czy raczej słupki). Oba dodatki były jednak na tyle subtelne, że tabliczka nadal pozostawała lekką i nieprzeciążoną dużą ilością "wkładu".


Deserówka Lindta jak to deserówka Lindta - nic nowego tutaj nie poczułam, no i bardzo dobrze - nie oczekiwałam żadnych zmian od tego produktu. Preparat wiśniowy jak na swój ciulowy skład smakował całkiem przyzwoicie. To rzeczywiście był smak wiśni, a nie aromatyzowanego koncentratu, całe szczęście. W połączeniu z deserową czekoladą ich słodka soczystość, aromat i kwaskowatość wypadały naprawdę dobrze (pomińmy kwas cytrynowy w składzie, pomińmy...). To było wręcz rześkie - zapewne głównie dzięki udanej konsystencji tych owocowych cząstek. Nie były twarde, nie były gumowate, nie były też galaretkowate - jakiś kompromis pomiędzy wszystkimi opcjami. Były w sam raz, o. Chociaż nie, w sam raz to by były kawałki prawdziwych wiśni...

Cienko siekane migdały są bardzo drobne i delikatne. Wrażenia smakowe z nich płynące to tylko maleńki dodatek do całości. Jest to jednak dodatek bardzo przyjemny, szczególnie dla mnie - miłośniczki wszelkich orzechów. Stanowią miłe urozmaicenie całości.

Podsumowując - Cherry Intense wraz z Lime Intense to całkiem przyjemne propozycje Lindta na cieplejszy czas. Lime Intense ujęła mnie swoją naturalnością - w wersji wiśniowej jej zabrakło, choć punktację podbija dodatek migdałów. Będąc po wypróbowaniu nowych Excellence wypuszczonych na polski rynek stwierdzam, że nie mamy specjalnie czego żałować, iż nie pojawiły się u nas niemieckie wersje z physalis i granatem. Tylko wersja z acai jest godniejsza polecenia. Poza tym, Cherry i Lime Intense w porównaniu do nich są godniejsze uwagi.

Skład: cukier, miazga kakaowa, preparat wiśniowy 7% (cukier, wiśnie 34%, jabłko, błonnik ananasowy, kwas cytrynowy, alginian sodu, bez czarny, aronia, fosforany wapnia, aromaty), migdały 7%, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromaty.
Masa kakaowa min. 48%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 527 kcal.
BTW: 6,7/32/49

sobota, 27 czerwca 2015

Zotter Mint 40% & Mint 70% mleczna z suszoną miętą i ciemna z olejkiem miętowym


Mięta jest bardzo newralgicznym dodatkiem do czekolady. Spróbowałam już sporo tabliczek z udziałem tego zioła i generalnie nie mam problemu z tolerowaniem tej specyficznej fuzji smaków. Przy wyrobach nadziewanych, producenci często kuszą się na nadmiar aromatów, nie mówiąc już o margarynowej bazie dla nadzienia. Dla mnie takie połączenia są problematyczne i zdecydowanie trudniejsze do przełknięcia. Na szczęście miałam okazję próbować również dobrze wykonanych nadziewanych miętowych czekolad (jak chociażby Tiroler Edle). 

Mniej ryzykownym rozwiązaniem wydaje się być posypka z suszonej mięty, choć i tutaj producenci stosują różne chwyty. Rzadko kiedy używają czystego suszu, uciekając się do wykonywania cukrowych cząstek z dodatkiem mięty, które zatapiane są w czekoladowej masie. Dobrze, jeśli w takich cząstkach znajduje się prawdziwy olejek miętowy, a nie sam aromat. Jedną z lepszych czekolad tego typu była dla mnie duńska Toms Mint & Karamel. Zaraz, zaraz... Pisałam coś o posypce z suszonej mięty? Studiując archiwum bloga zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę wcześniej nie miałam do czynienia z tym na pozór najprostszym rozwiązaniem...

Za pomocą Zottera pragnęłam odkryć miętę w czekoladzie na nowo. Mój ulubiony producent czekolady ma w swojej ofercie duet miętowych tabliczek Labooko Contest. Prezentuje on najbardziej naturalne połączenie mięty z kakao, jakie tylko sobie można wyobrazić. Duet składa się z: wariantu mlecznego o 40-procentowej zawartości masy kakaowej (tutaj zastosowano posypkę z suszonych liści mięty), oraz z wariantu ciemnego z 70-procentowym udziałem kakao (tutaj do masy kakaowej dodano olejek miętowy). Żadnych aromatów i chodzenia na skróty.

Ów miętowy duet wypróbowaliśmy w sobotni czerwcowy poranek, pijąc kawę w naszej kwaterze w Zawoi Składy. Czekała nas równie długa wyprawa, jak dnia poprzedniego (o której to możecie poczytać tu i tu). Skwar zapowiadał się jeszcze większy, więc miętowe odświeżenie na start było jak najbardziej wskazane. O szczegółach tej wędrówki dowiecie się więcej w dwóch kolejnych wpisach. Zdradzę tylko, że tamtego dnia eksplorowaliśmy Pasmo Policy.


