Dziś przed Wami ostatnia z trójki nowych egzotycznych nadziewańców od Lindta. Mowa o wersji z papają - o egzemplarzach z acai oraz mango i marakują pisałam już wcześniej. Opcja z papają była o tyle kusząca, że nigdy nie jadłam czekolady z jej dodatkiem - prócz świetnej Heidi Mexico, gdzie oprócz papai znalazła się guawa i chili. Ponadto, w wersji solo świeżej papai nigdy nie kosztowałam, miałam do czynienia tylko z owocem kandyzowanym. Wiem, że kiedyś Łowicz miał w swej ofercie dżem z papają i marakują, ale jego kiepski skład zawsze odstręczał mnie od kupna. Lindt Papaya miał więc być prawdziwym papajowym testem, aczkolwiek po doświadczeniach z pozostałymi czekoladami z tej serii moja nadzieja na zjedzenie czegoś naprawdę pysznego stała się nikła.
Poniżej możecie zobaczyć zdjęcia relacjonujące degustację Lindt Papaya. O jej szczegółach wspominałam już w poprzedniej notce. Fotka, na której trzymam kostkę czekolady została wykonana na tarasie naszej kwatery w Hovk, gdy mgła nie była jeszcze na tyle intensywna, by zasłaniać sąsiadujące domy. Gdy wybraliśmy się na spacer, nie było widać już nic. Lindt Papaya podzielona została pomiędzy mojego Męża, przewodnika Serza, gospodynię Wirginię i mnie. Jedząc raptem ćwierć tabliczki zostałam i tak wystarczająco zasłodzona.
Spod jak zawsze smacznej mlecznej lindtowskiej czekolady znów atakowała nas cukrowa pułapka. Mleczny zbity krem niczym mnie nie porywał - po prostu nie przepadam za takimi nadzieniami. Całe szczęście, że u Lindta było ono po prostu cukrowo-mleczne, a nie margarynowe, jak to bywa w Wedlu czy Milce. Podobna do dżemu papajowa warstwa byłaby naprawdę ciekawa, gdyby choć odrobinę bardziej ją zestalono, no i zdecydowanie mniej posłodzono... Posmak papai jest tutaj bardzo charakterystyczny i naprawdę smakowicie kuszący - cukier jednak skutecznie go tłamsi. Już nawet wybaczyłabym Lindtowi ten mleczny krem - chciałabym, aby zatopił w nim kawałki kandyzowanej papai. Po prostu zapragnęłam smaku tego owocu. Tymczasem Lindt tylko zwiódł mnie na pokuszenie i pozostawił niedosyt.
Niestety, muszę ocenić tropikalne nadziewańce Lindta jako jedną z najgorszych serii tej marki. Domyślam się, że może znajdzie się wielu fanów takiej konsystencji nadzienia i wysokiego poziomu słodyczy, ale ja nie tego oczekuję od Lindta. Płynne nadzienia u Lindta zdają egzamin tylko w alkoholowej kolekcji. I tyle. No to teraz czas na dalszy ciąg relacji z urlopu ;).
W czwartkowy poranek opuściliśmy Hovk po śniadaniu i pożegnaniu z naszymi gospodarzami. Wraz z Serzhem udaliśmy się do miasteczka Idjewan. Tam zwiedziliśmy lokalne muzeum etnograficzne, choć w sumie zwiedzanie to dużo powiedziane. Choć pracowały w nim trzy kobiety, żadna nie wykazała nami zainteresowania i nie potrafiła odpowiedzieć na żadne pytanie. Nie mówiąc już o tym, że zabrakło jakichkolwiek opisów eksponatów w innym języku niż ormiański. W sumie to popatrzyliśmy sobie co tam jest i tyle. Najciekawsze wydały mi się rozpadające schody prowadzące do muzeum.
