Źródło: www.facebook.com/RepublicaDelCacao
6 grudnia po śniadaniu w Coffee & Travel udaliśmy się taksówką na lotnisko w Pereirze. Ile bym dała, aby cofnąć czas i właśnie lądować na krótkim pasie tego lotniska, położonym pośród zielonych wzgórz... By znów, po wyjściu na zewnątrz uderzył we mnie pełen intrygujących aromatów upał, by znów przywitać się z chłopakami, pierwszy raz spojrzeć w dzikie oczyska Sebastiana, wsiąść do terenowego Mitsubishi, jeść ananasy kupione przy drodze, pić świeżo paloną kawę w Santuario, maszerować przez lasy Tatamy... I tak dalej, i tak dalej...
Tymczasem przyszedł czas na pożegnanie z Pereirą. Gdy kołowaliśmy i startowaliśmy ryczałam jak bóbr. Nie mogłam przestać płakać, nie mogłam się uspokoić. To nie były ostatnie łzy tęsknoty. Do dziś, gdy sobie przypomnę... Często same napływają do oczu. Wspomnienie ogromu kolumbijskiego piękna rozdziera mi serce.
Gdy po krótkim locie dotarliśmy do Bogoty, taksówkarz wiozący nas do Arche Noah też musiał być zdziwiony, że bez przerwy ryczę. Po ponownym rozgoszczeniu się w Arche Noah prędko wyruszyliśmy na miasto, co bym nie musiała za dużo myśleć o wylocie do Stambułu, który czekał nas kolejnego dnia. Trzeba było chłonąć Kolumbię do ostatniej chwili!
Udaliśmy się do pobliskiego Distrito Chocolate, gdzie chciałam leczyć zakupami moje smutki, lecz akurat ekspedientka miała przerwę na lunch. Postanowiliśmy, że wrócimy tam także po naszym lunchu. Spacerując w centrum pomiędzy starymi sklepikami jubilerów oferujących najlepsze na świecie kolumbijskie szmaragdy, dostrzegliśmy też rząd lokali specjalizujących się w ajiaco - tradycyjnej dla Bogoty zupie.
Ajiaco to zupa z kilku rodzajów ziemniaków, podawana z kolbą kukurydzy, śmietaną, ryżem i awokado, a w wybranym przez nas lokalu także w towarzystwie kaparów. To było pyszne! Choć już wcześniej podczas naszej wyprawy próbowałam ajiaco, to jednak to serwowane w Bogocie okazało się być bezkonkurencyjne. Zamówiliśmy także nasz ukochany sok z guanabany na mleku.
Po posiłku na luzie spacerowaliśmy uliczkami Bogoty. Zwiedziliśmy Muzeum Złota, oglądaliśmy rękodzieła na straganach. Zawitaliśmy z powrotem do Distrito Chocolate, gdzie ku zaskoczeniu ekspedientki wykupiłam cały dostępny asortyment tabliczek od Cocoa Hunters i Tibito. Chcę przywieźć kawałek Kolumbii do domu! Potem jeszcze pojedyncze ciekawe tabliczki upolowałam w innych miejscach, ale na opowieści o tym przyjdzie jeszcze czas... Po wypiciu czekoladowego koktaju z aguardiente ruszyliśmy dalej w miasto...
Wieczór spędzony przy piwie w Bogota Beer Company pełen był wesołych rozmów z Kolumbijczykami oraz... wymiany naszych osobistych przemyśleń. Kolumbia bardziej niż sam alkohol ciągle huczała mi w głowie, odurzała mnie! Gdy pod koniec 2015 roku degustowaliśmy Zotter Colombia, a 1 stycznia 2016 Domori Teyuna Colombia - w życiu nie przypuszczalibyśmy, że za parę miesięcy będziemy w tym kraju... Ba, w jednym z planów wyprawy uwzględnialiśmy odwiedzenie Ciudad Perdida, z którego rejonów pochodzi kakao użyte w Domori Teyuna. Może jeszcze kiedyś tam zawitamy...
