28 grudnia wstaliśmy ponownie sporo przed świtem, by ze zasmuceniem stwierdzić spoglądając przez nasze okno z widokiem na Wielisławkę, iż siąpi deszcz. Z dwojga złego - jeśli musiał, to dobrze, że wybrał sobie akurat ten dzień. Po obfitym śniadaniu wsiedliśmy do samochodu i wyruszyliśmy z Sędziszowej na przedmieścia Złotoryi. Gdy dojechaliśmy na parking znajdujący się pomiędzy Kruczymi Skałami a rzeźbami skalnymi w pobliżu Wilkołaka okazało się, że już nie pada. Choć zachmurzenie i mgła utrzymywały się przez cały dzień, deszczu już nie było. Mieliśmy szczęście!
Było jeszcze ciemnawo, co nie sprzyjało długiemu przyglądaniu się niezwykłym Kruczym Skałom, Wilczej Jamie, Niedźwiedziej Jamie i Skalnemu Wodospadowi. Jeśli kiedyś traficie do Złotoryi w przyjaźniejszej aurze i o bardziej ludzkiej porze, polecam przyjrzeć się tym miejscom. U nas przed ósmą rano chęć ich eksploracji doprowadziła do kłótni, a nie zachwytu. Kiepskie oznakowanie dotarcia do poszczególnych skałek nie sprzyjało delektowaniu się ich niezwykłością, a słabe światło nie pozwoliło nawet na wykonanie zdjęć. Czas naglił, a my w obawie o dalsze oznakowanie szlaku, ruszyliśmy wzdłuż zielonych znaków w stronę rezerwatu Wilcza Góra.
Nasze obawy były słuszne. Zielony szlak urywa się, gdy podchodzimy pod ogrodzenia kopalni bazaltu na terenie Wilczej Góry. Dalej musimy radzić sobie na własną rękę. Wilkołak to dawny wulkan, rozebrany do połowy przez działalność powyższej kopalni. Góra piękna i charakterystyczna, widoczna z daleka, za czasów niemieckich z pięknym schroniskiem na szczycie - dziś rozgrzebana i rozgrabiona. Rezerwat funkcjonuje tylko w małym obrębie góry - reszta to wielka dziura w ziemi. W sumie nie dziwię się, że Złotoryja nie kwapi się o lepsze turystyczne oznakowanie wokół Wilkołaka. Takie niszczenie przyrody, w tym unikatowej róży bazaltowej - to prawdziwy wstyd. Wilkołak to dziś góra piękno-brzydka, smutna i nadal tajemnicza. Smutna również przez wzgląd na fakt, że sporo popełniono tam samobójstw oraz... morderstw na zwierzętach.
Spod Wilkołaka udaliśmy się w stronę Kostrzy - innego wzgórza znajdującego się nieopodal, będącego również dawnym wulkanem. Kostrza to dziś niczym nie wyróżniające się maleństwo (313 m n.p.m.) położone pośród pól uprawnych. Z jego szczytu rozciągał się widok na Wilkołaka, towarzyszącą mu kopalnię oraz sąsiednie fabryki. W mglistej aurze był to widok upiorny. Zupełnie przewrotnie, właśnie tego dnia postanowiłam sięgnąć po zotterowską czekoladę o nazwie Eco Rosa. Kolorowa i radosna Eco Rosa, w towarzystwie tak przygnębiającego krajobrazu...
Eco Rosa to jedna z najnowszych zotterowskich propozycji w serii MitziBlue. Jej nazwa powstała na cześć matki Josepha Zottera - Rosy. Skończyła ona 80 lat i mieszka zaraz naprzeciwko czekoladowej manufaktury. Przedrostek "eco" jest oczywisty dla wszystkich produktów Zottera - wszak bodaj każdy z nich posiada ekologiczny certyfikat.
Skład Eco Rosy jest niesamowicie zróżnicowany, co ma swoje odzwierciedlenie w niecodziennym wyglądzie czekolady. Oczywiście, jak każda MitziBlue, jest ona okrągła i posiada w środku mały dysk o odmiennym smaku. Duży dysk to szalony owocowy koktajl na bazie tłuszczu kakaowego, cukru trzcinowego, jogurtu i mleka krowiego oraz ryżowego. W skład koktajlu wchodzą banany, ananas oraz truskawki. Mały dysk to dominacja marakui, dokładnie tak jak w dużym dysku próbowanej już wcześniej przeze mnie MitziBlue Hip Hop. Ponadto, duży dysk został obsypany pszenno-ryżowo-orkiszowymi płatkami z dodatkiem malin, cytryn, pomarańczy i kokosa. To zapowiada eksplozję owocowych smaków!