Potem spacerowaliśmy po ogrodzie dendrologicznym w Idjewanie, nad którym królował widoczny na zdjęciu zdezelowany diabelski młyn. Ogród w sumie wyglądał podobnie jak owa karuzela - bardzo zaniedbany, a szkoda... Widać, że mało kto z zewnątrz odwiedza to miasto.
Na ten dzień mieliśmy jeszcze zaplanowane zwiedzanie dwóch monastyrów: Sanahin i Haghpat. Leżą one w wioskach o tych samych nazwach. Te dwie miejscowości od lat konkurują ze sobą, co widoczne jest nawet w ich nazwach. W Sanahin znajduje się monastyr starszy od Haghpat o 10 lat, a "Sanahin" oznacza nie mniej i nie więcej co: "nasz jest starszy". Jakby 966 rok kontra 967 rok robiły aż tak wielką różnicę :). Powyżej dwa kadry z Sanahin. Na szczęście wzięto się za jego remont, bo wkrótce krzewy i drzewa całkowicie zajęły by dachy...
Z Sanahin zaliczyliśmy trekking do Haghpat, podziwiając odmienne już krajobrazy - nadal górskie, ale bogatsze w roślinność, bardziej zielone. Monastyr Haghpat, zostawiony na koniec - wywarł na mnie bodaj największe wrażenie. Nie swoim położeniem, ale właśnie samym sobą. Może i przez to, że mieliśmy okazję podejrzeć mszę odprawianą w ormiańskim obrządku. Kilku wiernych, śpiew, niesamowita akustyka... Ciary szły po plecach. Te mury ewidentnie mają duszę.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 15%, cukier inwertowany, miazga kakaowa, papaja 3%, odtłuszczone mleko w proszku 3%, olej palmowy, koncentrat soku z papai 1%, syrop glukozowy, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, laktoza, naturalne aromaty, pektyna, wanilina.
Masa netto: 100 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 507 kcal.
BTW: 6/28/57
Chętnie bym poczęstowała innych tym Lindtem, nie z tego względu,że taki pyszny( więcej zostawiłabym dla siebie :D ) ale by się go pozbyć, bo na prawdę te wersje tabliczek, które zaprezentował Lindt są dla mnie za słodkie.Mało powiedziane, przesłodzone. Jedyny + to fakt,że nadzienie jest cukrowo-mleczne, a nie margarynowe,co jeszcze idzie znieść.Gdyby był to posmak margaryny to już totalna kaplica.Tym razem Lindt mnie mocno zawiódł, no ale cóż, zdarzają się też i upadki ;)
OdpowiedzUsuńPS: nowa dostawa Zotterów przybyła do mnie ;)
UsuńKunst-Dünger für Geist und Seele
chocolate mint
sorry
liquorice de luxe
superfood medium raw 75%
India 62%
cacao nature with 75%
congo 68%
peru 70% & brasil
mint 40% 70%
dark cuvee 70%
zotter coffe
Haha, ja też wolę częstować czekoladami, które mi mniej smakują :>. I jak tu rozpropagowywać dobrą czekoladę? :P
UsuńPocieszam się, że istniała seria Lindta, która mniej mi smakowała. Mowa o Black & White.
Cztery z Twoich nowych tabliczek znalazły się również w mojej ostatniej zotterowej paczce.
Może uda mi się zdobyć Papayę. Skoro Acai mi smakowała to może papaya też nie obrzydzi :D
OdpowiedzUsuńRywalizacja monastyrów xD
Próbuj, próbuj - ja już mam swój osobisty ranking, teraz Twoja kolej :D.
UsuńNie tyle monastyrów, co całych wsi! :)
Mi nawet smakowała, chociaż zarazem trochę mnie rozczarowała. Właśnie to przecukrzenie to dla mnie jej jedyny minus. Osobiście lubię mleczne kremy, ale to przesłodzenie... Strasznie mi się podobał papajowy akcent w czekoladzie, nigdy się z takim smakiem po prostu nie spotkałam i to niewątpliwie polepszyło odbiór całości.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że tak mało ludzi odwiedza miejsca takie, jak te. Chociaż... ja lubię takie opuszczone, zaniedbane klimaty. No, a w muzeum już mogli się wysilić na angielskie opisy.