W weekend po powrocie do Polski, wysypałam czekoladowe okruszki z gustownej torebki. Przystąpiliśmy do degustacji. Uprawy tamarillo widziałam w Tatamie - owoc ten przypomina wyglądem pomidor, nazywany jest też inaczej pomidorem drzewnym. Jego kawałki zatopiono w ciemnej czekoladzie o 75% zawartości kolumbijskiego kakao. Dokładnego składu niestety nie spisałam z opakowania, nie znalazłam go też w internecie.
Czekolada pachniała bardzo specyficznie, przypominając jakąś kolumbijską potrawę z dziwacznymi owocami, a także dobrze przyprawione brownie. Samo kakao zdaje się nieść ze sobą sporo kawowych nut. Niestety nie było nam dane dokładnie rozgryźć smaku samej czekolady, bowiem umieszczone w niej liczne kawałki suszonego tamarillo mają naprawdę paskudną konsystencję. Choć tamarillo niosło ze sobą ciekawy posmak, kwaskowaty i oryginalny - zostało zbyt mocno wysuszone. Niektóre kawałki były tak twarde, że musieliśmy je wypluć. Nie dało się ich pogryźć. Były niczym zaplątane gdzieś skorupki orzechów. To ogromna wada tej czekolady. Jestem ciekawa, czy wersja z mango również zaopatrzona jest w tak kiepsko przygotowane owoce. Cieszę się, że nie kupiłam wersji 100-gramowej, na którą po prostu nie było mnie stać.
Sama czekolada miała dość proszkową konsystencję podczas rozpuszczania w ustach, nie była zbyt łagodna - raczej mocno kawowa i ziemista, nieco ziołowa. Była dość konsekwentna w nutach smakowych, nie atakując niuansami z lewa i prawa - może i dobrze, bo przy irytującym tamarillo brak możliwości skupienia się na szczegółach wkurzałby mnie jeszcze bardziej przy dynamiczniejszej czekoladzie. Na szczęście, będę jeszcze miała okazję spróbować czystej kolumbijskiej czekolady z tej marki.
6 grudnia po śniadaniu w Coffee & Travel udaliśmy się taksówką na lotnisko w Pereirze. Ile bym dała, aby cofnąć czas i właśnie lądować na krótkim pasie tego lotniska, położonym pośród zielonych wzgórz... By znów, po wyjściu na zewnątrz uderzył we mnie pełen intrygujących aromatów upał, by znów przywitać się z chłopakami, pierwszy raz spojrzeć w dzikie oczyska Sebastiana, wsiąść do terenowego Mitsubishi, jeść ananasy kupione przy drodze, pić świeżo paloną kawę w Santuario, maszerować przez lasy Tatamy... I tak dalej, i tak dalej...
Tymczasem przyszedł czas na pożegnanie z Pereirą. Gdy kołowaliśmy i startowaliśmy ryczałam jak bóbr. Nie mogłam przestać płakać, nie mogłam się uspokoić. To nie były ostatnie łzy tęsknoty. Do dziś, gdy sobie przypomnę... Często same napływają do oczu. Wspomnienie ogromu kolumbijskiego piękna rozdziera mi serce.
Gdy po krótkim locie dotarliśmy do Bogoty, taksówkarz wiozący nas do Arche Noah też musiał być zdziwiony, że bez przerwy ryczę. Po ponownym rozgoszczeniu się w Arche Noah prędko wyruszyliśmy na miasto, co bym nie musiała za dużo myśleć o wylocie do Stambułu, który czekał nas kolejnego dnia. Trzeba było chłonąć Kolumbię do ostatniej chwili!
Udaliśmy się do pobliskiego Distrito Chocolate, gdzie chciałam leczyć zakupami moje smutki, lecz akurat ekspedientka miała przerwę na lunch. Postanowiliśmy, że wrócimy tam także po naszym lunchu. Spacerując w centrum pomiędzy starymi sklepikami jubilerów oferujących najlepsze na świecie kolumbijskie szmaragdy, dostrzegliśmy też rząd lokali specjalizujących się w ajiaco - tradycyjnej dla Bogoty zupie.
