Wraz z kolejnymi relacjami z naszej wyprawy do Meksyku dość często pojawiać się będą u mnie neapolitanki belgijskiej marki Dolfin. Dolfin ostatnimi czasy stał się popularny w blogosferze, a ja za sprawą prezentu od Olgi z livingonmyown.pl również nie będę odbiegać od tego trendu. Jeszcze raz Tobie Olgo dziękuję!
Osobiście już dawno nie miałam bezpośrednio do czynienia z produktami Dolfin. Swego czasu, gdy częściej robiłam zakupy w Almie, pojawiały się one raz po raz na moim blogu. Spośród nich, najbardziej smakowała mi Hot Masala.
Neapolitanki z zestawu, o którym Olga pisała tu i tu, zapakowałam do plecaka z myślą, że zdegustujemy je podczas długiego lotu aby zabić nudę. Podróż jednak wcale nie okazała się nudna, a na czekoladę jakoś wielkiej chęci nie było. Wypróbowanie Dolfinów rozbiliśmy na dwa razy już podczas naszych meksykańskich eskapad. Na pierwszy rzut poszły wersje ciemne: 70% i 88%, głównie dlatego, że przebywał wówczas z nami w schronisku nasz przewodnik Mojses, będący fanem ciemnej czekolady - przede wszystkim do picia. To, że chciałam się z nim podzielić, po raz kolejny dowodzi, iż górskie powietrze zaskakująco działa na mój mózg.
Siedemdziesiątka i osiemdziesiątka od Dolfina posiadają pewną cechę, której nie jestem w stanie wybaczyć producentowi. Machnę rękę na to, że Dolfin nie robi czekolad bean-to-bar, ale odtłuszczone kakao w proszku zastosowane w zastępstwie tłuszczu kakaowego jest dla mnie karygodne. Gdy sprawdziłam skład tych dwóch wariantów smakowych na stronie internetowej Dolfin , od razu się uprzedziłam. Wiem, że gdyby nie prezent od Olgi (która swoje egzemplarze opisała tu), sama bym ich nie kupiła - odtłuszczone kakao w proszku w pełnej czekoladzie od razu skreśla je z listy "do wypróbowania".
Osobiście już dawno nie miałam bezpośrednio do czynienia z produktami Dolfin. Swego czasu, gdy częściej robiłam zakupy w Almie, pojawiały się one raz po raz na moim blogu. Spośród nich, najbardziej smakowała mi Hot Masala.
Neapolitanki z zestawu, o którym Olga pisała tu i tu, zapakowałam do plecaka z myślą, że zdegustujemy je podczas długiego lotu aby zabić nudę. Podróż jednak wcale nie okazała się nudna, a na czekoladę jakoś wielkiej chęci nie było. Wypróbowanie Dolfinów rozbiliśmy na dwa razy już podczas naszych meksykańskich eskapad. Na pierwszy rzut poszły wersje ciemne: 70% i 88%, głównie dlatego, że przebywał wówczas z nami w schronisku nasz przewodnik Mojses, będący fanem ciemnej czekolady - przede wszystkim do picia. To, że chciałam się z nim podzielić, po raz kolejny dowodzi, iż górskie powietrze zaskakująco działa na mój mózg.
Siedemdziesiątka i osiemdziesiątka od Dolfina posiadają pewną cechę, której nie jestem w stanie wybaczyć producentowi. Machnę rękę na to, że Dolfin nie robi czekolad bean-to-bar, ale odtłuszczone kakao w proszku zastosowane w zastępstwie tłuszczu kakaowego jest dla mnie karygodne. Gdy sprawdziłam skład tych dwóch wariantów smakowych na stronie internetowej Dolfin , od razu się uprzedziłam. Wiem, że gdyby nie prezent od Olgi (która swoje egzemplarze opisała tu), sama bym ich nie kupiła - odtłuszczone kakao w proszku w pełnej czekoladzie od razu skreśla je z listy "do wypróbowania".
Noir 88% po lewej, Noir 70% po prawej.