Najpierw sięgnęliśmy po wariant mleczny. Już przy pierwszym kontakcie uwiódł nas aromatem świeżo zerwanej mięty, z której to ledwo co przyrządzono gorący, acz ochładzający napar. Naszymi nozdrzami zawładnął słodko-słony rześki aromat, spod którego niemal nie czuć było zapachu czekolady. Po wgryzieniu się w tabliczkę z zaskoczeniem odkrywamy, że trudno tu wyodrębnić smak czystej mlecznej czekolady, choć przecież miętowa posypka nie obejmuje całości tafli. Stonowana mleczność oraz kwiatowo-orzechowe bogactwo kakao próbują się przebić ze swoimi niewątpliwymi walorami, jednak mięta od razu je deklasuje. O dziwo nie jest to jednak irytujący efekt. Pierwszy raz bowiem poczułam tak autentyczny smak mięty w czekoladzie. Nie znajdziecie tutaj ani krzty chamskiego, sztucznego posmaku. Całość przypomina nieco czekoladową gumę do żucia, ale taką, która w rzeczywistości chyba nie istnieje - w 100% naturalną. Fragmenty suszonych liści mięty są bardzo delikatne, ale przy tym nie kruszą się nieznośnie. Aż nie chce się wierzyć, że te maleństwa doprowadziły do tak wspaniałego przesiąknięcia miętą całej czekolady. Całość jest genialnie odświeżająca i tak niezwykle naturalna w swej prostocie - nie do wiary, że mięta w czekoladzie kojarzy się zazwyczaj z czymś sztucznym, dziwnym i trudnym do zniesienia.


Po chwili przeszliśmy do degustacji wariantu ciemnego. Zapach tej 70-procentowej tabliczki bardziej przypomina praliny z nadzieniem miętowym, co zapala lampkę ze skojarzeniami z niezbyt wyrafinowanymi produktami balansującymi na granicy kiczu. Smak jednak odrzuca wszelkie ewentualne negatywne skojarzenia. Po pierwsze - sama ciemna czekolada jest wybornie delikatnie-mocna: gładka w konsystencji, bogata w smaku. Olejek miętowy został w czekoladową masę bardzo umiejętnie wkomponowany, wręcz jednolicie z nią spojony. Czekolada nie uderza goryczą i kwaśnością, co mogłoby ostro kontrastować z naturalną miętą. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że jeszcze nie spotkałam w połączeniu czekolady z miętą tak dużej harmonii. Ciemna czekolada od Zottera jest tutaj sama w sobie wyraziście ziołowa, co czyni miętę dodatkiem podkręcającym walory samej czekolady - a nie odwrotnie! 

Jeszcze nigdy mięta tak spójnie nie łączyła się z czekoladą, jak w tym duecie. W inny sposób wpasowała się w mleczną, a w inny w ciemną - ale każdy był dobry. Mint 40% & Mint 70% nie są wprawdzie wybitnie pysznymi tabliczkami na tle wielu innych próbowanych przez mnie wyrobów Zottera. Rozpatrując jednak kwestię miętowych słodyczy, jest to mój zdecydowany numer jeden. Czysta natura.

Czekolada mleczna miętowa.
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 21%, miazga kakaowa, mięta 3,2%, sól jodowana, wanilia.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 35 g.
Wartość energetyczna w 100 g:

Czekolada ciemna miętowa.
Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, sól jodowana, olejek miętowy 0,1%.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 35 g.

czwartek, 25 czerwca 2015

Maurinus Alpenrahm-Nuss mleczna z orzechami laskowymi



Pojawienie się na moim blogu tabliczek Maurinus, które są wyrobem dość pospolitym (wprawdzie nie na naszym, lecz na niemieckim rynku) - może być dla Was zaskoczeniem. Dwie czekolady Maurinus w bardzo klasycznych smakach otrzymałam pewnego razu w prezencie (czy raczej zostały mi one siłą wepchnięte do torebki). Dotąd z tą marką miałam bezpośrednio do czynienia jedynie raz - gdy za czasów studiów na jakimś terenowym wyjeździe zostałam poczęstowana kawałkiem pełnej mlecznej czekolady z tej firmy. Od tamtego czasu, czekolady Maurinus zmieniły znacząco nie tylko szatę graficzną opakowań, ale także wprowadziły korektę w składzie (polirycynooleinianowi poliglicerolu powiedziano stanowcze do widzenia).

Szukając w sieci informacji na temat tabliczek tej marki, spotkałam się z bardzo pochlebnymi opiniami konsumentów z Polski. Wiecie, chodzi o niedościgniony ideał "prawdziwej, niemieckiej czekolady". Niemiecka jakość nie do podrobienia, czekolady przywożone na tony zza granicy, celebrowanie zachodniej egzotyki w przerwie od prania ciuchów w niemieckim proszku. Z jednej strony bawi mnie aż taki entuzjazm, a z drugiej - sama przekonałam się, że niemieckie Milki jestem w stanie zjeść bez ogromnego cierpienia, jakie towarzyszy mi przy konsumpcji Milki wyprodukowanej w Polsce. Wiedziałam, że moje tabliczki Maurinus warto będzie zabrać w góry - co też uczyniłam.


W poprzedniej notce obiecałam kontynuację opisu naszej wyprawy z dnia 5 czerwca br. Po ponownym znalezieniu się na Przełęczy Brona, ruszyliśmy w stronę Małej Babiej Góry. Podchodząc na jej szczyt poczułam nagły odpływ sił witalnych. We wcześniejszych godzinach wędrowania wręcz kipiałam energią, aż tu nagle zaczęły boleć mnie głowa i brzuch (dobrze, że nogi nie narzekały i można było zasuwać dalej ;)). Wszystko okazało się jasne - w ferworze walki zapomniałam o czapce z daszkiem i palące słońce nieco dało mi w czajnik. Mój Ukochany z racji łysiny czapkę miał od samego początku (spieczona skóra na łepetynie to jedna z najgorszych rzeczy na świecie), natomiast moja czupryna już niemal żarzyła się żywym ogniem. Na Małej Babiej czapkę założyłam, w dalszej drodze specjalnie zwracałam uwagę na odpowiednie nawodnienie - ale apetyt odszedł w siną dal. Już myślałam, że nie spełnimy naszego czekoladowego planu na ten dzień...