Tabliczka pachnie rzeczywiście bardzo koktajlowo, przywodząc na myśl drinki z palemką i słoneczną plażę. Wprawdzie nie są to zupełnie moje klimaty (tym bardziej totalnie rozbieżne z towarzyszącym degustacji widokiem), ale jednak zrobiło się miło. Przyjemny mleczno-waniliowy aromat miesza się z owocową feerią i bardzo zachęca do konsumpcji.
Pierwszy kęs jest jak najbardziej przyjemny. Czekolada dość opornie rozpuszcza się w ustach, będąc produktem dość zwartym i odrobinę suchym (ale nie proszkowym). Gdy już roztoczy na podniebieniu swoje walory, czujemy wyraźnie ryżowo-mleczny deser wzbogacony w liczne owoce i doprawiony wanilią. Banany, ananasy i truskawki połączyły się w tak spójną całość, że trudno je tu wyodrębnić i opisywać z osobna.
Pierwszy kęs jest jak najbardziej przyjemny. Czekolada dość opornie rozpuszcza się w ustach, będąc produktem dość zwartym i odrobinę suchym (ale nie proszkowym). Gdy już roztoczy na podniebieniu swoje walory, czujemy wyraźnie ryżowo-mleczny deser wzbogacony w liczne owoce i doprawiony wanilią. Banany, ananasy i truskawki połączyły się w tak spójną całość, że trudno je tu wyodrębnić i opisywać z osobna.
Kolorowe chrupki, którymi został obsypany duży dysk, są lekko chrupiące, świeże, niezbyt twarde, o idealnej konsystencji. Ich smak niestety nie jest bardzo wyrazisty. W zasadzie najwięcej tu kwaskowatości malin i cytryn, ze zbożowym posmakiem i nikłym kokosem majaczącym gdzieś w tle.
Mały dysk to naprawdę wyrazista marakuja, okraszona jogurtowym kopem. Mając w pamięci Hip Hop wiem, że tam duży marakujowy dysk smakował podobnie (to znaczy równie dobrze), lecz w Eco Rosa wydaje się on mieć głębszy mleczny posmak. Nie wiem, czy nie wolałam, jak był po prostu czysto kwaskowato-orzeźwiający.
Wszystko wydaje się być ładne i piękne, jednakże Eco Rosa ma pewien wyraźny mankament. Gdy już zapoznamy się z kawalkadą owocowości i chrupkości, przychodzi do nas dziwny posmak, który przemienia cały magiczny koktajl w... syrop dla dzieci. Owo ziołowo-lekowe odczucie odbierało magię całej kompozycji i naprawdę irytowało, choć na szczęście nie był to mocno nasilony akcent. Wczytanie się w skład odsłania wszystkie karty - pod koniec długiej listy składników figuruje olejek miętowy. Olejek miętowy, którym moim zdaniem został tu dodany zupełnie niepotrzebnie. Sprawił, że końcowe wrażenie, jakie pozostawia po sobie Eco Rosa jest raczej niezbyt przyjemne. Miał zapewne podkręcać orzeźwiający efekt, ale to wyszło nie za dobrze. Cóż, pozostało mi liczyć na to, że inna nowa wieloowocowa tabliczka od Zottera, którą miałam wypróbować parę dni później, lepiej się spisze...
Idąc od Kostrzy w stronę miejscowości Leszczyna minęliśmy jeszcze dwa dawne wulkany: Dębinę i Kopczynę - dziś również będące jedynie maleńkimi pagórkami. W Leszczynie znajduje się Skansen Górniczo-Hutniczy. Pechowo pojawiliśmy się tam akurat w poniedziałek, kiedy to skansen jest nieczynny. Nic nie stało jednak na przeszkodzie w odbyciu spaceru ścieżką dydaktyczną Synklina Leszczyny, towarzyszącą skansenowi. Czekało tam na nas mnóstwo ciekawostek historycznych i przyrodniczo-geologicznych. Aż dziw, że na ledwie trzykilometrowej trasie może pomieścić się tyle ciekawych miejsc!
