wtorek, 30 grudnia 2014

Lindt Edelbitter Mousse Caramel-Macchiato ciemna nadziewana musem z ciemnej czekolady i kremem kawowo-karmelowym


Póki nie odkryłam internetowego sklepu Zottera, największe wypieki na polikach towarzyszyły mi zawsze podczas przeglądania zagranicznych katalogów Lindta. W niemieckim najnowszym katalogu dostrzegłam Edelbitter Mousse Caramel-Macchiatto i z miejsca zapragnęłam ją mieć. Bardzo dobrze wspominam dotąd wypróbowane tabliczki z serii Edelbitter Mousse. Ciemna czekolada o 70-procentowej zawartości kakao, czekoladowy zbity mus i wyrazista górna warstwa nadzienia - zawsze bardzo mi smakowały i nigdy nie sprawiły zawodu. Zero tłuszczy roślinnych innych niż kakaowy oraz dość czysty skład jak na nadziewaną czekoladę - to kolejne plusy tej kolekcji. Kolejną niekwestionowaną zaletą jest duża, 150-gramowa gramatura produktu. Nic dziwnego, że na moją twarz wstąpił wielki uśmiech, gdy zobaczyłam Caramel-Macchiatto podczas zakupów w niemieckim markecie Edeka. Szukałam świątecznych Lindtów, a znalazłam upragnioną tabliczkę z serii Edelbitter Mousse. Taki zamiennik całkiem mnie satysfakcjonuje :).

Zrobiliśmy nawet wyjątek od reguły i zabraliśmy się za degustację tej tabliczki nie wpisując ją na listę kolejności zależną od terminów ważności. Byłam wtedy akurat w rodzinnym mieście mojego Mężczyzny i w porannej niedzielnej kawie towarzyszyła nam jego Mama. 150-gram czekolady dobrze nadaje się do podziału na 3 osoby, a na dodatek moja Teściowa przepada za gorzką czekoladą - warto było sięgnąć tego dnia po nowego Lindta, zamiast rozdrabniać się nad Zotterem. Rzadko dzielę się czekoladą z kimś innym niż mój Ukochany, ale czasem okazuję nieco dobroci :D.


 

 Szczerze powiedziawszy, zapach tej czekolady trochę mnie przeraził. Owszem, czułam moc kakao - wprawdzie bez jakiejś specjalnej głębi i bogactwa, ale jednak był to przyjemny aromat. Przebijał się przez niego wyraźny karmelowo-śmietankowy akcent, który bardzo niefortunnie skojarzył mi się z paskudnym Wedlem Creme Brulee. Brrr!!! Na szczęście szybko przeszłam do konsumpcji - i dalej było już tylko lepiej :).

Po przegryzieniu kostki na pół widzimy wyraźny podział nadzienia na dwie warstwy. Obie posiadają identyczną, zwartą i zbitą konsystencję. Nazwa głosi, że mamy mieć do czynienia z musem - jednak ja już przywykłam do faktu, iż w tej lindtowskiej edycji nie ma niczego napuszonego czy mocno kremowego. Nie przeszkadza mi to ani trochę.

Dolna kakaowa warstwa powtarza się we wszystkich propozycjach z kolekcji Edelbitter Mousse. Jest bardzo neutralna i mocno komponuje się z samą gorzką czekoladą. Sprawia, że endorfiny uderzają nam do głowy podwójnie ;). Jest przyzwoicie smacznie, ale najważniejszym elementem wyróżniającym całą kompozycję jest górna warstwa nadzienia.


Pomimo tego, iż karmelowość tej warstwy poprowadziła mnie w strefie zapachu do przykrych skojarzeń z Wedlem - to jej smak jest już całkiem przyjemny. Nie pijam kaw w stylu caramel-macchiatto i tym podobnych (najlepsza kawa jest dla mnie czarna i gorzka) - jednakże jeśli jednorazowo zaserwowano by mi napój w smaku identyczny, jak to nadzienie - to nawet byłabym zadowolona. Mamy tutaj słodki karmel, nieprzypalony - dobrze kontrastujący z ciemną czekoladą. W umiejętny sposób wymieszano go z wyrazistą kawą i dodano odrobiny mleka. Mleczny posmak jest tu wyraźnie wyczuwalny, jednak nie łagodzi kawy do absurdalnego stopnia. To mi się podoba. Wraz z mlecznym karmelem kawa tworzy intrygujące połączenie. Z przyjemnością odgryzałam wierzchnią warstwę czekolady tylko po to, by pobyć chwilę sam na sam z caramel-macchiatto. Gorzką czekoladę dawkowałam sobie wtedy, gdy dochodził do mnie mój naturalny instynkt samozachowawczy broniący mnie przed słodką kawą ;).

Cieszę się, że trafiłam na tą czekoladę. Nie wyniosła mnie na wyżyny czekoladowej rozkoszy, ale dała mi odrobinę zadowolenia. Wywołała uśmiech na twarzy, podniosła poziom szczęścia. Właśnie tego życzę Wam w nadchodzącym wielkimi krokami Nowym Roku - umiejętności czerpania szczęścia z każdego dnia! Wielu nowych przyjemności do odkrycia i celebrowania - także tych czekoladowych przyjemności... :)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz mleczny, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, śmietanka w proszku, kawa 0,3%, lecytyna sojowa, syrop glukozowy, słodzone skondensowane mleko, masło, sól, wanilia, naturalne aromaty.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 150 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 571 kcal.
BTW: 7,3/41/39

sobota, 27 grudnia 2014

Zotter Cardamom + Macadamia kawowa nadziewana nugatem z orzechów makadamia i czekoladowym kremem z kardamonem


Kawowa czekolada, orzechy makadamia, kardamon. Wszyscy, którzy śledzą od jakiegoś czasu mojego bloga muszą zdawać sobie sprawę, iż widząc taką czekoladę dostępną w Galerii Słodyczy - byłam przekonana, że została stworzona specjalnie dla mnie. Wydawało się, że ma wszystko, za co mogłabym ją pokochać całym sercem. Kawa, podwyższona zawartość kakao, orzechy, przyprawy korzenne. Ah! Cieszyłam się, że termin ważności tej czekolady nie był zbyt odległy i stosunkowo prędko po zakupie mogłam już ją wypróbować.

Zapach tabliczki to wyraziste, dobre kakao. Pomimo tego, że jest wyraźne i oczywiste - inny aromat króluje ponad bogactwem, jakie mogłaby nieść ze sobą sama mleczna czekolada Zottera o 40-procentowej zawartości kakao, podrasowana kawą. Nad czekoladową krainą wielką płachtą rozpostarł się bowiem KARDAMON. Duszny, gorący, intrygujący. Zapach mówi nam wyraźnie - jeśli nie lubisz kardamonu, nawet nie sięgaj po tą tabliczkę. Orzechów na tym etapie nie czuć praktycznie wcale. Aby je dostrzec, należy zajrzeć do środka.


Na załączonym zdjęciu nie jest to w pełni widoczne - górna brązowa część tabliczki to grubsza warstwa kawowo-mlecznej czekolady. Potem mamy nugat z orzechów makadamia, który jest dość sypki w strukturze - nieco kruszy się przy oddzielaniu tej warstwy nożem. Dolna brązowa warstwa to czekoladowy krem z kardamonem. Od dołu warstewka kawowej czekolady jest wręcz symboliczna - trudno oddzielić ją od kremu.

Bardzo chciałam spróbować czekolady, w której orzechy makadamia byłyby dodatkiem wiodącym smakowy prym. Po dużym rozczarowaniu, jakie przyniosła ze sobą Lauenstein Confisiere - od Zottera spodziewałam się czegoś diametralnie innego. Muszę przyznać, że nadal nie zostałam do końca zaspokojona. Nie nasyciłam mojej orzechowej żądzy, ale Zotter częściowo zrekompensował mi to solidną dawką kardamonu - a przecież tak uwielbiam korzenne przyprawy.