Droga z Małej Babiej Góry na Mędralową to prawdziwa oaza spokoju po tłumach sunących na Diablak. W okolicach Jałowcowego Garbu wkroczyliśmy już praktycznie na dobre w strefę cienia, co było dla mnie olbrzymią ulgą. Po zdobyciu Mędralowej i zajrzeniu na Halę Mędralową, ucięłam sobie maleńką drzemkę - po której oczywiście przyszły zimne dreszcze i ubrałam na siebie wszystkie ciuchy, jakie ze sobą zabrałam. Z Mędralowej ruszyliśmy na Kolisty Groń. Przepiękna Hala Kamińskiego ogrzała mnie przyjemnym słońcem, przez co znów mogłam powrócić do negliżu. Widok na pominiętą przez nas z konieczności Czerniawę Suchą wzbudził we mnie kolejne pokłady wiecznego nienasycenia zdobywaniem gór. Rozgałęziający się na Hali szlak, prowadzący przez Czerniawę na Przełęcz Hucisko - kusił mnie swoją zielenią i spokojem. Nie mówiąc już o tym, że z Huciska mogłabym ruszyć na Pasmo Pewelskie, na które też mam chętkę. Tak tak, to jest materiał na jakąś kolejną wyprawę... Ale jak tutaj zejść góry świata, skoro ekscytuję się nawet tak maleńkimi pasemkami? 

Przez lasy otaczające Kolisty Groń zeszliśmy już dość blisko Zawoi, ale wtem nagle mój udar słoneczny odszedł w siną dal i chęć docukrzenia organizmu uderzyła ze zdwojoną siłą. Rozpostarła się przed nami polana ze starą bacówką, z ładnym widokiem na Babią Górę - na której przecież jeszcze parę godzin temu byliśmy. Usiedliśmy na trawie w cieniu drzewa. Z dna plecaka wyjęłam trzymaną na czarną godzinę tabliczkę Maurinus. Ukryta pod warstwą ubrań praktycznie wcale się nie roztopiła, co widać na dołączonych zdjęciach - a w taki upał czekolada w formie stałej to prawdziwy dar od niebios.

Pośród tego zielonego spokoju, chyląc się już ku końcowi wędrówki tego dnia, zapragnęliśmy prostej i smacznej czekolady. Otwierając przyjemne w dotyku, matowe plastikowe opakowanie, poczułam miły słodki zapach. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że to jest to, co ludzie nazywają dobrą niemiecką czekoladą. Świeża gęsta mleczność, słodki kakaowy napój - przez te beztroskie aromaty przebija się wyraźna nuta orzechów laskowych. Niemalże idealny dopalacz na górską wyprawę.

Tabliczkę podzielono na drobne kostki, a orzechy laskowe w niej zatopione zostały dość znacznie pokruszone. Nie przypominają jednak pyłku, ani nie są na tyle malutkie, by nie dało ich się jeszcze swobodnie poprzegryzać. Zdecydowanie wolę w górach czekolady z całymi orzechami, ale tutaj obfitość mimo wszystko dość grubej orzechowej kruszonki również była satysfakcjonująca.

Mleczna czekolada miło rozpuszczała się w ustach, rozpościerając w nich znaczną słodycz, ale nie okupioną nieprzyjemnymi, ordynarnymi doznaniami. Całość była delikatnie mleczna, świeża, dobra jakościowo. Kakao wprawdzie wyczuwalne było na takim poziomie, jak w wyżej wspomnianym napoju instant - ale w takich warunkach niespecjalnie mi to przeszkadzało. Tu liczył się dla mnie w miarę smaczny zastrzyk cukru - swoją rolę Maurinus spełnił w 100%.

Do takiej przyzwoitej słodziutkiej czekolady, bardzo maślanej i mlecznej - kruszone orzechy laskowe pasowały idealnie. Widać, że również i tutaj użyto wyselekcjonowanego surowca. Orzechy były chrupiące, bez śladu stęchlizny, w zdrowy sposób twarde. Czekolada zniknęła bardzo szybko, w radosnej i beztroskiej atmosferze - w żaden sposób nie mącąc pięknych widoków. To było miłe i proste doznanie.

Powoli schodząc już ku Zawoi Składy, zamieniliśmy parę słów z góralem, który pracował w lesie z koniem, w towarzystwie dwóch psów. Był zaskoczony długością trasy, jaką tego dnia przeszliśmy. Nie było widać po nas zmęczenia - z naszych twarzy nie schodził uśmiech, cali byliśmy pełni entuzjazmu - szczęśliwi i chętni na więcej. Dużo wody i czekolady, mnóstwo pasji i miłości - to na pewno pomogło nam zrealizować zaplanowaną wędrówkę. A kolejnego dnia czekała nas równie długa trasa...

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, orzechy laskowe 12%, słodka serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, naturalne aromaty.
Masa kakaowa min. 30%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 554 kcal.
BTW: 7/35,2/50,2

wtorek, 23 czerwca 2015

Tai Tau ciemna 72%


Dziś chcę Wam zaprezentować trzecią (i ostatnią) z zakupionych przeze mnie litewskich czekolad Meskenas Tai Tau. Całe trio pełnych ciemnych tabliczek było dostępne jakiś czas temu w Biedronkach. W okresie wyprzedaży jedną sztukę można było nabyć jedynie za 1,99 zł. Czy te produkty w ogóle były warte więcej? O ile 62-ka jeszcze dostarczyła odrobinę przyjemnych wrażeń, tak 82-ka była ucieleśnieniem wszystkiego, czego ludzie nie lubią w czekoladach z wyższą zawartością kakao. Po takich doświadczeniach nie spodziewałam się, że 72-ka zawojuje świat. Miałam nadzieję, że doznania z niej płynące będą wypośrodkowaniem tego, co dały poprzedniczki.


