środa, 30 marca 2016

Zotter Kaffeepflaume mit Speck ciemna nadziewana śliwkami, boczkiem, czerwonym winem, rumem, orzechami laskowymi, kawą i przyprawami korzennymi


Chciałabym wypróbować wszystkich czekolad Zottera, jednak są takie tabliczki, których szczególnie mocno zapragnęłam od pierwszego wejrzenia. Zaliczała się do nich dziś opisywana Kaffeepflaume mit Speck, która niedawno pojawiła się w ofercie Zotter Handscooped. Dotąd jadłam tylko jedną zotterowską czekoladę z mięsem i była to niesatysfakcjonująca mnie MitziBlue Baconbits with Grapes. Miałam nadzieję, że mięsna Handscooped będzie równie udana co nadziewane warianty rybne i krwiste. Liczyłam na coś naprawdę pysznego i niecodziennego!

Tafla pachnie przede wszystkim piernikowo, z dominującym akcentem anyżu. Budzi skojarzenia także z grzanym winem oraz z wilgotnym ciastem orzechowym nadziewanym suszonymi śliwkami. To bardzo apetyczny zestaw aromatów, w którym to wcale nie czuć zapowiedzi mięsa - aczkolwiek wiemy, że na pewno będzie to dobrze doprawiona tabliczka.



Po przekrojeniu tafli dostrzegamy, iż warstwa 70-procentowej czekolady nie jest zbyt gruba. Życzyłabym sobie jej więcej. Nadzienie ma jasnobrązowy kolor pełen ciemnych drobinek. Zdejmując nożem kawałek samej czekolady odczuwamy, iż mocno przesiąknęła anyżem i ma w sobie nieco alkoholowych nut, również pochodzących z nadzienia. Wiedziałam, że w tym wypadku nie ma sensu rozpracowywać warstwy czekolady solo, należy skupić się na całości kompozycji.

Wnętrze okazuje się być dość zwarte, pół na pół gładkie i szorstkie - wydaje się być mocno sycące. Pierwszym wrażeniem smakowym jest wyrazista, rozgrzewająca alkoholowość płynąca z dodatku rumu oraz czerwonego wina. Nie mamy do czynienia z żadną ordynarną wódą, lecz z przyjemnie ciepłym i bogatym smakiem dobrych trunków. Wino i rum nieustannie podkreślać będą każdą nutę smakową wyczuwalną w Kaffeepflaume mit Speck.



Pozwalając kęsowi dalej rozpuszczać się w ustach, odczuwamy a'la smalcowatą tłustość i pewną nietypową galaretowatość. Wiem, że to brzmi niezbyt apetycznie, ale wierzcie mi, że z całą paletą idących za tym smaków wypadało to naprawdę dobrze - szczególnie w połączeniu z rumowo-winnym ciepłem. Wyraźnie wyczuwamy orzechy laskowe, które zdają się stanowić wraz z mlekiem bazę całego nadzienia. To one, w nugatowy sposób rozpościerają w ustach tłustawy, smakowity film.

Przebijając się przez tą orzechowo-mleczną masę docieramy w końcu do zatopionych w niej dwóch rodzajów drobinek. Pierwszy z nich to suszone śliwki. Są one delikatne, naturalnie słodkie, przyjemnie jędrne i soczyste. Zdają się być posypane cynamonem, a także podlane kawą - w zasadzie dopiero przy eksploracji śliwek zdałam sobie sprawę z obecności kawy w składzie. Kawowość dochodzi do głosu, cudnie mieszając się ze smakiem orzechów laskowych - mimowolnie tworząc wspaniały deser kawowo-orzechowy, korzennie przyprawiony, posypany śliwkami i oblany ciemną czekoladą oraz chlustem alkoholu.



W końcowym etapie rozpuszczania się kęsa w ustach, gdy soczyste śliwki również znikną - na języku pozostają jedynie twardsze, ale nadal jędrne cząstki. Niosą one ze sobą wyraźną słoność oraz winny posmak, a po przegryzieniu okazują się być smakowitymi kawałkami podprażonego boczku. Bardzo mięsnego, wyrazistego i autentycznego. Tak, jak śliwki wydawały się być skąpane w kawie, tak w wypadku boczku jawi mi się on jako maczany w czerwonym winie. Oh, doskonale przeplatają się smaki w tej niesamowicie zróżnicowanej kompozycji!