Bardzo cieszyła mnie gruba górna warstwa czekolady, którą mogłam bez przeszkód częściowo odkroić, aby zapoznać się z nią osobiście. Kawa umieszczona w mlecznej czekoladzie ukazuje się nam bardzo delikatnie, jedynie poprzez lekką sugestię. Jest to drobna, dodatkowa goryczka, jaką wyczuwamy na języku. Spodziewałam się, że kawa będzie bardziej wyrazista - ale absolutnie nie można odmówić samej czekoladzie smakowitości. 

Warstwa nugatu również jest gruba, ale nawet podczas prób jedzenia jej solo okazywało się, że mocno przesiąknęła aromatem kardamonu. Orzechy makadamia są w smaku bodaj najdelikatniejsze wśród orzechów, więc nie ma się co dziwić, że uległy wpływowi mocnej korzennej przyprawy. Ich charakterystyczna, subtelna słodycz jest wyczuwalna tyle o ile. Może Zotter powinien umieścić w tej czekoladzie nie tylko same zmielone orzechy, ale również w formie kruszonej? Zwłaszcza, że nugat i tak nie był gładki - nie wpłynęłoby to znacznie na aksamitność produktu, ale za to zintensyfikowało poszukiwany przeze mnie smak.

Kardamon wkrada się w każdą cząstkę tej czekolady, a przez to dla niektórych dziś opisywana tabliczka może być nie do przejścia. Ja darzę tą przyprawę wielką sympatią - zwłaszcza, że moje ukochane perfumy to w nucie głowy przede wszystkim kardamon. Cardamom + Macadamia w rzeczy samej bardzo mi smakowała, lecz mimo wszystko lubiany kardamon chwilami mnie już wkurzał. W końcu chciałam poczuć tutaj więcej kawy i orzechów makadamia. Najlepiej widziałabym to tak - tafla dobrej mlecznej czekolady posypana ziarnami kawy, kardamonem i połówkami orzechów makadamia. O! Myślę, że przy takim rozwiązaniu dostałabym to, czego oczekiwałam. Nadzienie zawierające taki miks smaków po prostu nie sprostało potężnej mocy kardamonu.

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, orzechy makadamia 9%, miazga kakaowa, mleko, słodka serwatka w proszku, syrop fruktozowo-glukozowy, masło, kawa ziarnista, kardamon 0,5%, lecytyna sojowa, odtłuszczone mleko w proszku, proszek kawowy, sól, wanilia, ziarno tonka, cynamon, kolendra.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 551 kcal.
BTW: 5,9/38/45

środa, 24 grudnia 2014

Lindt Weihnachts-Mandel mleczna z całymi migdałami, kremem z orzechów laskowych, cynamonem i kolendrą


 Coraz rzadziej bywam w rodzinnym mieście mojego Lubego. Weekendowe pobyty w tamtych rejonach prowokują nas zawsze do długaśnych wypraw z kijkami trekkingowymi po okolicznych lasach oraz... do równie długich spacerów do naszych zachodnich sąsiadów. Po co? Oczywiście po czekolady! Wprawdzie do najbliższego niemieckiego marketu mamy chyba z 10 kilometrów pieszo w jedną stronę, ale co to dla nas! Zwłaszcza, że w drodze powrotnej można się posilić którąś z świeżo zakupionych perełek.

Tak, wiem, mam milion czekolad w Magicznej Szufladzie. Tak, wiem, miałam ich więcej nie kupować. Ale musiałam wykorzystać okazję do wizyty w niemieckim markecie! Moim głównym celem było polowanie na bożonarodzeniowe Lindty inne, niż te z alkoholowymi nadzieniami. Efekt był taki, że wśród przepastnych półek ze słodyczami doszukałam się tylko jednej świątecznej tabliczki od Lindta. Lepszy rydz, niż nic. I tak kupiłam jeszcze parę czekolad nieświątecznych, niedostępnych w Polsce ;).

Dziś opisywana czekolada została zakupiona w Mikołajki - i w Mikołajki zjedzona, przysiadając na ławeczce w drodze do Polski. Bez kawy, za to w towarzystwie podglądającego nas przez chmury słonka - ni to jesiennego, ni to zimowego... Wpis zostanie opublikowany w Wigilię - czyż nie jest to idealny moment, na zamieszczenie na moim blogu jedynego świątecznego Lindta, jakiego będzie mi dane w tym roku spróbować? (Nie tracę nadziei, może pozostałe bożonarodzeniowe warianty jeszcze  zamówię przez internet i zjem na Wielkanoc :D)

Doskonale pamiętam smak i zapach dużego świątecznego Lindta (aż 300 g rozkoszy!), którego dane mi było spróbować lata wstecz. Pamiętam, że wiele razy sięgałam po napoczętą tabliczkę czekolady i rozwierałam opakowanie tylko po to, by zaciągnąć się boskim aromatem. Tak powstała moja sympatia do kolendry w czekoladzie (Berger też dał radę!). Widząc, że kolendra pojawia się na nowo w świątecznych Lindtach, i to na dodatek w kilku odsłonach - musiałam znów poczuć ten smak. Warto nadmienić, że podlinkowany na początku tego akapitu mleczny Lindt dostępny jest w tym roku także w opcji stugramowej (dzisiejsza Lindt Weihnachts-Mandel różni się od niej jedynie obecnością całych migdałów). W Polsce jednak nie widziałam tej wersji (a powyższą większą tabliczkę nabyłam kiedyś w naszym Carrefourze).


Lindt Weihnachts-Mandel nie obezwładnił mnie tak swoim aromatem, jak zrobiła to jego 300-gramowa starsza koleżanka. Może to kwestia tego, że mimo wszystko były to odmienne czekolady (wszak nawet same kostki miały inny kształt, skład też był inny również gdy odejmiemy z niego całe migdały). Może to też kwestia spróbowanych przez minione lata czekolad, które ukształtowały moje obecne gusta i percepcję. Pomimo braku spektakularności, nie jestem w stanie Lindtowi nic zarzucić. Mamy typowy przyjemny aromat mlecznej lindtowskiej czekolady, przez który przebija się wyraźny ton orzechów laskowych. Cynamon i kolendra ujawniają się również, ale nienatarczywie. Zapachowo jest to bardzo ciepła, kremowa kompozycja. Robi się przytulnie :).

Muszę przyznać, że odpowiada mi ten beczułkowaty kształt kostek. Bez przeszkód możemy spróbować samej czekolady, a dopiero potem wkroczyć w głąb nadzienia. Smak czekolady - tak samo jak zapach - to klasyczny mleczny Lindt. Na całe szczęście nic się tutaj nie zmienia. Jest aksamitnie, bardzo mlecznie, z sugestią kakao. Słodko, ale w granicach akceptowalności. 

Po przegryzieniu kostki docieramy do nadzienia z mielonych orzechów laskowych. Nie ma ono tak kremowej struktury jak w 300-gramowej koleżance, jest bardziej zwarte. Pomimo dodatku oleju palmowego nie mamy tu żadnych przykrych niespodzianek - orzechy laskowe wiodą zdecydowany prym. Na pewno maślany akcent jeszcze bardziej podkreśliłby ich walory, ale nie ma na co narzekać. Ekstrakty korzennych przypraw nie są przytłaczające. Nie jest to wręcz pikantna moc korzeni znana z zotterowskich Ayurveda Genusskur czy Typisch Osterreich. Jest to miła, lekko rozgrzewająca słodka nuta - myślę, że przystępna dla każdego.