Czekolada o 72-procentowej zawartości kakao, której kostki ozdobione zostały wzorkami owoców morza - została zapakowana przeze mnie do plecaka, gdy w piątek po Bożym Ciele wybieraliśmy się na długą wyprawę z naszej kwatery w Zawoi Składach. Suchym Groniem dotarliśmy do schroniska na Markowych Szczawinach, a stamtąd ruszyliśmy Percią Akademików wprost na Babią Górę. Widoczność tego dnia mieliśmy idealną, pełnia słońca. Aż żal nie dodać tu zdjęcia, zrobionego o godzinie 9tej rano na szczycie Królowej Beskidów...

 
Z rana na Babiej Górze nie było jeszcze tłumów, toteż chcieliśmy przejść się szczytami do Przełęczy Krowiarki, potem zaliczyć fragment niebieskiego szlaku i Percią Przyrodników podejść na Sokolicę - by znów przez Gówniak i Kępę zdobyć Babią Górę. Gdy w okolicach Kępy zaczęły jednak pojawiać się coraz to większe tłumy, zaczęliśmy poważnie zastanawiać się nad realizacją tego planu. Gdy na Sokolicy zrezygnowaliśmy z powitań turystów, bowiem słowo "cześć" musielibyśmy mieć przylepione do twarzy - już wiedzieliśmy, że trzeba będzie obrać inny szlak. Nienawidzę tłumów na szlakach (między innymi dlatego ciągle odkładam eksplorację Tatr na później), gdy doszliśmy do Przełęczy Krowiarki już mnie od nadmiaru ludzi bolała głowa. Zatrzymaliśmy się tam przy ławce, racząc się kubkiem kawy z termosu i otwierając dziś opisywaną czekoladę. W pierwszym podejściu do Tai Tau 72% zjedliśmy jedynie po pasku. Nie tylko dlatego, że temperatura robiła się coraz wyższa, a nam nogi już się rwały do dalszej wędrówki...


72-ka wydała się nam mocno sucha, a także surowa - w złym słowa tego znaczeniu. Podobnie jak 82-ka, zostawiała po sobie uczucie mokrego piasku, co nie zachęcało do sięgania po kolejną kostkę. Na szczęście nie przytłaczała ordynarną goryczą, ale sporo tu było niezbyt górnolotnego kwasku. Próbowałam już trochę dobrych czekolad, gdzie kwasowość była wysoka - ale tu nie jestem w stanie zanotować nic ponadto, że po prostu czułam kwaśność. Głębia smaku? Nie tutaj.

Po żwawym marszu niebieskim szlakiem (Górnym Płajem), mijając urokliwy Mokry Stawek - doszliśmy ponownie do Markowych Szczawin. Tam sięgnęliśmy po resztę naszej Tai Tau. Przy drugim podejściu pojawiło się na szczęście nieco więcej słodyczy, mocno wytrawnej, lecz nie wykwintnej - znanej z 62-ki. Jedyne skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl - to wręcz przejrzałe czarna jagody (na tyle, że słońce już wysuszyło z nich znaczną część soczystości). Piaskowe gorycz i kwaśność nadal nie spuszczają z tonu, przez co Tai Tau potraktowaliśmy jak nic innego, a tylko źródło paliwa. Tai Tau jest wręcz niegodne tak pięknych widoków ;). Wśród tak wielu pysznych ciemnych czekolad, te litewskie pseudoeksluzywne tabliczki to totalna nijakość...

Spod Markowych Szczawin ruszyliśmy ponownie na Babią Górę, tym razem czerwonym szlakiem od drugiej strony, przez Przełęcz Brona i Lodową. Spotkaliśmy osoby, które mijaliśmy w drodze na Przełęcz Krowiarki - nieźle byli zdziwieni, że widzą nas ponownie ;). Tym razem na Babiej Górze było już mnóstwo osób, więc nie zabawiliśmy tam długo. Zawróciliśmy w stronę Przełęczy Brona, dalej kierując się na Małą Babią oraz na Mędralową, ale... o dalszej części tej wyprawy poczytacie pojutrze, przy opisie kolejnej czekolady zjedzonej tego dnia :).

Skład: miazga kakaowa (Ghana, Grenada), cukier, lecytyna sojowa, lecytyna słonecznikowa, wanilina.
Masa kakaowa min. 72%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 570 kcal.
BTW: 9,8/36,8/44,9

niedziela, 21 czerwca 2015

Zotter Soy Dark & White sojowa ciemna i biała


Naszą nową tradycją podczas pobytu w górach (przynajmniej tych polskich) jest degustacja Zotterów po śniadaniu, do kawy - tuż przed wyjściem na szlak. Oprócz Baconbits With Grapes, na nasz czerwcowy wypad w okolice Babiej Góry zabrałam jeszcze trzy zestawy duetów Labooko Contest. Były to wariacje na temat soi oraz mięty, a na dzień powrotu zarezerwowałam duet ciemnych czekolad single-origin. Poprosiłam Ukochanego, aby zadecydował, co przetestujemy najpierw - soję, czy też miętę. Wybór padł na soję.

Soy Dark & White miała zaszczyt zaopatrzyć nas w energię przed wyjątkową wyprawą. Niemal 37 kilometrów marszu, w przeważającej części w palącym słońcu, przy bezchmurnym niebie. Czasem w tłumie ludzi, ale częściej w samotności, tylko we dwoje. Podczas tej piątkowej wędrówki dwa razy zdobyliśmy Babią Górę, a także Mędralową. Szczegóły tamtej wycieczki opisywać będę jeszcze w kolejnych notkach - wszak tamtego dnia zjedliśmy 3 różne czekolady :D.