Boczek po prostu idealnie wkomponował się w całą paletę zawartych tu smaków, stanowiąc wyrazistą kropkę nad i. Po przełknięciu kęsa w ustach zostaje przede wszystkim słonawo-tłusty posmak boczku i anyżowy akcent. Alkohol przewijający się cały czas pod różnymi postaciami budził moje skojarzenia z kompozycją bardzo dobrze doprawionego wykwintnego bigosu - ze śliwkami, boczkiem i winem.


Jadłam już parę czekolad od Zottera, które również zawierały mnóstwo wymyślnych dodatków i stały się przez to przekombinowane - tu absolutnie tak nie było! Wszystko współgrało ze sobą, każdy ze składników był wyczuwalny na którymś z etapie degustacji, każdy wnosił coś ważnego do całości. Jedyne co bym zmieniła, to ilość i rodzaj czekolady - na pewno pogrubiłabym jej warstwę i zamieniła na taką o wyższej zawartości kakao. 80, a nawet prawie 90% świetnie by się tu spisało. Zwykła 70-tka nieco ginie pod naporem bogatego nadzienia.

Mój Mąż podążył w swoich skojarzeniach daleko posuniętym tropem. Skoro rybny Zotter wyglądał niczym filet z ryby, zaś krwisty Zotter jak zabrudzona rozszarpana rana - uznał, że Kaffeepflaume mit Speck imituje kotlet z mięsa mielonego otoczony lekko przypaloną panierką. Szalone, ale dlaczego niby miałabym się z nim nie zgodzić? Zotter ma wszak bardzo bogatą wyobraźnię, lecz jeśli nawet nie wykonywał owej czekolady z takim zamysłem, to dlaczego sami nie możemy sobie stworzyć tego wyobrażenia? Świat czekolady to niekończące się pole do fantazjowania!



PS Po raz kolejny Kimiko czyta w moich myślach: opublikowała swoją recenzję Zotter Kaffeepflaume mit Speck dzień po naszej degustacji - zapraszam do lektury porównawczej!

PS Na Zottery polujcie w biokredens.pl!!!

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, suszone śliwki, syrop cukru inwertowanego, pełne mleko, boczek, czerwone wino, rum, orzechy laskowe, cynamon, kawa w proszku, sól, kardamon, anyż, laski wanilii w proszku, lecytyna sojowa, pełny cukier trzcinowy.
Masa kakaowa min. 70%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 475 kcal.
BTW: 6,6/32/36

poniedziałek, 28 marca 2016

Original Beans Edel Weiss 40% biała z Dominikany


W poprzednim wpisie wspomniałam, iż musieliśmy przerwać degustację stówki od Menakao przez wzgląd na wielki apetyt mojego Męża na coś słodkiego. Mając Magiczną Szufladę pełną coraz to wymyślniejszych tabliczek wymagających dużego skupienia zupełnie nie wiedziałam, co mam mu zaproponować. Na szczęście, parę dni wcześniej odwiedziłam Olgę z livingonmyown.pl. Popijając herbatę i głaszcząc wspaniałą Rubi dokonałyśmy małej czekoladowej wymiany. Jedną z tabliczek, której posiadaczką stałam się dzięki Oldze, była dziś opisywana biała Original Beans. Olga bardzo się wysilała, by zostawić dla nas połowę tej tabliczki (czyli 35 g), za co należą się jej wielkie podziękowania! Jej recenzję możecie przeczytać tutaj.

Original Beans to niezwykła szwajcarska marka. Każda sprzedana tabliczka wyprodukowana przez nią równa się z jednym posadzonym drzewem kakaowca. W ten sposób, właściciele Original Beans postanowili mieć swój wkład w ochronę najdzikszej przyrody. Pełna równowaga - korzystają z dobrodziejstw natury sięgając po najszlachetniejsze ziarna kakao i jednocześnie oddają w jej troskliwe ramiona kolejne drzewa. Tam, gdzie przez działalność innych ludzi owa równowaga bioróżnorodności została wcześniej zachwiana. Akcja niecodzienna i jak najbardziej godna pochwały! Prócz swej wyjątkowej etyki, marka wyróżnia się również uznaniem zdobytym na wielu międzynarodowych czekoladowych konkursach. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o firmie, zapraszam do przejrzenia pięknie wykonanej witryny internetowej Original Beans.