Pomimo świadomości kiepskiego składu, do degustacji usiadłam z czystym umysłem, w ciepłe słoneczne popołudnie po zdobyciu kolejnego meksykańskiego wulkanu (o którym poczytacie za kilka dni). Najpierw sięgnęłam po wersję 88%. Po rozpakowaniu kilku sztuk neapolitanek przeraziłam się ich wyglądem. Były przeraźliwie suche, z pylistym nalotem, poszarzałe. Wyglądały bardzo pierwotnie, ale nie w sposób dziko-czekoladowy, który mógłby do siebie przyciągać. Czekoladki łamały się łatwo, były bardzo kruche, jakby ulepione z piachu.
Czekolada łamie się tak, jakby miała zaraz rozpylić się na wszystkie strony świata. W zapachu pachnie kakaowym proszkiem i sadzą, bez większych konkretów. Jest sucha niczym proch. W smaku okazuje się być głównie kwaskowata, na szczęście wcale nie w najgorszy sposób, choć bogactwa i głębi tu nie znajdziemy. Zidentyfikowałam za to nieco dusznych kwiatów, chemicznie-suchą owocowość oraz zwietrzałą kawę rozpuszczalną. Z każdym kęsem sypała się niczym zaschnięta kora z drzewa i również trochę tak smakowała. Była dość przystępna, ale bardzo przeciętna. Na koniec wraz z Mężem stwierdziliśmy, że pozostawia po sobie posmak tanich i starych czekoladowych płatków śniadaniowych. Nie, wcale nie byłam z góry uprzedzona!
Następnie sięgnęłam po wersję 70%. Czekoladki wyglądały już atrakcyjniej, aczkolwiek nadal nie był to stan w pełni zadowalający. Wprawdzie wiem, że moje Dolfiny w czasie degustacji były już na granicy terminu ważności, ale nie wydaje mi się, żeby była to główna przyczyna ich kiepskiej kondycji. Ciekawa jestem, czy świeżo zakupione pełnowymiarowe tabliczki Dolfin 70% i 80% również charakteryzowałyby się tak mało przystępną strukturą.
Siedemdziesiątka o dziwo okazała się być aromatyczniejsza - miała w sobie podobną do 88% nutę kwiatową, lecz znalazło się tu także miejsce dla jagód z wanilią. Od pierwszego kontaktu węchowo-smakowego kojarzyła mi się z czymś mocno perfumowanym. W smaku uderzyła mnie swoją słodyczą - tak, na sam początek wydała mi się bardzo słodka. Jest mniej pylista niż 88%, bardziej ciastowata. Owa ciastowatość nie jest jednak czymś w pełni pozytywnym, bowiem przywołuje na myśl kakaowe nadzienie z nadmuchanych rogalików. Odnalazłam tutaj również odrobinę orzechowości w formie lekko podprażonych fistaszków. Całość wydaje się jednak płaska i w zasadzie zarówno w 88%, jak i w 70% coś mi nie pasowało, coś zaburzało degustację. W ustach nie rozpuszczały się praktycznie wcale. Nie chciałabym wracać do żadnej z nich, a mój Mąż prędzej jako zapychacz wybrałby siedemdziesiątkę.
Pomimo świadomości kiepskiego składu, do degustacji usiadłam z czystym umysłem, w ciepłe słoneczne popołudnie po zdobyciu kolejnego meksykańskiego wulkanu (o którym poczytacie za kilka dni). Najpierw sięgnęłam po wersję 88%. Po rozpakowaniu kilku sztuk neapolitanek przeraziłam się ich wyglądem. Były przeraźliwie suche, z pylistym nalotem, poszarzałe. Wyglądały bardzo pierwotnie, ale nie w sposób dziko-czekoladowy, który mógłby do siebie przyciągać. Czekoladki łamały się łatwo, były bardzo kruche, jakby ulepione z piachu.
Czekolada łamie się tak, jakby miała zaraz rozpylić się na wszystkie strony świata. W zapachu pachnie kakaowym proszkiem i sadzą, bez większych konkretów. Jest sucha niczym proch. W smaku okazuje się być głównie kwaskowata, na szczęście wcale nie w najgorszy sposób, choć bogactwa i głębi tu nie znajdziemy. Zidentyfikowałam za to nieco dusznych kwiatów, chemicznie-suchą owocowość oraz zwietrzałą kawę rozpuszczalną. Z każdym kęsem sypała się niczym zaschnięta kora z drzewa i również trochę tak smakowała. Była dość przystępna, ale bardzo przeciętna. Na koniec wraz z Mężem stwierdziliśmy, że pozostawia po sobie posmak tanich i starych czekoladowych płatków śniadaniowych. Nie, wcale nie byłam z góry uprzedzona!