Czytując mojego bloga wiecie już, że Zotter zadowoli każdego fana czekolad o niższej zawartości kakao - także takiego, który nie może lub nie chce spożywać mleka krowiego. Alternatywy z owczym i kozim (tu wersja z wyższym poziomem kakao) pojawiły się już u mnie, a pierwszą typowo wegańską opcją był duet dwóch czekolad na bazie proszku ryżowego. Tym razem czas na klasykę jeśli chodzi o źródło białka dla niemięsożerców - przed Wami soja w interpretacji Zottera! Przyznam, że tego wariantu byłam ciekawsza, niż Rice Dark & White.

Dwie tabliczki. Jedna jest biała - z aż 25% zawartością proszku sojowego. Wersja ciemna posiada mniej kakao niż ciemny ryżowy odpowiednik - mamy go tutaj 40%, w zestawieniu z 22% proszku sojowego. Na opakowaniu czekolady, w oryginalnym składzie nie znajdziemy wyszczególnień co do składu owego proszku. Na stronie Zottera odnaleźć za to możemy informację, iż składa się on z soi, maltodekstryny i syropu kukurydzianego. Jak jest w rzeczywistości? Hmm, przypuszczam, że informacje ze strony internetowej są prawdziwe. Trudno mi sobie wyobrazić aż tak duży udział samej wysuszonej i sproszkowanej soi w pełnej czekoladzie.



Degustację rozpoczęliśmy od tabliczki białej. Posiada ona nieco odmienną barwę, niż ta, jaką zazwyczaj charakteryzują się białe tabliczki. Była ciemniejsza, a przy tym taka jakby cielista. Po zapachu w ogóle nie bylibyśmy w stanie określić, że mamy do czynienia z białą czekoladą. Kierując się zmysłem węchu, nie odgadłabym, co to jest. Bardziej obstawiałabym, że wącham jakieś zmiksowane suszone warzywa, niż coś słodkiego! Nie przestraszcie się, ten zapach był jednak bardzo neutralny i... pociągający. W zasadzie, to kojarzył on się również z jakimś wytrawnym wypiekiem np. słoną tartą.

Pierwsze wrażenia smakowe prowadzą nas w stronę wilgotnego razowego chleba bardzo dobrej jakości. Jest to posmak wyraziście zbożowo-orzechowy, lub też po prostu... sojowy. Lubicie pieczywo z kawałkami ziaren soi? Ta czekolada będzie dla Was idealna... Soy White ma w sobie baaaardzo delikatny anyżkowy posmak, przełamany akcentem czegoś na kształt orzecha włoskiego, i jak na białą czekoladę jest wyjątkowo sucha. Biała sojowa tabliczka nie miała w sobie maślanej aksamitności, była bardzo pierwotna, roślinna, naturalna - prawdziwy ewenement wśród białych czekolad. 

Soy White nie miała w sobie niczego, co poszukuję w normalnych białych czekoladach. Była zupełnie inna. Tłustość była tu bardziej orzechowa niż maślana, słodycz bardzo surowa - podkreślona prawdziwą, mocno przyprawową wanilią. Jestem przekonana, że ten smak uwiódłby wielu w Was - pomimo niespotykanej, szorstkiej struktury. My byliśmy zachwyceni tą tabliczką!


Po białym dziwactwie przyszedł czas na wersję z udziałem miazgi kakaowej. Dość jasnobrązowa tabliczka posiadała nietypowy odcień tej barwy. Zapach znów nie przywodził na myśl żadnych klasycznych, dobrze znanych nut. Wyczuwalna tu była pewna kwiatowość, nieco przytłumiona i duszna. 

W smaku znów do głosu dochodzą nuty podobne, jak w czekoladzie białej. Budzi skojarzenia z nugatem z orzechów włoskich. Nad wszystkim góruje suchość ziół i wyjątkowa kwiatowość, będąca fuzją aromatów soi i bogactwa kakao. Miazga kakaowa uwypukla wszystkie zalety, jakie mogliśmy dostrzec w białej wersji - czyniąc je bardziej soczystymi i barwnymi. Dzięki miazdze kakaowej zbożowo-orzechowe nuty zostały wzbogacone także w element kawowy, co przywodzi na myśl kawę zbożową. Soy Dark w swej suchości była nadal bardzo delikatna i również niezwykle nam smakowała.

Dla osób bojących się ekstremalnie odmiennych smaków godniejszym polecenia będzie również smaczny duet Rice Dark & White. Wersja sojowa to już nieco wyższa szkoła jazdy - coś totalnie innowacyjnego i niecodziennego. Całe mnóstwo roślinnych akcentów, prawdziwe bogactwo - choć to przecież tylko soja! Do teraz jestem pod wielkim wrażeniem tego duetu - nie sądziłam, że zasmakuje mi aż tak bardzo. Z chęcią powrócę kiedyś do sojowych smaków w czekoladzie.



Biała czekolada sojowa.
Skład: tłuszcz kakaowy, surowy cukier trzcinowy, proszek sojowy 25%, lecytyna sojowa, sól, wanilia, anyż, cynamon.
Masa netto: 35 g.

Ciemna czekolada sojowa.
Skład: tłuszcz kakaowy, surowy cukier trzcinowy, proszek sojowy 22%, miazga kakaowa, lecytyna sojowa, sól, wanilia, anyż, cynamon.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 35 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 499 kcal.

piątek, 19 czerwca 2015

Lindt Excellence Physalis ciemna z physalis


Na moim blogu pojawiły się już dwie z trzech tabliczek Lindta z nowej egzotycznej kolekcji Excellence. Z tego co się orientuję, nie są one dostępne w polskich sklepach (swoje egzemplarze zakupiłam w Niemczech). Mogę Was pocieszyć faktem, że facebook polskiego oddziału Lindta pozwala wnioskować, iż będą u nas dostępne letnie nadziewańce Exotische Fruchte. Wracając do Excellence - wersje z cząstkami granatu oraz z acai i naszą rodzimą jeżyną szału nie zrobiły, choć zdecydowanie bardziej do gustu przypadła mi wersja jeżynowa. 