Przeglądając ofertę Original Beans nabieram wielkiej ochoty na wypróbowanie wszystkich dostępnych wariantów. Dzięki Oldzie, w pierwszej kolejności miałam możliwość skosztowania wyjątkowej czekolady z ich asortymentu, a mianowicie jedynej propozycji białej. Edel Weiss 40% cechuje się niesamowitym jak na białą czekoladę składem. Powstała jedynie z trzech elementów: tłuszczu kakaowego, surowego cukru trzcinowego oraz szwajcarskiego pełnego mleka. Żadnej wanilii, żadnej lecytyny. Swą 40-procentową zawartością masy kakaowej przebija większość tabliczek mlecznych! Chyba nigdy dotąd nie spotkałam się z tak obfitą w kakao białą czekoladą.

Ponadto, Edel Weiss 40% to jedna z niewielu białych czekolad single-origin. Tłuszcz kakaowy w niej zawarty pochodzi z ziaren Trinitario zebranych w dolinie rzeki Yuna w Dominikanie. Będąc pewna tak wysokiej jakości, od razu przypomniałam sobie boską wenezuelską Willie's Cocoa El Blanco. Nie spodziewałam się jednak, że biała Original Beans będzie czekoladą w jej stylu. Miałam pełną słuszność.


Białą tabliczkę o delikatnym żółtawym zabarwieniu (bledszym niż w samym tłuszczu kakaowym) podzielono na nieduże kostki. W zapachu dominuje bardzo wyraźna maślaność, przez chwilkę jakby zjełczała (a może po prostu z nutą dzikości? Pewnie tak, bo koniec końców to wrażenie umyka i nie niesie ze sobą żadnych przykrych doznań).

Kostka umieszczona w ustach okazuje się być bardzo delikatna i gładka, rozpościera się na podniebieniu niczym chmurka, w bardzo maślany sposób - choć w swobodnym rozpuszczaniu się trzeba jej trochę pomóc. Głównym wrażeniem smakowym jakie ze sobą niesie są lody śmietankowe, idealnej jakości, najwykwintniejsze. Stworzone wprost z pełnotłustej śmietany, lekko dosłodzone trzcinowym cukrem. Niespieszne rozpuszczanie się tej czekolady pozwala na pełne delektowanie się boskim smakiem.


Producent wspomina na opakowaniu o bananowych nutach wyczuwalnych w tej czekoladzie. Jestem skłonna zgodzić się, że tabliczka niesie z sobą jakieś bananowe echo, jednak brzmi ono daleko w tyle za doskonałą śmietankowością. Bardzo dobrze, że nie spodziewałam się po Edel Weiss 40% tak niesamowitego bogactwa jak w Willie's Cocoa El Blanco. Tu również mamy do czynienia z rewelacyjną jakością, ale utrzymaną w bardziej klasycznym tonie tego, co ludzie kojarzą z białą czekoladą. W tym przypadku, Original Beans stworzyło ideał wyobrażenia o czystej białej czekoladzie, ponadto bez śladu wanilii - czysta biel, moc fuzji tłuszczu kakaowego z pełnotłustym mlekiem.


Wbrew pozorom, czekolada absolutnie nie jest przesłodzona. Głęboki śmietankowy smak równa się naturalnej śmietankowej słodyczy. Cukier trzcinowy dosładza również w nieco inny sposób, bardziej karmelowy, lekko palony - co tym mocniej podkreśla walory tłustego mleka. Nie ma tu żadnych niepożądanych nut, nie czuć żadnej ordynarności cukru czy mleka w proszku jak w wielu białych czekoladach.