Następnie sięgnęłam po wersję 70%. Czekoladki wyglądały już atrakcyjniej, aczkolwiek nadal nie był to stan w pełni zadowalający. Wprawdzie wiem, że moje Dolfiny w czasie degustacji były już na granicy terminu ważności, ale nie wydaje mi się, żeby była to główna przyczyna ich kiepskiej kondycji. Ciekawa jestem, czy świeżo zakupione pełnowymiarowe tabliczki Dolfin 70% i 80% również charakteryzowałyby się tak mało przystępną strukturą.
Siedemdziesiątka o dziwo okazała się być aromatyczniejsza - miała w sobie podobną do 88% nutę kwiatową, lecz znalazło się tu także miejsce dla jagód z wanilią. Od pierwszego kontaktu węchowo-smakowego kojarzyła mi się z czymś mocno perfumowanym. W smaku uderzyła mnie swoją słodyczą - tak, na sam początek wydała mi się bardzo słodka. Jest mniej pylista niż 88%, bardziej ciastowata. Owa ciastowatość nie jest jednak czymś w pełni pozytywnym, bowiem przywołuje na myśl kakaowe nadzienie z nadmuchanych rogalików. Odnalazłam tutaj również odrobinę orzechowości w formie lekko podprażonych fistaszków. Całość wydaje się jednak płaska i w zasadzie zarówno w 88%, jak i w 70% coś mi nie pasowało, coś zaburzało degustację. W ustach nie rozpuszczały się praktycznie wcale. Nie chciałabym wracać do żadnej z nich, a mój Mąż prędzej jako zapychacz wybrałby siedemdziesiątkę.
Po zdobyciu Nevado De Toluca wraz z Pablem i Albertem udaliśmy się autem do Mexico City. Mieliśmy wrócić do biura HgMexico w dzielnicy Iztapalapa, a dotarcie tam zajęło nam mnóstwo czasu. Jeśli chcecie przestać narzekać na ruch uliczny w Polsce, musicie koniecznie wybrać się do Meksyku! Stolica plasuje się w końcu w trójcy największych miast na świecie, co wiąże się z pewnymi konsekwencjami. Powierzchnia 1 485 km² (plus do tego aglomeracja), 10 milionów mieszkańców w samym mieście... Uwielbiam zwiedzać miasta na własną rękę, ale tutaj po prostu bym się bała. Nie przez wzgląd na sławetną wysoką przestępczość, ale dlatego, że najzwyczajniej w świecie bym się zgubiła. Obserwując przeróżne dzielnice Meksyku podczas wielokrotnego przebijania się przez miasto i tak nie mogłam się nadziwić, nie mogłam się napatrzeć. To miasto kipi niesamowitym życiem, jak żadne inne.
Zależało mi, żeby przejść się po historycznym centrum Meksyku, lecz nasza wizyta zbiegła się akurat z pielgrzymką papieża Franciszka. Wysiadanie z auta przy placu Zocalo, całkowicie przygotowanym pod przyjazd papieża, zupełnie mijało się z celem. Napawałam się tylko patrząc przez okno. Wprawdzie przyjechaliśmy tu dla gór, ale będąc w pobliżu tak słynnych miejsc aż żal się nie zatrzymać.
Gdy w końcu dotarliśmy do biura HgMexico, jego właściciel Guillermo zaproponował nam wieczorny wypad w czwórkę wraz z jego dziewczyną Denise do dzielnicy Coyoacan. Ochoczo przystaliśmy na tą propozycję, choć w Coyoacan mieliśmy gościć również dnia następnego. W końcu po zmroku miasto zawsze wygląda i żyje inaczej.
W tym miejscu warto napomknąć, że nasza wyprawa do Meksyku wyglądała pod względem górskim inaczej, niż wszelkie poprzednie. Ze względu na konieczność przekroczenia 5000 m n.p.m. piekielnie ważnym elementem była rozsądna aklimatyzacja. Podczas wcześniejszych eskapad, gdy nieco przekraczaliśmy 4000 m n.p.m., wystarczała nam jedna noc w bazie. Tu sporą wysokość mieliśmy osiągnąć kilka razy, stopniując wrażenia, powracając w niższe partie i przeplatając górski wysiłek dniami totalnego odpoczynku.