Na ostatnią z degustacji tego tria zostawiłam sobie czekoladę z dodatkiem physalis. Physalis to owoc, którego szczerze powiedziawszy nigdy dotąd nie próbowałam. Owszem, widuję go czasem na sklepowych półkach w dziale z owocami, ale nigdy się na niego nie skusiłam. Pewnie dlatego, że jest malutki, a cena też specjalnie nie zachęca. Najbardziej znanym przedstawicielem physalis (czyli inaczej miechunki) jest miechunka peruwiańska - znana również pod nazwą jagody inkaskej lub wiśni peruwiańskiej. To ją spotykamy w sklepach. Ponoć używana jest często w kuchni meksykańskiej, a ciekawostką jest fakt, że botanicznie należy do tej samej rodziny, co ziemniak (psiankowate). U nas w Polsce można uprawiać physalis, ale tylko gatunek miechunka pomidorowa, która to jest rośliną jednoroczną i łatwo dziczejącą.

 Po Lindt Excellence Physalis sięgnęliśmy w pierwszym dniu naszej czerwcowej wyprawy w okolice Babiej Góry. Tak jak wspomniałam w poprzednim wpisie, wolny czwartek upłynął nam na eksploracji Pasma Jałowca i Pasma Solnisk - położnych vis-a-vis Masywu Babiej Góry. Zrobiliśmy spokojną i przyjemną, 25-kilometrową ósemkę, zaczynając i kończąc w Zawoi Centrum. Podchodziliśmy stamtąd ku Przełęczy Przysłop, by dalej skierować się przez Kiczorę do Przełęczy Kolędówki. Stamtąd przez Przełęcz Opaczne podeszliśmy na Jałowiec. Szczyt ten niezwykle przypominał mi Leskowiec - tyle, że stojąc na Jałowcu Babia Góra była już praktycznie na wyciągnięcie ręki. Z Jałowca zeszliśmy do Przełęczy Cichej, skąd skierowaliśmy swe kroki w stronę Opuśnioka i Solnisk. Mijaliśmy zabudowania wsi Stryszawa w okolicy Klasztoru Sióstr Zmartwychwstanek, podziwiając starą góralską architekturę. Stamtąd znów zeszliśmy na Przełęcz Kolędówki, przez Jaworówkę schodząc do Zawoi Centrum. W okolicach Jaworówki ucięliśmy sobie słodką drzemkę na łące, po której nie wiedziałam, czy ta przyjemna wędrówka jest jawą, czy tylko miłym snem. Wcześniej, na ławce stryszawskiego przystanku autobusowego, zrobiliśmy sobie mały postój na kawę z termosu, dla której towarzyszką stała się właśnie Lindt Excellence Physalis.



Jako, że nigdy nie jadłam physalis, nie za bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Wprawdzie ta czekolada zawiera w sobie jedynie "cząstki z physalis" o niezbyt pochlebnym składzie, ale zawartość puree z physalis w ilości 21,5% w cząstkach sugerowało, że jednak coś będziemy mieli okazję poczuć. Tabliczka pachniała klasyczną deserową czekoladę Lindta - przyjemne kakao, bez wielkiego bogactwa, z maślaną nutą. Prosto i dobrze. Przez ów doskonale znany zapach przebijały się owocowe nuty - ni to jabłko, ni to brzoskwinia.

Sama czekolada oczywiście jest smaczna, w maślany sposób gładka, bardzo przystępna. O deserówce Lindta pisałam już wiele razy, skupmy się więc na odróżniającym tą tabliczkę dodatku. Bladopomarańczowe cząstki będące mieszaniną physalis, jabłek, cukru, syropu glukozowo-fruktozowego, mąki ryżowej, oleju palmowego, pektyn i kwasu cytrynowego - no cóż, nie są wybitnie naturalne. Na całe szczęście, pozbawione są gumowatości i twardości - Lindtowi udało się utrzymać dość neutralną strukturę tych drobinek, za co mu chwała.

Owe drobinki są dość słodkie, ale w sposób przede wszystkim owocowy. Nie znając smaku samego physalis, obstawiałabym mieszankę jabłek z brzoskwiniami, okraszonymi pudrowo-perfumową nutą, taką trochę duszno-kwiatową. Wydawało mi się, że takie zestawienie smakowe będzie odświeżające, ale okazało się być odrobinę przymulające.

Cóż tu właściwie więcej powiedzieć o tej czekoladzie? Wersja z acai i jeżynami nadal pozostaje dla mnie lepsza. Ta tabliczka nie zachęciła mnie nawet specjalnie do tego, by w końcu kupić prawdziwe physalis. Było smacznie, lecz nie zapamiętam tego smaku na dłużej. Być może physalis jest samo w sobie mało charakterne, albo po prostu niespecjalnie uderza w moje gusta. Teraz, podczas pisania recenzji naszła mnie refleksja, że posmak w tej czekoladzie przypomina nieco owoc kaki (persymonę), za którym nie przepadam - tak więc wszystko staje się jasne. Ot, ciekawostka.