W swej nieprzebranej śmietankowości Original Beans stwarza wręcz wyidealizowaną białą czekoladę. Coś, co posmakuje niemal każdemu. Tak proste, a tak idealne, klasyczne, lecz wybitne. Dla siebie ponownie wybrałabym Willie's Cocoa El Blanco, ponieważ kocham dzikość w czekoladzie, jednakże Edel Weiss jest godna polecenia dla wszystkich, którzy kochają klasykę. Na pewno się nie zawiodą, jakość jest doskonała... Po tej degustacji mój apetyt na pozostałe tabliczki od Original Beans wrósł kilkukrotnie! Jedna z lepszych białych czekolad jakie jadłam.


PS Dzień po napisaniu mojej recenzji swoją opinię te temat tej czekolady opublikowała Kimiko. Zapraszam do kolejnej lektury porównawczej!

Skład: tłuszcz kakaowy, surowy cukier trzcinowy, pełne mleko.
Masa kakaowa min. 40%.
Masa netto: 70 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 625 kcal.
BTW: 6/47/44

sobota, 26 marca 2016

Menakao Bold & Punchy ciemna 100%


Po zakończeniu relacji z mojego wyjazdu do Meksyku, nadal pozostańmy w sferze intensywnych doznań. Po powrocie do Polski, pierwszą jedzoną tu czekoladą miała być Menakao 100%. To dawny prezent od Sekretów Czekolady, którego degustację przeciągałam, pragnąc najpierw zapoznać się z pozostałym asortymentem madagaskarskiej manufaktury. Przeciągałam tak długo, aż Menakao wprowadziło do oferty nowe tabliczki, zmieniając tym samym szatę graficzną opakowań wszystkich swoich czekolad. Moja stóweczka była egzemplarzem opakowanym jeszcze w stary sposób, który mi osobiście o wiele bardziej się podobał.

Na szczęście, na nowych opakowaniach nadal występują reprezentanci madagaskarskich ludów - to się nie zmieniło. Na froncie stuprocentowej Bold & Punchy dostrzegamy mężczyznę z ludu Betsimisaraka, z którego kobietę podziwiać możemy na opakowaniu Bright & Citrusy (po charakterystykę tego ludu odsyłam więc do recenzji powyższej czekolady). W moich oczach, producent wybrał Betsimisaraka na ozdobę swoich najbardziej ekstremalnych czekolad.


Do Bold & Punchy zrobiliśmy dwa podejścia. Z pierwszego musieliśmy zrezygnować już po małym kawałku, bowiem mój Mąż miał tego dnia niesamowitą ochotę na słodkie. Co jak co - stówka takiej chcicy nie zaspokaja. Powróciliśmy do niej następnego dnia wiedząc już, że jest to jedna z najprzystępniejszych czekolad 100%, jakich dotąd było nam dane próbować.

Czekolada zdaje się być wyjątkowo jasna jak na stówkę. Posiada czerwonawe zabarwienie charakterystyczne dla Menakao. Po głośnym przełamaniu i obserwacji jej przekroju zdaje się mieć dość miękką strukturę. Naprawdę nie wygląda groźnie.


Pachnie zaskakująco delikatnie, niosąc ze sobą nuty dobrze mi znane z pozostałych czekolad Menakao. Od razu można poznać, że to wyrób tej marki. W zintensyfikowany sposób odznaczają się dzikie czerwone owoce i rozgrzana ziemia, mimo wszystko mając w sobie wiele wyważonej subtelności.

Pierwszy kęs niesie ze sobą mocny kwasek w stylu Menakao - autentycznie owocowo-kefirowy. Najpierw uderzają pomarańcze z grejpfrutami, potem cała seria czerwonych owoców, a na koniec zalewa nas błoga kefirowość. W konsystencji na początku czekolada zdaje się być proszkowo-sypka, niczym drobnoziarnisty piasek. To uczucie jest wzmagane przez narastający z każdą chwilą posmak gęstego kefiru. Posmak? Posmak to złe sformułowanie, tu po prostu czuć prawdziwy kefir!