Zależało mi, żeby przejść się po historycznym centrum Meksyku, lecz nasza wizyta zbiegła się akurat z pielgrzymką papieża Franciszka. Wysiadanie z auta przy placu Zocalo, całkowicie przygotowanym pod przyjazd papieża, zupełnie mijało się z celem. Napawałam się tylko patrząc przez okno. Wprawdzie przyjechaliśmy tu dla gór, ale będąc w pobliżu tak słynnych miejsc aż żal się nie zatrzymać.
Gdy w końcu dotarliśmy do biura HgMexico, jego właściciel Guillermo zaproponował nam wieczorny wypad w czwórkę wraz z jego dziewczyną Denise do dzielnicy Coyoacan. Ochoczo przystaliśmy na tą propozycję, choć w Coyoacan mieliśmy gościć również dnia następnego. W końcu po zmroku miasto zawsze wygląda i żyje inaczej.
W tym miejscu warto napomknąć, że nasza wyprawa do Meksyku wyglądała pod względem górskim inaczej, niż wszelkie poprzednie. Ze względu na konieczność przekroczenia 5000 m n.p.m. piekielnie ważnym elementem była rozsądna aklimatyzacja. Podczas wcześniejszych eskapad, gdy nieco przekraczaliśmy 4000 m n.p.m., wystarczała nam jedna noc w bazie. Tu sporą wysokość mieliśmy osiągnąć kilka razy, stopniując wrażenia, powracając w niższe partie i przeplatając górski wysiłek dniami totalnego odpoczynku.
Coyoacan, choć wcale nie znajduje się na obrzeżach Mexico City, jest zupełnie odmienne od zatłoczonych dzielnic, które przemierzaliśmy wcześniej autem. Guillermo specjalnie zabrał nas właśnie do Coyoacan, nie tylko dlatego, że to właśnie tam znajduje się dom i muzeum Fridy Kahlo (któremu poświęcę osobny wpis). "Miejsce kojotów" przypomina raczej miasto w mieście, zupełnie odrębny organizm, w którym pomimo ogólnego meksykańskiego rozgradiaszu życie płynie jakby wolniej. Nawet pomimo popularności centrum dzielnicy, czyli Villa Coyoacan.
Villa Coyoacan zwiedzana zarówno po zmroku, jak i za dnia, pozwala odkrywać się z wielu stron. Wieczorem, pod kościołem San Juan Bautista ludzie spotykają się by wspólnie tańczyć niesamowity aztecki taniec. Rytmiczne bębny i nadążające za nim transowe ruchy zgranego tłumu, wygrywające ciałem kolejną melodię - za pomocą poprzyczepianych do nóg grzechotek. W ciągu dnia - wewnątrz świątyń skupienie związane ze Środą Popielcową. Z zaskoczeniem obserwowałam zdobienia ołtarzy, w których wielokrotnie przewijały się motywy owoców kakaowca - co ma związek z silnym przeplataniem się azteckiej tradycji z chrześcijańskimi wpływami.
Villa Coyoacan zwiedzana zarówno po zmroku, jak i za dnia, pozwala odkrywać się z wielu stron. Wieczorem, pod kościołem San Juan Bautista ludzie spotykają się by wspólnie tańczyć niesamowity aztecki taniec. Rytmiczne bębny i nadążające za nim transowe ruchy zgranego tłumu, wygrywające ciałem kolejną melodię - za pomocą poprzyczepianych do nóg grzechotek. W ciągu dnia - wewnątrz świątyń skupienie związane ze Środą Popielcową. Z zaskoczeniem obserwowałam zdobienia ołtarzy, w których wielokrotnie przewijały się motywy owoców kakaowca - co ma związek z silnym przeplataniem się azteckiej tradycji z chrześcijańskimi wpływami.