Załapaliście się na mszę? Nawet sobie wyobrazić tej akustyki nie potrafię! Albo właśnie... po części potrafię i dlatego tak bardzo zazdroszę.
Papajowy akcent był świetny! Tym bardziej szkoda mi przesłodzenia. Mleczne kremy to częstokroć dla mnie tylko wypełniacz, taki zapychacz.
UsuńE tam, dobrze, że jest mało ludzi. Nie lubię tłumów na urlopie. W ogóle nie lubię tłumów. Zaniedbania samego w sobie szkoda, bo byłoby źle, gdyby takie budowle zupełnie wyniszczały.
W tym Muzeum Etnograficznym to jeszcze szło przeboleć brak angielskich napisów. Tam chyba rzeczywiście rzadko kto przybywa z zagranicy, to raczej lokalne muzeum. Natomiast brak angielskich napisów w połowie ekspozycji w Muzeum Historii Armenii w Erywaniu to już była ostra przesada...
Aż przestraszyłam się tych ciarek na plecach, czy aby czasem się nie nawracam, hahaha :P.
No niestesy Lindt ma to do siebie, że jego produkty są tak słodkie. :\
OdpowiedzUsuńBez przesady. W swoim życiu zjadłam 106 różnych Lindtów i chyba tylko ta edycja aż tak bardzo mnie zasłodziła i to w niezbyt górnolotny sposób.
UsuńChciałam poczuć te ciary, ale znów mało o miejscach :( No ale ok, rozumiem - pamięć i czas. Lindta za to bym zjadła, gdyby nie drąca ze strachu w portfelu dycha. Ciekawi mnie też jedna rzecz: Zawsze łamiesz tabliczkę na kostki przed jedzeniem? Ja tylko część przeznaczoną do testu, bo ją przekrawam i tak dalej. Resztę lubię jeść w rządkach, a Rittery w kwadratach po 4 kostki.
OdpowiedzUsuńO górach mogę pisać więcej ;).
UsuńCzy w takim razie Twoja droga do Zotterów jeszcze bardziej się wydłuża? :(
Praktycznie nigdy nie łamię całej tabliczki na kostki. Tutaj położyłam czekoladę na stół tak, aby oprócz Męża i mnie mogły się nią częstować jeszcze dwie inne osoby - stąd podział na kostki. Generalnie też wolę jeść rządkami, a nadziewanym Zotterom kocham urządzać sekcję.
Nie wiem, czy się wydłuża. Chyba jest taka sama. Przed nimi mam dużo innych czekolad, które chcę spróbować. Goplany. Alpen Goldy, tego typu powszednie rzeczy :)
UsuńDla mnie życie jest za krótkie na takie czekolady :>
UsuńTo co dla Ciebie jest minusem w tych czekoladach, ja pewnie bym wzięła na plus, bo takie ,,dżemiki" słodkie w czekoladach niestety lubię. Ech, co ze mnie za marna koneserka bogatych smaków... :D Niestety no lubię słodkie, a takie nadzienia kojarzą mi się właśnie z dżemami domowej roboty na wypieczonej dopiero co chałce jakie jadało się w dzieciństwie. Okej, wiem wiem, że te nie mają z nimi wiele wspólnego - są sztuczne, przesłodzone i tak dalej jednak jakąś tam namiastkę mają. :D Poza tym takie czekolady z nadzieniami truskawkowymi to kiedyś był jedyny wariant prócz mlecznej, stąd znów wspomnienia dzieciństwa. Gdzie tam kiedyś można by było dostać czekoladę z żelkami, precelkami, posypkami i innymi podobnymi cudami jakie serwują producenci. A to i tak te najmniej wymyślne biorąc pod uwagę, że można dziś dostać czekoladę nawet z... krwią czy rybą. :D
OdpowiedzUsuńJak zwykle miejsca zachwycające i chętnie przeczytałabym więcej na ich temat, bo kocham ten klimat Twoich wypraw. Prawie jakbym podróżowała z Tobą! :D
Smak dżemu domowej roboty w czekoladzie to się pojawi u mnie za dwa wpisy :D.