Im dalej, tym proszkowość czekolady przechodzi w coraz równiejszą strukturę - tak, jakby kefir rozlewał się w ustach całą swoją zbitą gęstością, tylko raz po raz przypominając konsystencją zawilgoconą mąkę. Na wierzch wychodzi wilgoć kwaśnej gleby, o tak, ta czekolada jest zdecydowanie wilgotna - choć nie tworzy w buzi zalepiającego mułu. Mieszający się z iluzją gleby nieustannie powracający kefir sprawiał, że ciągle zapominałam o licznych owocach, jakie również się tutaj pojawiały. Nie wychwytywałam ich zbyt wyraźne zapewne przez to, że brak jakiegokolwiek dodatku cukru pozbawił je naturalnej słodyczy. Mieliśmy więc grejpfruta tylko i wyłącznie kwaśnego, tylko kwaśne porzeczki itd. Z tego powodu muszę stwierdzić, że moją faworytką jest jednak osiemdziesiątka od Menakao, gdzie odrobina cukru świetnie dopełnia całości.


Mimo wszystko, jest to jedna ze smaczniejszych stówek, ale próbując ją w ciemno nie dałaby sobie ręki uciąć, czy nie jest to czasem 90%. Niesamowicie ekscytowałam się przed rozpoczęciem tej degustacji, lecz w gruncie rzeczy nie zachwyciła mnie ona. Nie działo się w niej nieskończenie dużo. Po rozpracowaniu innych tabliczek Menakao, Bold & Punchy była dla mnie w pewien sposób przewidywalna, bardzo typowa. Na pewno jest to podróż przez bogaty świat kwaśności - naturalny, mleczno-warzywno-owocowy. Tak, również tu powrócił do mnie intrygujący posmak kapusty z grzybami znany z Robust & Bold. Nie jest to kwaśność siarkowa i chamska, lecz w 100% kojarząca się z jej naturalnymi źródłami spożywanymi na co dzień.


Bold & Punchy z każdym kęsem smakuje coraz bardziej i na pewno zaspokoi chęć na kakao i na coś specyficznego. Nie polecałabym jednak rozpoczynania przygody z Menakao od tej czekolady. Wydaje mi się, że obrana przeze mnie droga w degustowaniu wyrobów tej marki jest godna naśladowania - od wersji mlecznej, przez czystą 72%, dalej asortyment tabliczek z dodatkami, potem boska 80% i na końcu stówka. Ta czekolada jest podsumowaniem tego, co ma do zaoferowania madagaskarskie kakao w interpretacji Menakao. Mając jednak wybierać wariant do ponownego próbowania, cofnęłabym się o krok do Robust & Bold, która chyba stała się moim menakaowym ulubieńcem.


PS Co ciekawe, niedawno miałam okazję spróbować ponownie Fudgy & Light, ale w nowej odsłonie - prócz zmienionej szaty graficznej dodano do jej składu... 1% masy kakaowej. Fugdy & Light była pierwszą próbowaną przeze mnie Menakao, która niegdyś zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Nowa wersja wydawała mi się nadal bardzo smakowita, lecz... dziwnie uładzona, nie tak bardzo dzika, z wyraźnie uwypuklonym akcentem kefiru. Być może to kwestia mijającego czasu i zmieniającej się percepcji, a może rzeczywiście zmiana wykonania... Jak się okazało, nie pozostaję jedyną osobą z tymi odczuciami, ale szkoda, że nie porównam już ze sobą obu wersji.

PS 2 Poza tym, to właśnie jestem sobie w górach! Relacje ze szlaków oczywiście będą, ale dopiero w połowie kwietnia - najpierw muszę opublikować recenzje czekolad jedzonych po powrocie z Meksyku.


Skład: ziarna kakao z Madagaskaru, tłuszcz kakaowy.
Masa kakaowa 100%.
Masa netto: 75 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 635.74 kcal
BTW: 13,6/51,02/30,54

czwartek, 24 marca 2016

Meybona Collage Trio ciemna z truskawkami i pieprzem, mleczna z żurawiną i kokosem, biała z wiśniami i makiem


Jeśli nie możecie się już doczekać opisu szczytowania na Pico De Orizaba, będącego kontynuacją poprzedniego wpisu, przejdźcie od razu kilka akapitów w dół. Najpierw skupię się na kolejnym prezencie od Olgi z livingonmyown.pl, a potem powrócę do górskich przygód.