Wewnątrz każdej kostki został centralnie umiejscowiony duży migdał. Lekko przyprażony, chrupiący, bardzo dobrej jakości. Widać, że producent zwrócił uwagę na to, jakie migdały zostaną umieszczone w tej tabliczce i nie jest to żaden poślad. Migdały stanowią kropkę nad i w tej czekoladzie, dodając jej niekwestionowanego uroku. Lindt Weihnachts-Mandel to ciepła i spokojna kompozycja, która idealnie nadaje się na świąteczny upominek. Wszystkim Wam życzę odnalezienia takiego miłego smakołyku pod choinką ;).

Ano właśnie... Życzę Wam dużo spokoju i wypoczynku w te święta. Wielu smakołyków, uśmiechu na twarzy, relaksu i luzu. Ja powrócę do Was dopiero po Nowym Roku. Kolejne wpisy będą się do tego czasu automatycznie publikowały tradycyjnie co trzy dni, jednak nie będę w najbliższym okresie odpowiadać na Wasze komentarze - co mam zamiar później nadrobić. Wraz z moim Ukochanym wyjeżdżamy w góry daleko stąd, świętować po swojemu ;). Po powrocie obiecuję podzielić się z Wami wrażeniami - oczywiście głównie tymi czekoladowymi :D. Buziaki!

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, migdały 9%, miazga kakaowa, orzechy laskowe 8%, glukoza, olej palmowy, laktoza, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt słodu jęczmiennego, aromaty, ekstrakty przypraw.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 593 kcal.
BTW: 7,9/39/50

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Wenschitz Sensual Seduction ciemna i mleczna nadziewana białą truflą z whisky



Po mało pochlebnej opinii na temat Wenschitz Sparkling Travel, do kolejnej tabliczki wyprodukowanej w tej austriackiej manufakturze pochodziłam ze sporym dystansem. W innsbruckim sklepie R.Rajsigl, sięgając po Sensual Seduction, na której to okładce widnieje wyraźny napis "Smoked Whiskey Single Malt" - od razu przed oczami stanęła mi boska czekolada Smoky Joe z Manufaktury Czekolady. I choć za whisky nie przepadam, to piwo i czekolada ze słodem whisky to naprawdę raj dla mojego podniebienia. Właśnie przez te wspomnienia, w sklepie zapałałam do Sensual Seduction wielkim entuzjazmem. Nieszczęsna Sparkling Travel sprawiła, że entuzjazm spadł niemal do zera i miałam duże obawy co do kolejnej tabliczki marki Wenschitz.

Frontalne części opakowań czekolad Wenschitz zdecydowanie przykuwają uwagę, ale w mojej opinii są potwornie kiczowate. Nie wiem, czy wystarczająco wyraźnie widać to na powyższym zdjęciu, ale ubranko panny z opakowania Sensual Seduction jest prześwitujące - pierś widać jak na dłoni ;). Dodajmy do tego instrument smyczkowy i błyskawice - nie no... Gusta są różne, ale dla mnie osobiście grafiki Wenschitz to mała porażka ;).


Jeśli chodzi o wygląd czekolady, Wenschitz również mocno skupił swoja uwagę na tym aspekcie. Tak jak w przypadku Sparkling Travel, wewnątrz kartonika mamy cztery małe tabliczki, otulone dodatkowo z każdej strony plastikowym opakowaniem (niech ekolodzy drżą). Oczywiście Wenschitz musiał podrzucić nam jeszcze jakiś bajer - i tak oto mamy ozdóbki. W poprzedniej tabliczce zdobienia ograniczyły się jedynie do grawerowanych wzorków (zarówno na plastikowej części opakowania, jak i na samej tabliczce) - tutaj mamy dodatkowo szarżę kolorów. Po wyjęciu smakołyku z opakowania od razu stało się jasne, co producent miał na myśli pisząc, iż czekolada jest zarówno ciemna, jak i mleczna.


 Producent nieźle się nagimnastykował, aby nadać czekoladzie taki, a nie inny wizerunek. Opakowanie i sam wygląd tabliczki - tęgie głowy nad tym myślały ;). Nieważne, że nie trafiły w moje gusta - w końcu najistotniejszy powinien być smak. No właśnie... Eh, Wenschitz, Wenschitz... Przykro mi, ale po kolejnej degustacji Waszej czekolady jesteście dla mnie przegrani... :(

Czekolada pachnie nijak. Nie ma tu ani dobrej mlecznej czekolady, ani bogatej ciemnej. Nie ma tu aromatu whisky. Jest zapach totalnie przeciętnej pralinki z taniej bombonierki. Kiepskiej czekoladki z odrobinką niezidentyfikowanego alkoholu. Dokładnie jak w podrzędnych bombonierkach, które wręczone jako prezent (na szczęście coraz rzadziej) sprawiają mi niemały kłopot. Jedzenia nie wyrzucam, a głupio mi przekazać taki prezent dalej. Tak, zapach NIC dobrego nie zapowiadał. Gwoli uściślenia, generalnie był to zapach o bardzo słabej intensywności - co czyniło go jeszcze bardziej nijakim. Na szczęście nie ma tu ani śladu po margarynowym smrodku - Wenschitz nie użył w swojej czekoladzie ani grama tłuszczu roślinnego innego niż kakaowy - i za to mu chwała. Przy cenie tej tabliczki podobny chwyt byłby już totalną porażką.


Jak widzicie na powyższym zdjęciu, samo nadzienie wygląda nie najgorzej. Jest go zdecydowanie więcej niż w Sparkling Travel. Nie jest lejące się, ma dość przyjemną, gładką strukturę. Jest śmietankowe i czuć w nim odrobinkę alkoholu - ale w życiu nie dałabym sobie ręki uciąć, że jest to akurat whisky. Dla mnie mogłaby być to kropla zwykłej wódki. Serio. Nie ma w tym nadzieniu nic charakterystycznego i przykuwającego uwagę. Nic, co sprawiłoby, że zapamiętamy ten smak na dłużej. Konsystencja i skład dają radę, ale co z tego, skoro nie pociąga to za sobą ŻADNYCH wrażeń smakowych?

Nad samą czekoladą to już w ogóle można usiąść i płakać. Jakże ciekawie wyglądają z zewnątrz te dwa odcienie brązu - gorzka i mleczna czekolada przeplatają się wzajemnie. Można by oczekiwać od takiej kompozycji ciekawego przejścia ze słodyczy do wytrawności, z delikatnej mleczności do głębokiej otchłani kakao. Tymczasem, nie ma tu żadnej różnicy, ani odrobiny kontrastu. Niczym jedna turbozwyczajna czekolada, zjeść i zapomnieć...

W zasadzie to dobrze, że ta czekolada nie była superwykwintna - degustowaliśmy ją mając za drzwiami siostrzeńców mojego Ukochanego, którzy raz po raz zaglądali co porabiamy. Na szczęście jedliśmy czekoladę z alkoholem, więc tym bardziej nie było mowy o wysępieniu nawet kawałeczka :P. Gdybyśmy tamtego poranka wybrali Zottera do akompaniamentu z kawą, chyba zatłukłabym dzieciaki zakłócające nam spokój degustacji. Cóż, nie jestem łaskawa dla dzieci ;). Ba, nie jestem łaskawa dla nikogo, kto wsadza nos w moje czekolady w innym miejscu, niż mój blog :D.