Skład: cukier, miazga kakaowa, cząstki z physalis (puree z physalis 21,5%, koncentrat jabłkowy, cukier, syrop glukozowo-fruktozowy, mąka ryżowa, olej palmowy, pektyny, kwas cytrynowy), tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, naturalne aromaty.
Masa kakaowa min. 48%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 513 kcal.
BTW: 5,7/29/53

środa, 17 czerwca 2015

Zotter Baconbits With Grapes mleczna z rodzynkami i nugat z orzechów laskowych ze skórkami wieprzowymi


Dzisiaj przed Wami ostatnia zotterowska czekolada, którą zakupiłam w pierwszym moim zamówieniu w Galerii Słodyczy. Zostawiłam ją sobie na koniec trochę kierując się zasadą, że warto jest wyczekać dłużej na to, co dobre. W dziś opisywanej przeze mnie Mitzi Blue miał znajdować się bowiem mięsny dodatek, a dokładniej - skórki wieprzowe. W polskim tłumaczeniu składu znalazł się błąd, nie są to bowiem skwarki wieprzowe. W oryginalnym składzie widnieje wyrażenie "pork cracklings", co oznacza nic innego, jak właśnie fragmenty wieprzowej skóry. Specjalnie przyrządzone skórki wieprzowe są popularną przekąską na całym świecie, o czym możecie poczytać chociażby w dość obszernym artykule na brytyjskiej Wikipedii. Czyli de facto sama nazwa produktu - Baconbits With Grapes - również nie jest trafiona...

Dlaczego tak bardzo zachwycił mnie ów mięsny dodatek? Miałam bowiem wcześniej do czynienia z mleczną czekoladą Wild Ophelia z dodatkiem suszonej wołowiny - i była to jedna z najlepszych rzeczy, jakie jadłam w życiu. Znając fantazję Zottera, widziałam już oczami wyobraźni spore kawałki podwędzanych i obficie posolonych suszonych skórek, porozrzucane wraz z rodzynkami na powierzchni całego dysku z 36% mlecznej czekolady. W środku jeszcze mały dysk z nugatu z orzechów laskowych, no i... no to musiało wprost być pyszne! Recenzja Kimiko sprowadziła mnie jednak na ziemię... Skórek miało być jak na lekarstwo, a na dodatek umieszczono je jedynie wewnątrz nugatowego Mini Mitzi. Trudno. Już wiedziałam, że Baconbits With Grapes nie będzie ucieleśnieniem moich marzeń o kolejnej mięsnej czekoladzie, ale wypróbować ją i tak było trzeba.


Po pięciu i pół godzinach jazdy samochodem, w poranek Bożego Ciała - w końcu dotarliśmy na przemiłą kwaterę w Zawoi Składach, która to przez trzy dni była naszą bazą wypadową w góry. Dnia pierwszego, gdy Babia Góra onieśmielona naszą obecnością ukrywała się przed nami pod zasłoną chmur - postanowiliśmy dla rozgrzewki urządzić sobie 25-kilometrową przechadzkę szlakami Masywu Jałowca i Masywu Solnisk. Przed tą wyprawą wypiliśmy sobie kawę na balkonie naszego przytulnego pokoiku na poddaszu i otworzyliśmy Baconbits With Grapes.

Połamanie Mitzi Blue nie było dla mnie zaskoczeniem - te czekolady są cieniutkie, a moja niedość, że była transportowana, to jeszcze przeczekała w Magicznej Szufladzie trochę czasu (raz po raz trącana przez inną towarzyszkę doli, wybieraną akurat do degustacji). Pachniała bardzo przyjemną mleczną czekoladą, z wyraźnymi kwiatowymi akcentami kakao - przez to wszystko spójnie przebijał się subtelny orzech laskowy. Kierując się samym zmysłem węchu, magicznego dodatku prosto od świni absolutnie nie można było przewidzieć. Cieszył za to widok ładnych i jędrnych rodzynek, choć mogłoby być ich więcej. No i chyba nie muszę dodawać, że świńskie grafiki na opakowaniu są po prostu przeurocze? :)


Najpierw zajęliśmy się rozpracowywaniem samej mlecznej czekolady. To dobra, zotterowska czekolada -  słodko-tłusta w wyważony sposób, wyraźne mleczna i lekko waniliowa, z kawowo-orzechowo-kwiatowymi delikatnymi nutami. W ustach rozpuszczała się umiarkowanie, generalnie będąc prostym, ale naprawdę smacznym wyrobem. Po degustacjach Ekwadoru i Nikaragui 50% od Zottera mleczne tabliczki już nigdy nie będą dla mnie takie same, ale tutaj przy 36% zawartości kakao również jest bardzo przyjemnie.

Rodzynki w istocie są rewelacyjnie miękkie i jędrne - dokładnie takie, jakie powinny być rodzynki! Naturalne słodkie, aromatyczne - stanowią świetny dodatek dla dobrej jakości czekolady. Tym bardziej szkoda, że praktycznie stanowią one tutaj jedynie ozdobę.

Mały dysk to bardzo smaczny mleczny nugat w wyraźną obecnością orzecha laskowego. Coś, co każdy fan orzechów laskowych z pewnością polubi. To właśnie w tej części miały znajdować się tak upragnione przeze mnie wieprzowe skórki. Dzieląc Mini Mitzi na dwie połowy pomiędzy mnie a mojego Ukochanego - on natrafił na trzy maleńkie kawałki świnki, ja na dwa... Hmm, no nie jest to coś, czego oczekiwałam...

Prawdę powiedziawszy, mając do czynienia z dwoma takimi maleństwami jak na powyższym zdjęciu, niewiele jestem w stanie o nich powiedzieć. Niedużo wnoszą do całej kompozycji, a przecież to nimi inspirowana była nazwa produktu, a także grafiki na opakowaniu. To przecież ta świnia jest chwytem marketingowym, a w środku prawie jej nie ma! 

To, na co natrafiłam, było chrupkimi i umiarkowanie twardymi cząsteczkami. Wyczułam sól oraz znaczną tłustość i... koniec. Coś lekko suszonego i podsmażonego - tego mogłam się tylko domyślać kierując się smakiem. Już po chwili wrażenia płynące ze spożywania mięsnej drobinki ginęły pod naporem delikatnego skądinąd orzechowego nugatu.