Parę dni temu Olga opisała u siebie zestaw trzech czekolad Meybona, jaki otrzymała od swojego taty. Postanowiła zostawić mi po kawałku z każdego wariantu, za co bardzo jej dziękuję. Tym gestem spełniła pewne moje dawne marzenie, o którym już całkowicie zapomniałam. Jesienią 2013 roku, w Górach Sowich posilaliśmy się czystą mleczną czekoladą Meybona, jaką sprezentowała mi koleżanka ze studiów. Czekolada przypadła mi do gustu, więc z zaciekawieniem zapoznałam się z pozostałym asortymentem tej niemieckiej firmy na ich stronie internetowej. Wówczas bardzo zapragnęłam wypróbować każdego wariantu z serii Collage. Po latach, dzięki Oldze mogłam wypróbować trzy z nich - choć już wcale mi tak na owej marce nie zależało, ale warto było zweryfikować dawne zachcianki.


 

Wraz z Mężem sięgnęliśmy po trójkę z Meybony podczas oczekiwania na lot do Madrytu na lotnisku Berlin Tegel. Były to więc nasze pierwsze czekolady w podróży do Meksyku. Zaletą wszystkich czekolad, z których oryginalnie w zestawie każda waży po 30 g, jest bardzo obfite i równomierne obsypanie dodatkami. Z drugiej strony, można to też traktować jako wadę, jeśli chciałoby się mieć możliwość przetestowania samej czekolady, bez posmaku dodatków - wtedy może to być problem. Nie mniej jednak, wizualnie tabliczki przedstawiają się bardzo ładnie i bogato.


Wersja ciemna zawiera jedynie 50% masy kakaowej. Jest dość znacznie słodka, pozbawiona proszkowatości, ale również wyzbyta jakiejkolwiek głębi. Sama w sobie wydawałaby mi się dość męcząca, bowiem miała w sobie pewien pierwiastek banalnej suchości. Powierzchnia tabliczki upstrzona była kawałkami truskawek - zarówno w formie liofilizowanych kwadracików, jak i drobnego proszku. Mam bardzo dobre wspomnienia z liofilizowanymi truskawkami jako dodatek do czekolady - są pulchne i autentyczne w smaku - Meybona również zaprezentowała całkiem miłą truskawkę. Mimo wszystko, nie do końca pasowała mi ona do bladej w smaku deserowej czekolady. 

Dodatek kolorowego pieprzu, dla wielu kontrowersyjny, mi w tym wypadku wydał się zbyt mało charakterny. Może gdyby dołożono tu jeszcze szczyptę chili, pieprz nabrałby bardziej zawadiackiego uroku. Tym czasem, charakterystyczny posmak jego rozdrobnionych ziarenek zdawał się być nieśmiały w towarzystwie kakao i truskawek. Warto zaznaczyć, że próbowałam tą czekoladę przed rozsmakowaniem się w meksykańskiej kuchni, więc moje kubki smakowe jeszcze nie były przez nią spaczone. Po prostu produkt wydał mi się zbyt mało wyrazisty jak na czekoladę z pieprzem. Choć z drugiej strony, Meybona lepiej poradziła sobie z tym wyzwaniem niż chociażby Violet Kangaroo, którego to pieprzowa tabliczka była zupełnie niezjadliwa.


Wersja mleczna, pomimo tej samej (36%) zawartości kakao co jedzona w 2013 roku pełna tabliczka - wydaje się być od niej o wiele bardziej płaska i nijaka. Założę się, że czekolada zupełnie się nie zmieniła, po prostu ja zjadłam w międzyczasie mnóstwo o wiele lepszych mlecznych tabliczek. Było mlecznie-słodko, z kakaowym muśnięciem, całkiem miło, ale już nie pragnęłabym jej solo. O dziwo, dodatki również nie podbiły mojego serca, choć żurawina z kokosem zapowiadały się całkiem nieźle. To zwyczajna suszona żurawina i zwyczajne wiórki kokosowe - oba nie nadają kompozycji nawet jakiegoś smakowitego aromatu (a podświadomie oczekiwałam tego po kokosie). Wolałabym, gdyby oba dodatki były bardziej wilgotne i miąższyste. Może wtedy, wraz z rozpuszczającą się w ustach czekoladą, stanowiłyby bardziej zgrany zespół.