Wenschitz okazał się bodaj największą porażką, jeśli chodzi o szalone zakupy w sklepie R.Rajsigl. Ta marka to stuprocentowy przerost formy nad treścią. Treść ma być z pozoru wyjątkowa, a jest do bólu nijaka. Ani za słodko, ani za tłusto. Ani za gorzko, ani za mlecznie. Ani rewelacyjnie dobrze, ani definitywnie źle. Nie wiem, jakiego kakao Wenschitz używa w swoich czekoladach, ale jest ono w smaku płytkie. Nadzienia w żaden sposób nam tego nie rekompensowały. Strata pieniędzy i czasu. Szkoda.

POST SCRIPTUM. Mam dla Was świąteczną niespodziankę - następny wpis będzie już pojutrze - w Wigilię :). Zapraszam!

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, śmietana, miazga kakaowa, syrop glukozowy z pszenicy i kukurydzy, whisky 2%, lecytyna sojowa, wanilia, naturalne aromaty.
Masa kakaowa: w czekoladzie ciemnej 60%, w mlecznej 36%, w białej 28%.
Masa netto: 70 g.

sobota, 20 grudnia 2014

Zotter Blossom Marzipan on Coffee Noisette mleczna nadziwana kwiatowym marcepanem i kawowym nugatem z orzechów laskowych


Jeszcze nie zdążyliśmy skonsumować wszystkich tabliczek Zottera zakuponiych w Innsbrucku, a już w Magicznej Szufladzie pojawiły się kolejne ;). Jakiś czas temu zamówiłam zotterowską paczuszkę w Galerii Słodyczy. Nie był to całkiem spontaniczny i szalony zakup. Decyzja o tym zamówieniu była spowodowana pewnym postanowieniem. Bardzo ciekawym postanowieniem. O co w tym wszystkim chodzi dowiecie się dopiero (już? ;)) w Nowym Roku :).

Dziś opisywana tabliczka pochodzi właśnie z Galerii Słodyczy. Wybieranie konkretnych smaków spośród czekolad Zottera jest doprawdy ciężkim wyzwaniem... Przecież chciałoby się spróbować wszystkiego! Postanowiłam jednak ograniczyć się do najbardziej kuszących smaków. Kwiatowy marcepan i kawowy nugat. O tak, to bardzo atrakcyjne połączenie od razu wpadło mi w oko.

Przejdźmy od razu do konkretów. Zapach. Mmm... Zotter. Gdyby postawiono przede mną w ciemno 40-procentową mleczną czekoladę Zottera - już poznam, że to właśnie to. Obietnica czekoladowej rozkoszy, pełnej mlecznej delikatności, ale również zdecydowanej wyrazistości kakao. Ów boski aromat mieszał się z lekką nutą marcepanu, która wcale się nie narzucała. Jest to odmienne odczucie wobec tego, iż najczęściej marcepanowe słodycze  bardzo intensywnie pachną. Ponadto, tutaj w zapachu mieliśmy jeszcze coś kwaskowatego, kojarzącego się z naparem z suszu owocowego. Oprócz tego, jeszcze odrobinka orzecha laskowego, który świetnie wkomponowywał się w mleko i kakao.


Tabliczka po przekrojeniu wygląda bardzo barwnie. Jak się można łatwo domyślić, góra to kwiatowy marcepan, a dół to kawowy nugat. Kilka pierwszych kęsów (przechodzących przez wszystkie warstwy), którym pozwoliłam rozpuścić się na języku - wprowadziło w mojej głowie niemały chaos. Tak dużo się tutaj działo pod względem smaków, że nie mogłam sobie z tym poradzić. Percepcja wariowała, nie mogłam niczego z sobą powiązać, brakło mi spójności. Za wiele intensywnych, charakterystycznych smaków na raz. O nie, nie mogłam degustować tej czekolady w ten sposób aż do samego końca. Nie poznałabym jej, zmarnowałabym ją. Nóż wszedł do akcji. Musiałam poznać każdą jej cząstkę z osobna. Przebyć z każdą warstwą intymną rozmowę.


Czekolada. Dopiero pozwalając jej zagrać solo, czuję jaka wybitna drzemie w niej moc. To nie jest usposobienie łagodności. To jest drapieżność, potworny charakter. Nawet pomimo tego, że mamy do czynienia z mleczną czekoladą - to mi trąci prawdziwą dziczą, bezkresną głębią, feerią leśno-owocowych nut. Mleko tylko odrobinę przyhamowuje szalejące kakao, trzyma je w ryzach. Odkrawanie warstw tej czekolady i zaklejanie sobie nią buzi to czysta, hedonistyczna przyjemność. Chcę więcej.

Kawowy nugat. Jest bardziej zwarty niż warstwa marcepanu, przez co łatwiej oddzielić go od reszty. Rewelacyjność tej części wyczuć można również dopiero solo. Bardzo aromatyczna pasta z orzechów laskowych, wzbogacona odrobiną kawy. Nie za mocnej, ale świetnie wkomponowanej w orzechy. Hmm, tak jakby wymieszać mielone orzechy laskowej w szczyptą świeżo zmielonej arabiki. Tyle, że ta warstwa nadzienia jest tutaj oczywiście bardzo gładka.

Kwiatowy marcepan ma formę bardzo gęstego musu, a jego barwa jest ciemnofioletowa. Paradoksalnie, mocniej czuć w nim kwaskowatość kwiatów - prym wiedzie tutaj hibiskus. Stąd też moje skojarzenia z owocową herbatką. Nie byłoby w tym może nic wyjątkowego gdyby nie fakt, że po pierwszym uderzeniu przez kwiatowy bukiet (jakież to sformułowanie jest tu dosłowne! :)), przychodzi czas na nagłą, dogłębną penetrację kubków smakowych przez bardzo dobry marcepan. Wyrazisty i klasyczny, nieprzesłodzony - lecz esencjonalnie migdałowy.

Blossom Marzpian on Coffee Noisette była trudna w obcowaniu. Gdybym nie pobawiła się w odkrywanie każdej warstwy z osobna, prawdopodobnie uznałabym tą czekoladę za smaczną, lecz przeciętna jak na możliwości Zottera. Po prostu zbyt dużo się tu działo na raz, a zmysły nie były w stanie tego ogarnąć i czerpać z doznań prawdziwej satysfakcji. Myślę, że lepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie dwóch tabliczek - osobnej z kwiatowym marcepanem (który był bardzo osobliwy w związku z dwoma fazami odczuwania smaków, jakie następowały po sobie), i osobnej z kawowym nugatem (przepysznym, naprawdę przepysznym!). Włożenie takich indywidualności do jednej tabliczki jest przesadą. Zwłaszcza, że wyśmienita mleczna czekolada też przepada pod natłokiem wrażeń, jakie fundują nam wszystkie dodatki. Tą czekoladę po prostu TRZEBA jeść warstwami, rozpracować ją. I wtedy pojawią się fajerwerki. 

POST SCRIPTUM. Chwilowo przyspieszam tempo - kolejna notka już pojutrze! ;)

Skład: marcepan (migdały, surowy cukier trzcinowy, syrop cukrowy), tłuszcz kakaowy, surowy cukier trzcinowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, orzechy laskowe, migdały, kwiaty hibiskusa, syrop glukozowo-fruktozowy, masło, słodka serwatka w proszku, jaśmin 0,6%, lecytyna sojowa, ziarna kawy 0,1%, sól, wanilia, kawa mielona 0,1%, płatki róż, cytryna w proszku, olej z kwiatu pomarańczy 0,01%.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 566 kcal.
BTW: 8,1/39/43

środa, 17 grudnia 2014

Berger mleczna nadziewana truskawkowym tiramisu


We wrześniu opisywałam na blogu pierwszą z dwóch czekolad Berger, jakie zakupiłam w innsbruckim sklepie R.Rajsigl. Dziś przyszedł czas na kolejną, niestety ostatnią moją tabliczkę z tej rodzinnej tyrolskiej firmy. Żałuję, że nie zaopatrzyłam się w więcej smakołyków spod szyldu Berger. Powodów jest więcej niż jeden, ale wystarczy chociażby ten, jak przepiękne opakowane są produkty tej marki. Chyba każdy miłośnik czekolady chciałby mieć takie cudeńka w swojej kolekcji. Nacieszcie oko fotografiami z opakowań czekolad Berger, które wraz z opisem kuszących wariantów smakowych umieścił na swym blogu Mateusz Wesołowski. (klik i klik).