Było smaczne, było miło - ale to powinno być coś więcej. Nazwa i okładka zobowiązują. Dałam się naciąć, skusić czymś z pozoru ekstremalnym. Zotter wyprodukował tą czekoladę w bardzo zachowawczy sposób, co dla poszukiwaczy nowych smaków jest niemałym zawodem. Przede mną degustacje czekolad z rybą oraz z krwią - ciekawe, czy i tam będzie podobnie?

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, rodzynki 9%, orzechy laskowe, skórki wieprzowe 0,5%, sól, wanilia, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 36%.
Masa netto: 65 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 570 kcal.
BTW: 6,9/39/47

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Imperial Jubileu ciemna 70% z truskawkami

 
(Na dzień dobry komunikat i prośba o pomoc: Blogger robi mi psikusa i wyświetla na poszczególnych stronach bloga inną ilość wpisów, jaką sobie życzę. Na wszelkie zmiany tego parametru w ustawieniach nie ma odzewu. Czy jest ktoś w stanie mi z tym pomóc? Naprawdę nie podoba mi się wyświetlanie tylko dwóch recenzji na stronie głównej...)

Nie wiem, czy w Waszych Biedronkach odnaleźć jeszcze można czekolady Imperial Jubileu z Tygodnia Portugalskiego. Przypuszczam, że już nie… Po dość przyjemnych, choć zwyczajnych i prostych doznaniach związanych z degustacją wersji Lime & Hot Pepper przypuszczałam, że nie wypróbuję już żadnej czekolady z asortymentu tej portugalskiej firmy. Zorganizowana już jakiś czas temu promocja na wszystkie czekolady w Biedronkach połączona z moją akuratną potrzebą na odstresowanie w pracy – związała się jednak z kupnem kolejnej tabliczki Jubileu (a także trio litewskich Tai Tau). Postawiłam na Strawberry Intense, a jej degustacja płynnie powiązana została z rozkręcającym się sezonem na truskawki. 

Mam niemiłe wrażenie, że w tym roku nie nasycę się truskawkami. Muszę zdać się na opiekuńczość mojej Mamy – sama po prostu nie mam kiedy ich zakupić w zaufanym miejscu. Pachnące, prosto ze straganu, nasze polskie… Uwielbiam truskawki i całe szczęście, że chociaż w czekoladach będę miała możliwość ich kosztowania.

 



Nazwa Strawberry Intense niechybnie przywołuje na myśl Lindta, który w swej kolekcji Excellence posiada tabliczkę o identycznej nazwie. Wydaje się, że Jubileu ma przewagę nad Lindtem w kwestii tej wariacji na temat truskawek – portugalskie wydanie Strawberry Intense posiada po pierwsze więcej truskawek niż Lindt (4% vs. 1%), a po drugie o wiele więcej masy kakaowej (70% vs. śmieszne 47%). Pomimo tak znacznej różnicy w zawartości kakao, obie czekolady posiadają dodatek masła. 

Oglądając od spodu podzieloną na duże kostki dość płaską tabliczkę Jubileu, dostrzec możemy mnogość uwypukleń. Teraz już wiemy, że liofilizowanych truskawek rzeczywiście nie pożałowano! Nad produktem unosi się nie w pełni naturalny zapach truskawkowy – znowu odniosłam wrażenie, że mam do czynienia z galaretkami. Na szczęście nie była to bardzo wyraźna sugestia, jak w kilku innych ostatnimi czasy próbowanych czekoladach. Wrażenie sztuczności dość prędko odchodzi w las, robiąc miejsce bardziej naturalnie kojarzącym się nutom. Przez to paratruskawkowe pole przebija się kakao, o którego bogactwie nie mogę powiedzieć nic. Ot, zapach kakao, taki jak w przypadku odtłuszczonego, sproszkowanego odpadu.

Konsystencja czekolady jest podobna, jak w Lime & Hot Pepper: dość sypka, miękka, sprawiająca wrażenie suchości. Cieszę się, że nie musiałam jeść tej czekolady solo. Przypuszczam, że nie dostarczyłaby mi najprzyjemniejszych wrażeń, oscylując gdzieś naokoło doświadczeń z Tai Tau 82%. Tylko i wyłącznie truskawki sprawiają, że bez wysiłku sięga się po kolejne kostki. Liofilizacja to naprawdę mistrzowski sposób na utrwalanie owoców!


 


Zatopionych w czekoladzie kawałków truskawek jest naprawdę mnóstwo. O ile w zapachu są odrobinę podejrzane, to w smaku są już w pełni naturalne. Nie są to scukrzone cząstki, ale prawdziwy liofilizat odzwierciedlający rzeczywisty smak tych owoców. Przyglądając się tabliczce dostrzec możemy truskawkowe pestki, co tym bardziej nadaje wyrobowi autentyczności. Liofilizat jest lekko gąbczasto-miękki, balansujący pomiędzy suchością a wilgocią – przypominał mi strukturę truskawek poddanych tej samej obróbce będących dodatkiem w białej Pelczar.

Imperial Jubileu Strawberry Intense to prosty, nieprzekombinowany produkt – przeciętnej jakości ciemna czekolada, podana w towarzystwie smacznych owoców. Bez przeciążenia słodyczą, goryczą czy kwaśnością – ot, zwyczajna tabliczka do bezrefleksyjnego czerpania z wiosennych darów. Na pewno bardziej przypadła mi to gustu niż wersja z limonką i chili. Pozostałych opcji od Jubileu, jakie znalazły się na półkach Biedronek już nie przetestuję.


Skład: czekolada gorzka 96% (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, masło skoncentrowane, lecytyna sojowa, aromat), truskawki liofilizowane 4%.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 579 kcal.
BTW: 9/44/32