Ajiaco to zupa z kilku rodzajów ziemniaków, podawana z kolbą kukurydzy, śmietaną, ryżem i awokado, a w wybranym przez nas lokalu także w towarzystwie kaparów. To było pyszne! Choć już wcześniej podczas naszej wyprawy próbowałam ajiaco, to jednak to serwowane w Bogocie okazało się być bezkonkurencyjne. Zamówiliśmy także nasz ukochany sok z guanabany na mleku.
Po posiłku na luzie spacerowaliśmy uliczkami Bogoty. Zwiedziliśmy Muzeum Złota, oglądaliśmy rękodzieła na straganach. Zawitaliśmy z powrotem do Distrito Chocolate, gdzie ku zaskoczeniu ekspedientki wykupiłam cały dostępny asortyment tabliczek od Cocoa Hunters i Tibito. Chcę przywieźć kawałek Kolumbii do domu! Potem jeszcze pojedyncze ciekawe tabliczki upolowałam w innych miejscach, ale na opowieści o tym przyjdzie jeszcze czas... Po wypiciu czekoladowego koktaju z aguardiente ruszyliśmy dalej w miasto...
Wieczór spędzony przy piwie w Bogota Beer Company pełen był wesołych rozmów z Kolumbijczykami oraz... wymiany naszych osobistych przemyśleń. Kolumbia bardziej niż sam alkohol ciągle huczała mi w głowie, odurzała mnie! Gdy pod koniec 2015 roku degustowaliśmy Zotter Colombia, a 1 stycznia 2016 Domori Teyuna Colombia - w życiu nie przypuszczalibyśmy, że za parę miesięcy będziemy w tym kraju... Ba, w jednym z planów wyprawy uwzględnialiśmy odwiedzenie Ciudad Perdida, z którego rejonów pochodzi kakao użyte w Domori Teyuna. Może jeszcze kiedyś tam zawitamy...
7 grudnia na lotnisku w Bogocie wydałam ostatnie pesos na czekolady. Zawitałam na stoisko Republica del Cacao, na którym dostępne były tabliczki oraz inne czekoladowe wyroby wykonane z kolumbijskiego kakao. Miły sprzedawca mówił mi, z jakiego regionu dokładnie ono pochodzi, ale ja zalatana po prostu zapomniałam... Republica del Cacao to firma, która produkuje czekolady także z kakao peruwiańskiego, ekwadorskiego i dominikańskiego. W zależności od kraju pochodzenia kakao, łączy je z lokalnymi dodatkami. I tak, w Bogocie mogłam zakupić nie tylko czystą kolumbijską single-origin, ale i wzbogaconą np. o kawę, mango, tamarynd czy tamarillo.
Policzyłam wszystkie monety jakie mi pozostały i stać mnie było jedynie na woreczek z neapolitankami dwóch rodzajów. Sprzedawca zapakował mój zakup w ładną torebkę i zasugerował, bym nasypała do niego kawałki próbek tabliczki z tamarillo, która najbardziej mnie zaciekawiła. Tak też zrobiłam i po chwili pędziłam już do Męża, gdyż rozpoczynał się nasz boarding...
W weekend po powrocie do Polski, wysypałam czekoladowe okruszki z gustownej torebki. Przystąpiliśmy do degustacji. Uprawy tamarillo widziałam w Tatamie - owoc ten przypomina wyglądem pomidor, nazywany jest też inaczej pomidorem drzewnym. Jego kawałki zatopiono w ciemnej czekoladzie o 75% zawartości kolumbijskiego kakao. Dokładnego składu niestety nie spisałam z opakowania, nie znalazłam go też w internecie.
Czekolada pachniała bardzo specyficznie, przypominając jakąś kolumbijską potrawę z dziwacznymi owocami, a także dobrze przyprawione brownie. Samo kakao zdaje się nieść ze sobą sporo kawowych nut. Niestety nie było nam dane dokładnie rozgryźć smaku samej czekolady, bowiem umieszczone w niej liczne kawałki suszonego tamarillo mają naprawdę paskudną konsystencję. Choć tamarillo niosło ze sobą ciekawy posmak, kwaskowaty i oryginalny - zostało zbyt mocno wysuszone. Niektóre kawałki były tak twarde, że musieliśmy je wypluć. Nie dało się ich pogryźć. Były niczym zaplątane gdzieś skorupki orzechów. To ogromna wada tej czekolady. Jestem ciekawa, czy wersja z mango również zaopatrzona jest w tak kiepsko przygotowane owoce. Cieszę się, że nie kupiłam wersji 100-gramowej, na którą po prostu nie było mnie stać.