Następnie udaliśmy się czerwonym szlakiem rowerowym w stronę szczytu Rosocha. Po drodze nabraliśmy ogromnej ochoty na drugie śniadanie, ale nigdzie nie było odpowiedniego miejsca na biwak. Mój Mąż wpadł na pomysł, aby usiąść w nowej ambonie myśliwskiej położonej pośrodku łąki, z rozciągającym się z niej pięknym widokiem na okoliczne miasta. Niezbyt ochoczo przystałam na tą propozycję wiedząc, że do ambon myśliwskich się nie wchodzi. Gdy już spożywaliśmy posiłek osłonięci od wiatru, przez okienko zauważyłam, iż łąką zbliża się do nas samochód. Zatrzymał się wprost pod amboną. Zrobiło mi się niedobrze na myśl zbliżającej się konfrontacji z myśliwym - prędko zebraliśmy się do wyjścia z ambony, przeklinając niesamowitego pecha. Wtem okazało się, że to kto inny miał większego pecha, niż my. Pakując w pośpiechu plecak zauważyłam, jak z auta wychodzi kierowca i przesiada się na tylne siedzenie. Z siedzenia pasażera po chwili wyłoniła się kobieta, która również udała się do tyłu. Pięknie! Para postanowiła znaleźć sobie ustronne miejsce z widokiem, a tutaj ktoś im przeszkadza wychodząc z ambony. Śmialiśmy się z owej sytuacji całą dalszą drogę tego dnia.
W końcu dotarliśmy do szczytu Rosocha, na którym to znajdują się ruiny poniemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger II. Przy ładnej pogodzie musi to być wspaniały punkt widokowy. Rosocha ma być również miejscem położenia schronu PTTK Marianówka, choć my, pomimo usilnych starań, nie mogliśmy go odnaleźć. Zeszliśmy do wsi Stanisławów, a stamtąd obraliśmy szlak przez las w stronę Wilkowa. Musieliśmy rozdzielić się, bo rozgałęzień dróg w lesie było sporo, a oznakowanie szlaków słabe... Na szczęście po drodze znajdowały się punkty charakterystyczne - ruiny pieców wapiennych, które pozwoliły nam odnaleźć właściwą drogę.
Przez Wilków maszerowaliśmy, gdy słońce już chyliło się ku zachodowi. Podziwialiśmy niesamowite sudeckie budownictwo, w większości niestety bardzo zaniedbane, a wręcz opuszczone. Pod Wilkołaka wróciliśmy już o zmierzchu, okrążając górę zaopatrzeni w czołówki. Do auta wróciliśmy w zupełnych ciemnościach, pozbawieni szansy na powrót do Kruczych Skał i okolicznych jaskiń. Może innym razem...
Następnie udaliśmy się czerwonym szlakiem rowerowym w stronę szczytu Rosocha. Po drodze nabraliśmy ogromnej ochoty na drugie śniadanie, ale nigdzie nie było odpowiedniego miejsca na biwak. Mój Mąż wpadł na pomysł, aby usiąść w nowej ambonie myśliwskiej położonej pośrodku łąki, z rozciągającym się z niej pięknym widokiem na okoliczne miasta. Niezbyt ochoczo przystałam na tą propozycję wiedząc, że do ambon myśliwskich się nie wchodzi. Gdy już spożywaliśmy posiłek osłonięci od wiatru, przez okienko zauważyłam, iż łąką zbliża się do nas samochód. Zatrzymał się wprost pod amboną. Zrobiło mi się niedobrze na myśl zbliżającej się konfrontacji z myśliwym - prędko zebraliśmy się do wyjścia z ambony, przeklinając niesamowitego pecha. Wtem okazało się, że to kto inny miał większego pecha, niż my. Pakując w pośpiechu plecak zauważyłam, jak z auta wychodzi kierowca i przesiada się na tylne siedzenie. Z siedzenia pasażera po chwili wyłoniła się kobieta, która również udała się do tyłu. Pięknie! Para postanowiła znaleźć sobie ustronne miejsce z widokiem, a tutaj ktoś im przeszkadza wychodząc z ambony. Śmialiśmy się z owej sytuacji całą dalszą drogę tego dnia.