Guillermo i Denise zaproponowali nam wizytę w tradycyjnej kawiarni El Jarocho, parzącej kawę z meksykańskich ziaren. Gdy jest się w Coyocan i nie wypije się kawy El Jarocho to tak, jakby wcale się tam nie było! Rzeczywiście, co trzecia osoba spacerująca po Villa Coyoacan miała przy sobie firmowy kubeczek. Świetnie wrażenie robi znajdująca się w centrum kawiarni maszyneria preparująca ziarna kawy. My skosztowaliśmy specjału El Jarocho, czyli cappuccino z przyprawami korzennymi. Nie znam dokładnej receptury, lecz szczególnie mocno odznaczał się anyż i kardamon. W połączeniu z bardzo aromatyczną kawą, smakowało to naprawdę wybornie.
W Coyocan natrafiłam na lokal z szyldem Cocoa, na którego widok moje serca zaczęło szybciej bić. Niestety, okazało się, że to tylko jedna z wielu cukierni - w żadnym wypadku nie był to sklep z tak poszukiwaną przeze mnie meksykańską czekoladą. Nie mniej jednak, w meksykańskich cukierniach można spotkać wiele ciekawych słodkich wypieków opartych np. na amarantusie, siemieniu lnianym, czy też doprawionych kminkiem (tak, nadal było to słodkie pieczywo). Amarantus zresztą jest tam tani jak barszcz, o czym przeczytacie na moim blogu jeszcze nie raz.
To właśnie na ulicach Coyoacan miałam okazję spróbować pieczonych świerszczy, doprawionych czosnkiem i limonką. Mam nawet filmik z degustacji! Sama nie odważyłabym się na kupno tego specjału, ale Guillermo postanowił poczęstować nas swoją porcją. Zresztą, Guillermo i Denise okazali się być niezwykle sympatycznymi i otwartymi ludźmi, o rewelacyjnym poczuciu humoru. Nie omieszkaliśmy się wytłumaczyć im, co w Polsce oznacza sformułowanie "Ale Meksyk"!
W Coyocan natrafiłam na lokal z szyldem Cocoa, na którego widok moje serca zaczęło szybciej bić. Niestety, okazało się, że to tylko jedna z wielu cukierni - w żadnym wypadku nie był to sklep z tak poszukiwaną przeze mnie meksykańską czekoladą. Nie mniej jednak, w meksykańskich cukierniach można spotkać wiele ciekawych słodkich wypieków opartych np. na amarantusie, siemieniu lnianym, czy też doprawionych kminkiem (tak, nadal było to słodkie pieczywo). Amarantus zresztą jest tam tani jak barszcz, o czym przeczytacie na moim blogu jeszcze nie raz.
To właśnie na ulicach Coyoacan miałam okazję spróbować pieczonych świerszczy, doprawionych czosnkiem i limonką. Mam nawet filmik z degustacji! Sama nie odważyłabym się na kupno tego specjału, ale Guillermo postanowił poczęstować nas swoją porcją. Zresztą, Guillermo i Denise okazali się być niezwykle sympatycznymi i otwartymi ludźmi, o rewelacyjnym poczuciu humoru. Nie omieszkaliśmy się wytłumaczyć im, co w Polsce oznacza sformułowanie "Ale Meksyk"!
Noir 88%
Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa.
Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 88%.
Masa netto: 4,5 g.
Noir 70%.
Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa.
Noir 70%.
Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 4,5 g
Dodanie odtłuszczonego kakao w proszku na prawdę robi różnicę w smaku.Im bardziej jestem zaangażowana w "czekoladową przygodę", tym bardziej mi to przeszkadza.Swoją drogą cieszę się,że wkrótce będę miała dostęp do Almy jak na wyciągnięcie ręki ( ok 20 min drogi pieszo).
OdpowiedzUsuńCo do pieczonych świerszczy.. Za Chiny nie wzięłabym tego do ust, nawet gdyby mnie ktoś poczęstował. :P.Przepraszam z góry ale na samą myśl zbiera mi się na wymioty. :P
Co sądzisz o ich firmowych produktach?
Usuńhttp://www.fiveoclock.eu/herbata/products/category/czekolady-130.html
W moim przypadku ta z kwiatem soli morskiej bardzo przykuwa uwagę :>. Sklep niedaleko więc jakby co, to nie trzeba zamawiać.Ostatnio wydaję kupę kasy na czekolady, nie dość,że nowe zamówienie ,które już zrealizowano wczoraj, to jeszcze "pobieżne" czekolady, jednakże zawsze tak mam, gdy mam dołka i sprawy nie układają się tak jak powinny.