 Skład czekolady Erdbeer-Tiramisu jest bardzo naturalny i rzeczywiście łatwo można by było stworzyć z na jego bazie prawdziwy deser tiramisu (oczywiście po dodaniu biszkoptów, ale mamy tu nawet jajka!). Ale to nie ma być przecież zwykłe tiramisu. To truskawkowa wariacja na jego temat, ubrana w otoczkę - która w tym wypadku staje się ważniejsza niż wnętrze.


Tabliczka niestety nieco zmęczyła się życiem polegającym na czekaniu na degustację w zatłoczonej Magicznej Szufladzie. Pomimo tego, i tak prezentuje się wyśmienicie - dlatego postanowiłam pokazać Wam wygląd czekolady w całości. Spójrzcie na te zdobione, duże kostki. A teraz wyobraźcie sobie unoszący się nad nimi wspaniały aromat, który jest kolejnym czynnikiem utwierdzającym nas w tym, że mamy do czynienia z produktem dopieszczonym i o wysokiej jakości. Ten zapach to zapowiedź bardzo dobrej i delikatnej mlecznej czekolady, w której kakao słusznie nie zostało zepchnięte gdzieś na daleki plan. Po doświadczeniu z mlecznym Bergerem z nadzieniem wiśniowo-kolendrowym wiem już, że mleczne czekolady z tej firmy pachną w specyficzny dla siebie sposób. Ta przyjemna woń została w tym przypadku podkreślona naturalną truskawką i odrobiną alkoholu.

Oj tak, Berger ma bardzo dobrą mleczną czekoladę! Głęboka mleczność (czy raczej śmietankowość) jest mocno wyczuwalna, ale 35-procentowa zawartość kakao robi swoje. Wszystko jest na swoim miejscu i właśnie takie mleczne czekolady lubię. Myślę, że posmakowałaby znaczniej większości z Was. Ma w sobie pewną aksamitną wyjątkowość, dzięki której wcale nie było mi szkoda, iż warstwa nadzienia jest bardzo cienka.


Wszyscy dobrze znamy wściekle czerwone zabarwienie wielu truskawkowych nadzień. W tym przypadku ganasz został tylko odrobinę muśnięty karminami, przez co wygląda bardzo naturalnie. Poza tym, rzeczywiście jego warstwa jest niewielka - ale wystarczająca, by poczuć najistotniejsze nuty smakowe, jakie miał nieść ze sobą. Wróć. Właściwie, to najsłabiej czułam tu kawę. W nadzieniu pierwsze skrzypce gra łagodna truskawka - charakterystyczna, lecz nienachalna. W tle majaczą alkoholowe nuty, subtelne - absolutnie nie jest to żaden ostry spirytus. Zresztą, można łatwo zweryfikować to sprawdzając skład. Do nadzienia dodano wino i rum (w sumie to powinien być likier amaretto...), które nieco podkręcają temperaturę i nadają lekkiego pazura tej mleczno-kakaowo-truskawkowej krainie łagodności. Kawa jest tu rzeczywiście na zasadzie domysłu - bardziej jak kawa z mlekiem (lub mleko z kawą ;)), niż espresso.

Generalnie nadzienie nie zostało po równi rozdysponowane we wszystkich kostkach i jest tylko małym akcentem smakowym w ogromie doznań, jakie funduje nam mleczna czekolada. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, w końcu była taka pyszna i delikatna! W przeciwieństwie do ręcznie czerpanych tabliczek Zottera, tutaj dominuje wyśmienita czekolada - a nadzienie ma być tylko drobnym akcentem. Smacznym akcentem, który utwierdza nas w przekonaniu, że dobra czekolada pasuje niemal do wszystkiego. Huh, będę tęsknić za Bergerem... Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś podczas podróży napotkam na te wyjątkowe czekolady. A wtedy znów na pewno zagoszczą w mojej Magicznej Szufladzie.

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, śmietana, wino marsala, żółtko jaja, kawa, mleko skondensowane, rum, truskawki, syrop glukozowy, aromaty, karmin, lecytyna sojowa, wanilia.
Masa kakaowa min. 35%.
Masa netto: 100 g.

niedziela, 14 grudnia 2014

Zotter ciemna 70% mleczna bez cukru

 

Zotter jest mistrzem w eksperymentowaniu z czekoladą. Nie chodzi tu tylko o ekstrawagancki wygląd oraz wymyślne dodatki. Zotter potrafi też w niekonwencjonalny sposób podejść do klasyki, tworząc coś zupełnie nowego. Czasem jest to produkt, który wydaje się być wręcz niedorzeczny...

Okładka z przystojnym facetem odzianym w czerń zwróciła moją uwagę w sklepie R.Rajsigl w Innsbrucku. Cóż to za cacuszko zostało przyozdobione takim ładnym panem hmm... przeczytajmy. Mleczna czekolada, ale jednak ciemna - bo aż z 70-procentową zawartością kakao. Wow! Biorę! Ale chwilka... Nie dość, że czekolada jest i gorzka i mleczna za jednym zamachem, to do jej wyrobu nie użyto ANI GRAMA CUKRU!!! Nic a nic. Nie ma też żadnego słodzika. Tylko kakao i mleko, przyprawione wanilią oraz solą. Niesamowite dziwactwo, którego wprost musiałam spróbować.


 Lista kolejności degustacji sporządzona na podstawie terminów ważności moich czekolad zarządziła, iż pierwszą pełną czekoladą Zottera jaką było nam dane spróbować stała się właśnie ciemna mleczna bez cukru. Tym razem nóż nie musiał wkraczać do akcji. Opakowanie zawiera dwie 32,5-gramowe tabliczki, więc z łatwością mogłam się podzielić czekoladą z moim Mężczyzną. Każda tafla została osobno opakowana w firmowy złotko-papierek ;). 

Wewnątrz opakowania mamy sporo do poczytania. Jeśli komuś tabliczka Zottera wpadła w ręce przez przypadek, zostanie łagodnie wprowadzony w świat niezwykłej czekolady. Szczególnie podobała mi się dodatkowa karteczka, jaka znajdowała się w środku. Na jej froncie umieszczono duży napis: "Uwaga, nie jeść! Czerpać radość/Delektować się" (wolne tłumaczenie ;)). Ta "wizytówka" zawiera kilka prostych, lecz cennych porad dotyczących zasad degustowania czekolady. Cóż, tej czekolady po prostu NIE DA SIĘ wziąć w dłoń niczym baton i wcisnąć w siebie gdzieś w pośpiechu. Raz, że byłaby to totalna profanacja i ignorancja. Dwa, że po prostu... no nie da się ;).


W zapachu czekolady można się zatopić. Naprawdę utonąć - w kubku naturalnego kakao rozpuszczonego w gorącym mleku. Tak jakby ktoś wsypał kilka łyżeczek dobrego kakao i dokładnie wymieszał je z tłustym mlekiem. Na gładko. Eh, to porównanie jest pierwszym, jakie przychodzi mi do głowy - ale jest zupełnie niedoskonałe. Chciałabym umieć określić to, co czuję w zapachu - a przecież jest on bardzo bogaty.