Sama czekolada miała dość proszkową konsystencję podczas rozpuszczania w ustach, nie była zbyt łagodna - raczej mocno kawowa i ziemista, nieco ziołowa. Była dość konsekwentna w nutach smakowych, nie atakując niuansami z lewa i prawa - może i dobrze, bo przy irytującym tamarillo brak możliwości skupienia się na szczegółach wkurzałby mnie jeszcze bardziej przy dynamiczniejszej czekoladzie. Na szczęście, będę jeszcze miała okazję spróbować czystej kolumbijskiej czekolady z tej marki.
O tak, do Kolumbii będę na blogu powracać nie raz, przy okazji recenzji pozostałych czekolad stamtąd przywiezionych... Kawał serducha tam zostawiłam, moi drodzy...
Że takie okruszki dotrwały do końca..Chyba nie potrafiłabym się skupić i wydobyć z nich sedna. :>
OdpowiedzUsuńNie było innego wyjścia :)
UsuńCzyli czeka nas seria recenzji czekolad z Kolumbi, fajnie :) Nie wybierasz się przypadkie do Peru i Ekwadoru?
OdpowiedzUsuń* miało być przypadkiem :(
UsuńSeria recenzji będzie nieco nieco rozbita w czasie, muszę sobie dawkować kolumbijskie smakołyki.
UsuńPewnie, że się wybieram ;). W marzeniach wybieram się w w praktycznie wszystkie góry świata, hah! Czas pokaże, gdzie pojawię się naprawdę...
Wiesz, chciałabym tak mocno odczuwać pewne rzeczy. Nie mogę sobie wyobrazić siebie płaczącej, nawet gdybym takie miejsce opuszczała. A to przecież potem tak wzmacnia wspomnienia... Albo takie mam wyobrażenie.
OdpowiedzUsuńCzuję, że i klimaty miejsce w tym przypadku by mi odpowiadały. :D
Oczywiście zainteresowała mnie część o jedzeniu. Niby nie lubię ziemniaków, a już na pewno zup ze zwykłą śmietaną, ale czuję, że taki specjał na miejscu mógłby o ki smakować. A przynajmniej cieszyłabym się, że mogę zjeść coś innego i ciekawego.
Z tą czekoladą to hm, trudna sprawa. Pewnie bym cierpiała, że mnie nie stać, ale tu w sumie jak widać dobrze wyszło, że w ten sposób. Z drugiej strony, może przy całej tabliczce byłoby inaczej? Jednego jestem pewna. Zazdroszczę Ci mimo wszystko nawet tych okruszków. Każdego okruszka Twojej wyprawy.
Mam nadzieję, że kiedyś i mi będzie dane odwiedzić Kolumbię.
Cudne zdjęcia. One po prostu oddają wszystko! A założę się, że to i tak nawet nie połowa tego, co tam u Ciebie w głowie i serduchu się działo.
Nie raz uroniłam łzę żegnając się z pięknym miejscem, ale wylot z Pereiry to była jakaś masakra. Niesamowity był też wieczór w Salento - długi czas w samotności stałam na tarasie, gapiłam się na miasto i łzy same ciekły... Uwielbiam głęboko odczuwać, takie miejsca chcę chłonąć całą sobą.
UsuńW Polsce unikam ziemniaków i zabielanych zup, a jednak ajiaco wyjątkowo przypadła mi do gustu!
Te okruszki były już zwietrzałe, co na pewno mocno wpłynęło na ich odbiór... Nadal mnie ciekawi, jak by było z całą tabliczką - zwłaszcza, że jestem już po degustacji neopolitanek tej marki - a one mnie zachwyciły.
Do teraz żyję tym wszystkim...