Ja to się już tak rozpaskudziłam, że z czekoladowego asortymentu Almy już niewiele mnie interesuje. Zwłaszcza, iż mam wrażenie, że parę lat temu był bogatszy.
UsuńJestem bardzo otwarta kulinarnie, szczególnie podczas podróży. Na świerszcze skusiłam się bez problemu, ale na tortillę ze smażonym mózgiem wieprzowym już nie :P.
Tych czekolad z dodatkami do Five O'Clock nie robi czasem Cortez?
Wolę nie podliczać ile ja ostatnimi czasy wydałam na czekolady ;) Magiczna Szuflada pęka w szwach.
Prawię nie upuściłam kubka z herbatą na ziemię @_@.
UsuńTortilla ze smażonym mózgiem wieprzowym ?! To już mnie przerasta :D.
Nie wiem, jakoś nie mogłam się doszukać głębszego info o tych czekoladach.
Nie dość,że kasy leci dużo, tym bardziej jak manipuluje się kartą -.-" ,to wybieram przebieram, tak by być w pełni satysfakcjonowana.Czytam składy i badam każdy szczególik,który mógłby wpłynąć na walor czekolady :>
Mnie też mózgi przerosły. Wolę robale ;)
UsuńHaha, ja specjalnie nie mam karty :D
Jeszcze parę miesięcy temu pewnie by mnie te czekolady usatysfakcjonowały, ale teraz już czuję, że się rozczaruję. Wpadła mi ostatnio cała tabliczka tej 88 % i teraz to już nie mam na nią specjalnie ochoty, mimo że zakochałam się w ich mlecznych z przyprawami, ale to oczywiście zupełnie co innego.
OdpowiedzUsuńMam za to gigantyczną ochotę na Meksyk! Chyba zacznę odkładać i za dwa lata sobie na taki wyjazd pozwolę. :P
Mimo wszystko jestem bardzo ciekawa Twojej opinii, a szczególnie tego, czy pełnowymiarowa tabliczka również będzie miała tak nieciekawą strukturę. Hot Masala w porównaniu do tych neapolitanek to zupełnie inna bajka.
UsuńWarto odkładać!
No, może nie powtórzy się sytuacja z np. litewską TaiTau z Biedronki, którą koniec końców oddałam komuś bez otwierania. :P
UsuńI nie zrobiłyśmy porównania wrażeń :(
UsuńToż jak smak płaski jak decha pewnie, to nie byłoby co porównywać. :P Po przeczytaniu Twojej tamtej recenzji wiedziałam, że na pewno nie znajdę w niej "tego czegoś".
UsuńW sumie fakt, ale chociaż byśmy sobie razem ponarzekały :d
Usuńnazwa sugeruje paczkę solidnej porcji endorfin natomiast odtłuszczone kakao sprowadza na ziemię . Nie znam tej czekolady , ale po sprobowaniu innej z odtłuszczonym kakao patrzę na takie z ukosa. pozdrowienia .
OdpowiedzUsuńJakiej próbowałeś?
UsuńDzięki Tobie się dowiedziałam, że odtłuszczone kakao w składzie czekolady to zło i jak je widzę to już takich czekolad nie kupuję i faktycznie widzę różnice w smaku :)
OdpowiedzUsuńŚwietny opis Meksyku :) Świerszczy nigdy bym nie spróbowała, ale wypieki z amarantusa brzmią pysznie :)
Smak to jedno, dwa - że to po prostu nabijanie konsumenta w butelkę i droga na łatwiznę.
UsuńMuszę w którymś z kolejnych wpisów dodać fotki amarantusowych słodyczy :D
Koniecznie !! :)
UsuńAż się głodna zrobiłam na samo wspomnienie :)
UsuńZ racji tego że wprost uwielbiamy amarantus to pewnie w niejednym ciachu byśmy się zauroczyły ;) Ale tak szczerze, świerszcze lepsze od tych czekoladek czy nie? ;D
OdpowiedzUsuńDla Was i dla Ani muszę dodać fotki amarantusowych słodyczy!