Jeśli chodzi o smak, to naprawdę czekolada pozbawiona jest słodyczy. A raczej jest jej tylko tyle, ile naturalnie zawiera w sobie mleko. Gorycz i ziemistość kakao dają o sobie mocno znać, ale mleko umiejętnie wydelikaca tą intensywność. Nie przełamuje, lecz właśnie nadaje subtelności. Kakao i mleko tworzą tutaj absolutną jedność. I szczerze powiedziawszy, cukru wcale mi nie brakowało. Kakaowo-mleczny duet był bardzo wykwintny. Niezwykle odurzający, esencjonalny. Wytrawny, idealnie pasujący do czarnej i gorzkiej kawy. Wszystko razem tworzy tu coś tak niesamowicie mocnego, że aż serce zaczyna szybciej bić.

 Degustując tą czekoladę, bardzo gęstą i zalepiającą - miałam ochotę doprowadzić ją do każdego zakamarka ust. Starałam się to robić i potem jeszcze wiele godzin po czułam jej niezwykły smak. O tak, wpakować do buzi solidny kawałek i z dziką radością dać się rozpościerać w ustach inwazji mleczności, bez cienia cukru - ozdobionej największym skarbem - bogactwem wyśmienitego kakao...

Warto nadmienić, że ta czekolada była potwornie sycąca - jak żadna inna, której dotąd próbowaliśmy. 32,5-gramowa tabliczka wydaje się malutka, a jednak musieliśmy podejść do niej kilka razy - nie tylko przez wzgląd na delektowanie się nią, ale z tak naturalnej przyczyny, jak uczucie sytości! Już mały kawałek sprawia, że jesteśmy pełni. Nie ma się co dziwić - spójrzcie na bardzo wysoką kaloryczność oraz niespotykany rozkład BTW. Aż 18 g białka na 100 g czekolady, szok!!! Mamy tutaj aż 51% tłuszczu - podczas gdy większość popularnych tabliczek cechuje się taką zawartością cukrów! W tym Zotterze węglowodanów jest zaledwie 18%. Powyższe fakty pozwalają zaliczyć tą czekoladę do żywności odżywczej i wartościowej. Nie dość, że zrobiliśmy dobrze naszym kubkom smakowym i umysłom, to jeszcze dostarczyliśmy sobie ogrom cennych składników pokarmowych. Argh! To było naprawdę niezwykłe doświadczenie! :)

Skład: miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, wanilia, sól.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 65 g (2 x 32,5 g)
Wartość energetyczna w 100 g: 618 kcal.
BTW: 18/51/18

czwartek, 11 grudnia 2014

Pichler Azteken ciemna nadziewana kremem czekoladowym z wanilią i chili


Dzisiaj przed Wami kolejna czekolada wyprodukowana w rodzinnej manufakturze państwa Pichler. W ogromie kolorowych nadzień bogatych w owoce, jakie atakowały mnie z lewa i z prawa na stoisku Pichlera w sklepie R.Rajsigl w Innsbrucku - dostrzegłam tą stonowaną elegantkę. Pierwotna klasyka, można by rzecz. Kakao, chili, wanilia. Prostota mezoamerykańskich, pionierskich mistrzów czekolady. To właśnie dlatego czekolada nazywa się Azteken. Wybrałam ją, chcąc poczuć żywy ogień w czekoladzie - bo czyż nie tak powinna wyglądać aztecka czekolada?

Wczytując się w skład widzimy, że państwo Pichler znów nie poszaleli z zawartością masy kakaowej. 53 procenty dają nam zwykłą deserówkę, a to oddaliło mnie od wizji czekolady pierwotnej. Cóż, nazwa Azteken to przecież tylko chwyt. Być może ja mam po prostu jakąś dziwną skłonność do poszukiwania ekstremum. Podobny zawód poczułam, zamawiając całkiem niedawno w kawiarni gorącą czekoladę po aztecku. Dostałam zwykłą słodką czekoladę, muśniętą szczyptą chili na wierzchu. A chciałam czegoś wręcz narkotycznego w intensywności smaków i mnogości substancji psychoaktywnych. No ok, może w popularnej kawiarni nie chciano ryzykować, by któryś z klientów dostał nagle palpitacji serca. Uprzedzając fakty - Pichler Azteken też mnie do nich nie doprowadziła (a szkoda).

Po rozwinięciu złotka dostrzegamy 100-gramową taflę, niepodzieloną na kostki. Po coraz to częstszym obcowaniu z Zotterem, nóż stał się już wiernym kompanem naszych czekoladowych degustacji ;). Z przyjemnością zaciągnęłam się głębokim i wilgotnym aromatem kakao, jaki unosił się nad tabliczką. Oceniając sam zapach wydawało mi się, że warstwa czekolady jest jeszcze wyższej jakości, niż w przypadku Sanddron-Marzipan. Było to zapewne tylko złudzenie, wynikające z tego, co znajdowało się wewnątrz czekolady...


Gęsty czekoladowy mus. Soczysty, wilgotny, aromatyczny. Bardzo, ale to bardzo przyjemny w obcowaniu. Zdominował wszystko - nawet pomimo tego, że nie był bogaty w mnogość aromatów, jakie może z natury nieść z sobą kakao. To było po prostu przyzwoite nadzienie wykonane na bazie deserowej czekolady. Muszę przyznać, że jego konsystencja była obłędna i jest to dla mnie ogromny plus tego produktu. Ten mus czekoladowy chciało się jeść całą twarzą! :)

 W szaleństwie czekoladowego musu wyczuwalna była delikatna nutka wanilii. Ot, drobny smaczek łagodzący sprawę. Nie była to wyrazista przyprawa, jak w Mount Momami - ale najzwyczajniejszy w świecie mały dodatek, który niepostrzeżenie koryguje to i owo. Niestety, chili jest równie subtelne, jak wanilia... Wielka szkoda, bo spodziewałam się czegoś innego. Przepadła nadzieja na choćby mały element, który mógłby mnie zbliżyć do boskiego ekstremum. 

Rozkoszując się konsystencją musu, rozcierając go językiem po całym wnętrzu buzi - nic nas piecze ani nie drapie. Dobrze, bo możemy cieszyć się musem bez dodatkowych fajerwerków. Źle, bo to jednak miała być czekolada z chili. Dopiero na samym końcu, tuż po przełknięciu wymiętego kęsa - pojawia się chili. Jest go na tyle dużo, że jesteśmy w stanie zidentyfikować jego obecność - na całe szczęście nie musimy oddawać się w naiwne ramiona autosugestii. A tak poza tym, to jest go o wiele, wiele za mało. Nie uderza po czaszce kapsaicyną, nie podkreśla mocy teobrominy. Jest zwyczajnym muśnięciem, które trudno nawet nazwać pikantnym. To już więcej chili wyczuwałam w Lindt Excellence Chili i Heidi SummerVenture Mexico (że nie wspomnę o mocarnych wariacjach od Wild Ophelia).

Nie wiem, czy bogatsza o doświadczenie z tą czekoladą, sięgnęłabym po nią powtórnie w sklepie R.Rajsigl. Miałam wobec niej zupełnie inne oczekiwania - tymczasem wszystkiego było tutaj za mało. Było smacznie, ale zbyt delikatnie - a ja po chili nie oczekuję delikatności. Cała nadzieja w paru propozycjach Zottera, które czekają na swoją kolej w Magicznej Szufladzie. Być może one pokażą mi, jak wielką moc potrafi mieć chili połączone z czekoladą.