W końcu dotarliśmy do szczytu Rosocha, na którym to znajdują się ruiny poniemieckiej stacji radiolokacyjnej Rudiger II. Przy ładnej pogodzie musi to być wspaniały punkt widokowy. Rosocha ma być również miejscem położenia schronu PTTK Marianówka, choć my, pomimo usilnych starań, nie mogliśmy go odnaleźć. Zeszliśmy do wsi Stanisławów, a stamtąd obraliśmy szlak przez las w stronę Wilkowa. Musieliśmy rozdzielić się, bo rozgałęzień dróg w lesie było sporo, a oznakowanie szlaków słabe... Na szczęście po drodze znajdowały się punkty charakterystyczne - ruiny pieców wapiennych, które pozwoliły nam odnaleźć właściwą drogę.
Przez Wilków maszerowaliśmy, gdy słońce już chyliło się ku zachodowi. Podziwialiśmy niesamowite sudeckie budownictwo, w większości niestety bardzo zaniedbane, a wręcz opuszczone. Pod Wilkołaka wróciliśmy już o zmierzchu, okrążając górę zaopatrzeni w czołówki. Do auta wróciliśmy w zupełnych ciemnościach, pozbawieni szansy na powrót do Kruczych Skał i okolicznych jaskiń. Może innym razem...
Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, suszone banany 3%, suszony ananas 3%, suszone truskawki 3%, suszona marakuja 2%, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka, lecytyna sojowa, płatki orkiszowe 1% (orkisz, sól), płatki ryżowe 1% (ryż, sól), płatki pszenne 1% (pełnoziarnista mąka pszenna, cukier, sól), napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), suszone maliny 0,2%, proszek cytrynowy 0,2% (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), wiórki kokosowe 0,2%, pełen cukier trzcinowy, maliny w proszku 0,1%, pomarańcze w proszku 0,1% (koncentrat soku pomarańczowego, mąka ryżowa), kokos w proszku (mleko kokosowe, maltodekstryna), wanilia, cukier puder, sól, olejek miętowy, lecytyna słonecznikowa.
Masa netto: 65 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 565 kcal.
BTW: 2,8/36/56
Uwiebiam marakuje, szkoda, ze nie bylo tej czekolady, jak he kupowalam, mam te Mitzi Blue Rock'n'Roses tylko z takich. Ale moze i lepiej, ze jej nie bylo,skoro olejek mietowy zagłusza jej pysznosc? No, kupilam Przynajmniej takiego zwyklego Zottera marakujowego :)
OdpowiedzUsuńO, zwykły marakujowy Zotter na pewno ciekawszy, choć prostszy - ale dla fanki marakui jak znalazł. Za parę dni pojawi się u mnie o wiele ciekawszy od Eco Rosa wieloowocowy Zotter.
UsuńNigdy jeszcze nie zamawiałam Zottera z serii MitziBlue.Może przy następnym zamówieniu.:>. Wszystko brzmi smacznie, tyko ten olejek miętowy? Nie rozumiem po co został dodany.Pasuje po prostu jak "wół do karety". Zepsuł moim zdaniem,to co najlepsze było w tej tabliczce, czyli furię smaków owoców.Szkoda..
OdpowiedzUsuńLabooko i Handscooped jak dla mnie w przeważającej większości ciekawsze i smaczniejsze.
UsuńZepsuł, oj zepsuł... Zotter chyba zbyt pewnie się poczuł w manewrowaniu miętą. W Chocolate Mint i miętowych Labooko wyszło super, ale tutaj... Eee, nie.
Trzeba przyznać, że takie miejsca mają coś w sobie.
OdpowiedzUsuńTen Zotter z kolei zalicza się do tych zupełnie mnie nieinteresujących. Ogólnie do owocowych czekolad zawsze podchodzę z dystansem, a tutaj ten dziwny posmak tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że to nie dla mnie.
Na szczęście dwa dni później znalazłam pocieszenie w innym owocowym Zotterze :).
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńEj, czemu usunęłaś? Czytałam na telefonie, chciałam wieczorem odpisać, a tu pusto... :(
UsuńOlejek miętowy? To zdecydowanie nie wróży nic dobrego :P Kiedyś piłyśmy jeden "zdrowy" sok (już dokładnie nie pamiętamy firmy), który smakował dokładnie jak rozrobiony syrop na kaszel o smaku brzoskwini... Nie chcemy więcej tego wspominać :P
OdpowiedzUsuńBoję się zapytać jaki był skład tego soku.