UsuńJuż dobiegamy do końca moich urlopowych wpisów...
Nie specjalnie lubimy papaje :P Taki ma typowo melonowy posmak, który raczej według nas nie pasuje do czekolady :)
OdpowiedzUsuńDzisiaj mama przyszła do nas i mówi, że kupiła nam gorzką czekoladę dobrej firmy, bo to Lindt :) Tylko, że nie doczytała, że była ona z solą morską a zawartość masy kakaowej to zaledwie 47% :/ Szczerze, to średnio nam smakuje. Jeżeli chodzi o nas to kryształki soli jednak nie grają zbyt dobrze z czekoladą.
Bardziej mi pasował ten posmak niż miks mango-marakuja.
UsuńMi smakowała ta lindtowska deserówka z solą, no ale ja lubię sól w czekoladzie.
Uwielbiam papaję :)
OdpowiedzUsuńW takim razie to świetna czekolada dla Ciebie, choć słodycz mogłaby Ci przeszkadzać w delektowaniu się papają.
UsuńMam tę serię i myślę że będę zadowolona. Co prawda konsystencja nadzienia mi nie odpowiada, ale mocna słodycz już owszem ;P
OdpowiedzUsuńMonastyr Haghpat robi wrażenie, wow *.*
Słodyczy nie będzie Ci brakowało :).
UsuńTwój Mężczyzna został Mężem? Stanowczo za długo mnie nie było w internetach :(
OdpowiedzUsuńZdjęcia jak zwykle cudne (chociaż samo miejsce troszkę nawet niepokojące, bałabym się tam w nocy :D), a wyjazdu jak zwykle zazdroszczę.
Do owoców tropikalnych podejście mam dziwaczne, bo najbardziej lubię je w koktajlach. Potem jest jedzenie ich "na surowo" w kawałkach, potem są drinki a potem nie ma nic. Owocowe lody i słodycze nigdy nie były moimi ulubionymi.
Ale ja jestem dziwna - uwielbiam winogrona, a rodzynki są dla mnie nie do zjedzenia ;)
Tak, od 7 sierpnia jesteśmy małżeństwem. W tym wpisie znajdziesz parę szczegółów: http://theobrominum-overdose.blogspot.com/2015/08/willies-cocoa-el-blanco-venezuelan-00.html .
UsuńOwoce tropikalne są sobie nierówne. Ja na przykład mogłabym jeść ananasy na tony, bez niczego.
Znam więcej takich osób jeśli chodzi o winogronowo-rodzynkowy dysonans :D
No to gratulacje, Basiu :)
UsuńOpis ślubu wydaje mi się perfekcyjny, nie cierpię tradycyjnych ślubów i wesel.
A co do rodzynkowej awersji, to jak o tym mówię, to wszyscy patrzą jak na kretynkę :D Przynajmniej tyle, że nie tylko ja tak mam.
Dziękuję :). Cieszę się, że ktoś podziela moje zdanie o tradycyjnych ślubach.
UsuńJakby nie patrzeć, winogrona znacznie różnią się od rodzynek pod wieloma względami. Co z tego, że to ta sama roślina.
Najkrótsza recenzja okropnej czekolady, ale za to piękna fotorelacja! :D
OdpowiedzUsuńBez przesady, okropną bym je nie nazwała. Była po prostu przesłodzona i odbiegała konsystencją nadzienia od moich upodobań.
UsuńArmenia jest piękna :)