Skład: krem z deserowej czekolady 60% (deserowa czekolada, syrop glukozowy, wanilia burbońska, chili), miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, wanilia.
Masa  kakaowa min. 53%.
Masa netto: 100 g.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Zotter Typisch Österreich ciemna mleczna nadziewana kremem makowym, nugatem z orzechów włoskich i cynamonem

Źródło: www.genuss-region-shop.at

Jeszcze niedawno obawiałam się, że wraz z publikacją tej notki będą musiała Wam obwieścić smutną nowinę. To była ostatnia nadziewana tabliczka Zottera zakupiona w Innsbrucku. Z austriackich zakupów ostały mi już tylko pełne czekolady tej marki. Wizja Magicznej Szufladzy, w której nie czekają już na mnie boskie grubaśne nadzienia otoczone wyśmienitą czekoladą - była nie do wytrzymania ;). Na szczęście jest Galeria Słodyczy, gdzie złożyłam zamówienie na kolejne Zottery sprawiając, że ich obecność w Magicznej Szufladzie można uznać jako constans ;). Uff, od razu mi lżej. To jest już Prawdziwa Miłość i trzeba ją pielęgnować! ;)

O ogromnym poślizgu w publikowaniu kolejnych recenzji na moim blogu niech świadczy fakt, że Typisch Österreich rozkoszowaliśmy się w tym samym tygodniu, w którym wszyscy zajadali się rogalami świętomarcińskimi. Tym bardziej uważałam, że wybór czekolady z makiem i orzechami włoskimi będzie jak najbardziej na miejscu w takim okresie (co z tego, że od degustacji do publikacji wpisu minął już prawie miesiąc... :P). Ta czekolada powinna nazywać się Typowy Poznań! ;) Swoją drogą, lubicie rogale świętomarcińskie? Ja lubię, ale w tym roku nie zjadłam ani jednego :P. Zjadłam za to Typisch Österreich! :D

Warstwa mlecznej czekolady o wysokiej (bo 50-procentowej!) zawartości masy kakaowej, otaczająca dwuczęściowe nadzienie: krem makowy (32% całości) oraz nugat z orzechów włoskich (28% całości). Wszystko to okraszone przyprawami korzennymi, z przewagą cynamonu. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to brzmi jak obietnica raju. Typisch Österreich niezwykle trafnie uderzyła w moje gusta i byłam pewna, że oszaleję na jej punkcie tak samo mocno, jak w przypadku Ayurveda Genusskur.

Zapach rozwiniętej ze sreberka tafli czekolady dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że rzeczywiście czeka mnie RAJ!!! Piałam z zachwytu zaciągając się aromatami obłędnych przypraw korzennych, świeżego rogala marcińskiego, wilgotnego makowca i doskonałej czekolady...

 
 Źródło: http://www.zotter.at/de/schoko-shop/sortimentsfilter/product/typisch-oesterreich.html

Po rozkrojeniu tabliczki próbowałam zrobić zdjęcie wnętrzu, ale fotografia wyszła nieostra - widocznie byłam zbyt podekscytowana i trzęsły mi się ręce ;). Robię więc dobry uczynek dla leniwych i wrzucam fotkę apetycznego środeczka, pożyczoną z oficjalnej witryny Zottera.

Jak widzicie, powłoczka z mlecznej czekolady o 50% zawartości kakao nie jest zbyt gruba. Wystarczy jednak, by czuć moc, jaką ze sobą niesie. I tak czy siak nie mogłam odmówić sobie przyjemności odkrawania płatów czekolady i konsumowania ich solo - prócz próbowania wszystkich warstw na raz. Wnętrze tabliczki jest genialne, ale czekolada również - chce się chłonąć wszystko razem, jak i z osobna delektować się każdym szczegółem...

Zacznijmy od nugatu z orzechów włoskich. Generalnie jest on delikatniejszy niż w przypadku Walnuss-Marzipan. Nadal z łatwością wyczuwamy, że są to właśnie orzechy włoskie - ale nie odurzają one taką intensywnością, jak w wyżej wspomnianej tabliczce. Być może wynika to z faktu, że wszechobecne przyprawy korzenne ostro dają po garach. Oj tak, cynamon jest potwornie intensywny - do tego stopnia, że mój Mężczyzna doszukiwał się w składzie czekolady pieprzu. Rozgrzewał, rozgrzewał tak bardzo... Gorąca rozkosz z orzechową nutą.

Krem makowy jest bardzo maślany, aksamitny, kremowy. Jego gładkość zaburzają liczne ziarenka maku. Jest ich na tyle dużo, aby charakterystyczny smak maku był wyczuwalny - i na tyle mało, by nie doszło do nieprzyjemnych chrzęstów między zębami. Gdy dodamy do makowo-mlecznej masy ten booooski cynamon wraz z wanilią, imbirem i odrobinką (ale tylko tyci szczyptą!) anyżu - odnajdziemy NIEBO. 

Typisch Österreich trafia do mojej czołówki próbowanych dotychczas czekolad Zotter Hand-Scooped. Każda warstwa była potwornie charakterna, a razem stworzyły coś niepowtarzalnego. Szkoda, że mojemu Lubemu  ta czekolada podeszła bardziej, niż Ayurveda Genusskur - może wtedy też przypadłoby mi więcej smakołyku do zjedzenia ;). Produkt godny polecenia dla wszystkich fanów jesienno-zimowych wypieków typu pierniki i makowce. Ja zakochałam się bez reszty w tej czekoladzie i będę dłuuuuugo ją wspominać... A świąteczna oferta Zottera to tyyyyle orzechowo-korzennych pyszności!!! Jak żyć??? ;)

 Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, orzechy włoskie 9%, miazga kakaowa, mleko, mak 3%, syrop glukozowo-fruktozowy, odtłuszczone mleko w proszku, cynamon 0,9%, masło, migdały, proszek sojowy (soja, maltodekstryna, syrop kukurydziany), pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sól, wanilia, imbir, anyż.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 536 kcal.
BTW: 7,3/38/39

piątek, 5 grudnia 2014

Fin Carre biała z płatkami kukurydzianymi


Będąc na zakupach w Lidlu podczas promocji na czekolady Fin Carre najdłużej wahałam się nad wyborem dziś opisywanego produktu. Zawsze obawiam się próbowania nowych białych czekolad, a zwłaszcza tych tańszych. Wiem, jak paskudna potrafi być zła tania czekolada... W tym przypadku postanowiłam zaryzykować i dobrze zrobiłam. Zresztą, po pochlebnej recenzji mlecznej Fin Carre z mielonymi orzechami laskowymi mój strach stał się mniejszy. Udany początek doświadczeń z firmą Solent sprawił, że nieco zaufałam już tej niemieckiej marce.

Nie zawierzyłam jej jednak aż tak mocno, by zostawić kolejną czekoladę Fin Carre na weekendową degustację przy kawie z Ukochanym. Postawiliśmy na opcję zabrania po połowie tabliczki przez każdego z nas do pracy. Wróć, z zasadzie to tylko ja zabrałam swoją połowę do pracy. Mój Mężczyzna miał akurat wolne i na spokojnie skonsumował białe szaleństwo do kawy.



Ja za to stopniowo, kostka po kostce, rozpracowywałam swoją część w okolicznościach widocznych na zdjęciu powyżej ;) (i ten zrypany lakier na paznokciach, fu! ;)). Czekolada całe szczęście nie topiła się w palcach tak jak poprzednio próbowana Fin Carre. Być może częściowo był to efekt licznych kawałków kukurydzianych płatków, które zanurzone były w jej wnętrzu.

Chwilą prawdy było dla mnie już same powąchanie czekolady. Nie był to zapach zapowiadający coś super ekskluzywnego, ale w żaden sposób mnie też nie odrzucał. Śmietankowa słodycz z nutą wanilii i jakimś zbożowym akcentem. Całkiem ok. Teraz to już wcale nie bałam się pierwszego kęsa ;).