UsuńChyba to było zbyt traumatyczne przeżycie i wyparłyśmy to z pamięci :P
UsuńCzasem to najlepsze rozwiązanie :D.
UsuńSzkoda, że nie zawsze apetyczny wygląd idzie w parze ze smakiem :/
OdpowiedzUsuńBez jednego składnika kompozycja byłaby super...
UsuńWidząc nazwę to się napaliłam, ale pod koniec opisu mina mi zrzedła i zapisałam sobie w pamięci, że to jest jedna z nietykalnych tabliczek.
OdpowiedzUsuńMięta nigdy dotąd w zotterowskich czekoladach nie dawała ciała, ale tutaj znalazła się zupełnie niepotrzebnie...
UsuńNieoznakowane czy zniszczone szlaki są takim beznadziejnym punktem wycieczki, przynajmniej u mnie zawsze wprowadzały kiepską atmosferę, wkurzenie i rezygnację, gdy trzeba było się wracać :/ Szkoda, że czekolada też się za dobrze nie spisała..
OdpowiedzUsuńJako że z niecierpliwością czekam na recenzję Lindta Amarettini, to mam szczerą nadzieję że jadłaś ją w przyjemniejszych okolicznościach :D
Parę razy mieliśmy tak, że w ogóle nie wiedzieliśmy dokąd się wracać i szliśmy dalej na czuja :P. Oj, sporo kilometrów w naszej karierze przez to dołożyliśmy. Oczywiście takie rzeczy tylko w miarę bezpiecznym terenie.
UsuńLindt Amarettini już pojutrze :).
Czekolada raczej niezbyt by mi posmakowała, ale zdjęcia jak zwykle piękne, takie nostalgiczne.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Góry Kaczawskie mają niesamowity klimat.
UsuńKrucze Skały w Karpaczu to moje dzieciństwo. Tam również znaleźliśmy psa, który wrócił z nami do Wrocławia i był członkiem rodziny przez wiele lat.
OdpowiedzUsuńCzekolada ma same dodatki przemawiające na jej niekorzyść, dodatkowo zły kształt i brak podziału na kostki. Podziękuję.
Krucze Skały w Karpaczu to również moje żywe wspomnienie z dzieciństwa. Te położone pod Złotoryją to zupełnie coś innego.
UsuńDwa ostatnie argumenty na pewno mogłabyś przeboleć, gdyby nie ów pierwszy...
Po przeczytaniu od razu zgooglowałam Krucze Skały, bo mnie zainteresowała zbieżność nazw :)
UsuńJak chodzę po górach to sporo takich zbieżności natrafiam, to irytujące :D.
UsuńCzekolada wygląda wspaniale, bardzo ciekawe smaki wymyślają w Zotterze. Ogółem wiele dobrego słyszy się o tej marce.
OdpowiedzUsuńBo to samo dobro :)
UsuńOWOCOWA!? To byłoby bardzo ciekawe doświadczenie... Poza tym kocham takie nietypowe słodkości <3 A ten kształt... naprawdę bym pojadła... już sobie wyobrażam jakbym się wgryzła! :D
OdpowiedzUsuńA co z miętą? :>
UsuńCiekawą owocową tabliczkę to Wam pokażę pojutrze!
mięte bardzo lubię, pijam codziennie :) A ulubiony zawsze był jabłko-mięta tymbark :>
UsuńHahaha ,,Ja Wam pokażę" wymiatasz :D
Też lubię miętę, ale tutaj pasuje jak pięść do nosa, niestety. Przynajmniej takie jest zdanie mojego Męża i moje.
Usuńnie jadłam mięty w czekoladzie tak solo, więc nie mam pojęcia jak bym to odebrała. Ale w sumie za lodami miętowymi nie przepadam i deser z biebry też nie podszedł :< Pewnie macie rację.
UsuńJeśli mięta w czekoladzie Zottera, to tylko miętowe Labooko i nadziewana Chocolate Mint :)
Usuńszkoda mi pieniędzy tracić nie wiedząc czy mi posmakuje... tak jak mówiłam z krwawnikiem jest must have, z nugatem, potem ewentualnie po napadzie na bank inne :D
Usuń