UsuńNie wiem, ale z chęcią spróbowałabym świerszczy w czekoladzie!
Czasami niektórym markom lepiej wychodzi robienie czekolad mlecznych/deserowych niż gorzkich. Widać Dolfin należy do tej kategorii. Czekam na dalsze opisy <3 Gratuluje odwagi w jedzeniu świerszczy.
OdpowiedzUsuńBazując na moich doświadczeniach z Dolfin, rzeczywiście bardziej smakują mi ich mleczne czekolady.
UsuńBędąc tam po prostu musiałam ich spróbować!
Jej, jestem zdziwiona. Mi także 'coś' nie pasowało w 70%, była za słodka i dziwna, choć teoretycznie bardziej czekoladowa.. Za to 88% wspominam bardzo dobrze, wydała mi się diametralnie lepsza od Lindta 85%. O co chodzi :c
OdpowiedzUsuńMniam, świerszcze :D
Hmm, musiałabym ją sobie porównać z Lindtem 85%, jedna po drugiej ale... jakoś nie mam na to ochoty ;)
UsuńLiczyłam na kakaowy kop, a tu taka łagodność? Dla mnie to oczywiście na plus. :-)
OdpowiedzUsuńHmm, to nie była łagodność, lecz nijakość.
UsuńNie podlinkowuj mnie sto razy, bo się głupio czuję :P Czekolady rzeczywiście wyglądają kiepsko, ale w smaku i konsystencji były podobne do moich. Co o nich stwierdził ten koneser ciemnej czekolady? Że chcecie go otruć? :D
OdpowiedzUsuńP.S. Kuuurde, przegapiliście pielgrzymkę? Szkoda, bo to Wasze klimaty. Pomodlilibyście się troszkę i cmoknęli ode mnie pana papieża w suchą rączkę.
Będę podlinkowywać, gdyż jestem wdzięczna :D.
UsuńPrzewodnik nic nie powiedział ;).
To się nazywa DYPLOMATYCZNE MILCZENIE :D
UsuńZapewne :D Choć i tak by mnie nie uraził gdyby je skrytykował :)
UsuńMeksyk, super sprawa, zazdroszcze
OdpowiedzUsuńPolecam z całego serca!
UsuńWłaśnie wczoraj w Almie przez kwadrans dumałam nad Dolfinami, zastanawiałam się właśnie nad tymi dwoma wariantami, na szczęście na półce obok dojrzałam wersję z herbatą earl grey i na nią się zdecydowałam (i jeszcze na małą tabliczkę z różowym pieprzem).
OdpowiedzUsuńA Meksyku niesamowicie Wam zazdroszczę, też chętnie bym się wybrała :)
Daj znać, czy w ogóle wyczujesz w niej earl grey ;).
UsuńZbieraj kasę i leć! Niesamowita przygoda.
Bardzo ciekawie opowiadasz o Meksyku. Tan maja nieprzestrzeganie ruchu drogowego? To podobnie jest w Albanii, tez sie okropnie balam tam lazic, jezdza jak opętani!
OdpowiedzUsuńA na czekoladke to te 70 bym sie skusila, bo nie przemawiaja do mnie tanie platki sniadaniowe XD
Tam po prostu jest bardzo duży ruch, no bo mieszkańców jest mnóstwo. Są korki, robi się ciasno na drogach - ale o wiele bardziej niebezpieczną jazdę widziałam zarówno w Maroko, jak i w Armenii. Przejście na drugą stronę ulicy w Marakeszu to był jakiś koszmar!
UsuńW tym wpisie opis Meksyku pokonał Dolfina :)
OdpowiedzUsuńZdradzę, że w kolejnych dolfinowych wpisach generalnie też tak będzie ;)
UsuńTo nie jest wielka niespodzianka, Dolfin to raczej nie używa gatunkowego kakao, a to w smaku ciemnych tabliczek bardzo daje się odczuć.
UsuńMimo to dodatki mogły jakoś umilić sprawę, zaś mleczne czekolady też wypaść przyzwoicie. W końcu Lindt też nie korzysta z aromatycznego kakao, a nadal potrafi mnie urzec swoją prostotą smaku (sentyment mam i tyle :D).
Usuń