Pamiętacie płatki Nestle Snow Flakes? Takie z niedźwiedziem polarnym na opakowaniu. Zwykłe kukurydziane płatki w cukrowej posypce. Za dzieciaka rodzice rzadko mi je kupowali, bowiem uważali, że wystarczy do normalnych kukurydzianych płatków dodać cukru. Ale to przecież nie było już to samo! ;) Jeśli kojarzycie smak tych płatków to wyobraźcie sobie, że jecie je z tłuściutkim pysznym mleczkiem, okraszonym odrobiną wanilii. Dokładnie taki obraz utworzył się w mojej głowie, gdy przymykając oczy rozpuszczałam w buzi pierwszą kostkę (tak, wiem, że w tym momencie mogłam wywołać zagrożenie na drodze ;)).

Biała czekolada Fin Carre posiada wyższą zawartość masy kakaowej, niż niektóre popularne czekolady mleczne. W smaku czuć bardzo wyraźnie, że nie przyoszczędzono na żadnym ze składników i dobrano je starannie. Wszystko jest świeże i zgrane ze sobą. Oczywiście jest bardzo słodko, ale przy tym także śmietankowo i waniliowo. Bez ordynarnego przesłodzenia, bez cuchnących staroci. Same pozytywne wrażenia zwłaszcza, że przecież zakupiłam ten produkt za śmieszne pieniądze. 

Nie spodziewałam się także, że płatki kukurydziane okażą się tak udanym dodatkiem. Obawiałam się, że będą twarde i odstające swoją strukturą od delikatnej całości. Wcale tak nie było. Płatki okazały się być lekko chrupkie, miękkie (lecz nie rozmoczone), nie stanowiły wyraźnego kontrastu wobec rozpływającej się w ustach czekolady. Ich struktura była mocniejsza niż w przypadku wafelków w karmelowym Wedlu, ale nadal daleko im do twardości. Poza tym, ich smak jest bardzo wyrazisty. Przyjemny posmak kukurydzy pojawia się na samym końcu rozpuszczanego w ustach kęsa. Tworzy wraz ze smaczną białą czekoladą połączenie proste, a jednak niebanalne.

Jeśli moje dalsze doświadczenia z Solent będą tak samo pozytywne, to Lidl ma u mnie kolejnego wielkiego plusa. Ten dyskont pozwala na łatwy dostęp do tanich i smacznych produktów. Inna sprawa, że od paru lat Lidl zaskarbia sobie moją sympatię Tygodniami DeLuxe. Uwielbiam przeglądać ich bogatą przedświąteczną ofertę i wybieram sobie z niej najciekawsze rzeczy. Zawsze zakupuję sporo serów, na słodycze stawiam rzadko. Mam nadzieję, że mieszanka orzechów i suszonych owoców oblanych różnymi rodzajami czekolady, jaką dostałam wczoraj na imieniny od kolegów z pracy - przysporzy Lidlowi jeszcze więcej plusów :D.

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, płatki kukurydziane 10% (kukurydza, cukier, sól, ekstrakt słodu jęczmiennego), śmietanka w proszku, słodka serwatka w proszku, laktoza, lecytyna słonecznikowa, naturalny aromat wanilii.
Masa kakaowa min. 29%.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 543 kcal.
BTW: 6,2/31,9/57,6

wtorek, 2 grudnia 2014

Ritter Sport Kaffee + Nuss mleczna nadziewana kremem kawowym i kawałkami orzechów laskowych


Źródło: shop.ritter-sport.de

 W tegorocznej zimowej edycji Ritter Sport zaoferował nam tylko jedną nowość. Wiedziałam, że muszę jej spróbować. Powodów było wiele. Nie udało mi się trafić na letnią czekoladę Eiscafe, więc gdy tylko zobaczyłam Kaffee + Nuss na stoisku z niemiecką żywnością - od razu była moja. W słodyczowej blogosferze zimowa tabliczka zbierała same pochlebne opinie. To oczywiste, że mi jako fance kawy i orzechów ślinka ciekła na samą myśl o tym, co tam dobrego przygotował Ritter Sport. Zwłaszcza, że niejednokrotnie przekonałam się, iż czekolady Ritter Sport potrafią fajnie smakować.

 Ritter Sport Kaffee + Nuss pojechała z nami w Beskidy. Zostawiliśmy sobie ją na sam koniec (powtórka z rozrywki jak w przypadku Baiser-Nuss, którą jedliśmy ostatniego dnia majówkowego wypadu w góry. Zresztą, zawsze lubiłam zabierać Ritterki w góry. Już kilka smaków w ten sposób przerobiliśmy). Ostatni dzień, niespieszna kawa na tarasie w Węgierskiej Górce, tuż przed wyruszeniem w podróż powrotną. Można powiedzieć, że ta czekolada została wyróżniona okolicznościami, w jakich została spożywana. Niestety, ten zaszczyt przypadł jej niesłusznie... :(


Od samego początku wiemy, że będzie źle. Czekolada pachnie taniością i margaryną. Fuj. (A jeszcze rok temu pisałam, że w Ritterkach nigdy nie czułam nachalnej margaryny, pomimo wysokiego udziału tłuszczy roślinnych...) Przez to paskudztwo przebija się lekki zapach orzechów, ale ogółem kiepścizna na całej linii. Aromatu mielonej kawy można by tu ze świecą szukać. Aż mi się odechciało tego smakować. No cóż, powiedziałam A, to trzeba i powiedzieć B.

Smak zupełnie, ale to zupełnie nie współgrał z piękną scenerią jesiennych Beskidów. Odczuwałam dysonans, który jeszcze boleśniej nastawiał mnie do rozstania z górami. Ulepek. Albo nie - nawet ciężko nazwać to słodkim ulepkiem (w zasadzie słodycz nie jest tutaj skrajnie mocna). Mazista tłustość to dobre sformułowanie... Krem wypełniający znośną mleczną czekoladę powinien być kawowy, ale jak na mój gust to obok kawy nawet nie leżał. Nie wiem, może picie kilku kaw dziennie wypaliło mi kubki smakowe... Bardzo starałam się znaleźć tu kawę, ale nie dałam rady. Pięć razy rozcieńczone popłuczyny z kawy rozpuszczalnej. Poza tym, nadzienie jest dla mnie margarynowe i sztuczne. Jeśli ów tajemniczy "efekt chłodzenia" o jakim producent informuje nas na opakowaniu ma być równy smakowi kostki margaryny wyjętej z lodówki - no to ja rozumiem. Swoją drogą, co to za pomysł, aby zimowej czekoladzie nadawać efektu chłodzącego...

Kawałki orzechów laskowych ratują sytuację i moim zdaniem są jedynym pozytywnym akcentem w tej czekoladzie. Żałowałam, że nie wzięłam tej tabliczki na szlak, bo na szybki cukrowy dopalacz jako tako by się nadawała. Miałam duże oczekiwania co do Kaffee + Nuss, ale bardzo się zawiodłam. Zupełnie nie żal mi, że nie udało mi się zakupić Eiscafe - jeśli miałaby cechować się równie "intensywną kawowością". Generalnie, po tej tabliczce zupełnie straciłam ochotę na Ritterki i raczej długo nie sięgnę po żaden wyrób tej firmy... :( Aż się zastanawiam, czy nie przypadł mi jakiś trefny egzemplarz czekolady...

Skład: cukier, tłuszcz palmowy, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, laktoza, orzechy laskowe 3%, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, miazga z orzechów laskowych, kawa mielona 0,7%, lecytyna sojowa, naturalne aromaty.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 599 kcal.
BTW: 5,8/42/46