Wersja biała kusiła mnie przede wszystkim przez wzgląd na mak. Ostatnio próbowane przeze mnie czekolady z dodatkiem maku zawsze były smakowite. Niestety tym razem nic mnie nie urzekło. Choć produkt pachniał całkiem przystępnie, mlecznie-owocowo, to sama biała czekolada okazała się bardzo przeciętna. Wzbudzała skojarzenia z najtańszymi wyrobami tego typu, choć na szczęście jej mydlaność nie była na wyjątkowo wysokim poziomie. Zabrakło mi tu aksamitnej śmietankowości - zamiast niej otrzymałam dziwnie przytłumioną słodycz. Drobinki liofilizowanych wiśni są wprawdzie naturalnie kwaskowate i całkiem smaczne, ale chętniej widziałabym je w towarzystwie ciemnej czekolady. Mak, który miał być gwoździem programu, jest niestety niemal zupełnie nie wyczuwalny. Ginie w białoczekoladowej masie, jeszcze dobity przez wiśniowe akordy. Szkoda biedaka.

Podsumowując - nie mam pojęcia, która z trzech tabliczek najbardziej mi smakowała. Wszystkie były utrzymane na przeciętnym poziomie i w każdej czegoś mi brakowało. Na pewno jest to ładnie wyglądający zestaw czekolad, dobry na prezent, ale... gdybym obecnie go od kogoś dostała, pewnie z chęcią bym się podzieliła. Wypróbowanie całego asortymentu Meybony już dawno słusznie przestało być moim marzeniem. Wejście w świat czekolad single-origin całkowicie zmienia myślenie o czekoladzie...


Powróćmy jednak do świata powyżej 5000 m n.p.m...


Widok na krater Pico de Orizaba. Strach podchodzić bliżej...


Ostatnie metry. Słońce oświetla krzyż znajdujący się na szczycie. Widzę już ludzi finiszujących od strony północnej. Jeeest! O godzinie 8:30 staję na 5636 m n.p.m. Staję, po czym bardzo szybko się kładę, padam na ziemię i mam ochotę się w niej tarzać! Mój Mąż robi zdjęcia, a ja z dzikim uśmiechem odpoczywam i łapię oddech. Z racji, że wiatr był dość silny, przenieśliśmy się bliżej krateru, gdzie śnieżna zaspa osłaniała nas przed zimnem. Tam wraz z Moisesem i Jose świętowaliśmy sukces.

Słońce tak pięknie świeciło, widoczność dookoła była bardzo dobra - wokół nas roztaczała się nieprawdopodobna przestrzeń! Byliśmy na dachu Meksyku. Od północnej strony przychodzili kolejni wspinacze, z najróżniejszych stron świata - my tego dnia byliśmy jedyną ekipą podchodzącą od strony południowej. Wmusiłam w siebie banany - najlepiej smakujące pożywienie na takiej wysokości - i delektowałam się chwilą. Było mi dość zimno, ale nie chciałam się stamtąd ruszać. Chwile relaksu na szczycie, o który się tak walczyło - zawsze są niezapomniane.





 

 Nie bałam się zejścia, bo Moises powiedział, że będzie ono kilka razy łatwiejsze niż podejście. Naprawdę tak było. Zejście ponownie opierało się na zsuwaniu się po piargach. W gruncie rzeczy, dopiero oglądając się za siebie podczas zejścia zdałam sobie sprawę, jakie stromizny musieliśmy pokonać - mimo tego, że nie schodziliśmy dokładnie tą samą trasą. Choć zejście w stronę schronu było długie, to z czystym sumieniem można je nazwać relaksującym. Cel został osiągnięty!

W schronie pojawiliśmy się ok. 11:20. Tam wraz z Mężem zjadłam coś konkretniejszego. Do auta było już blisko. Czekający na nas kierowca uściskał nas na przywitanie, serdecznie nam gratulując. Wsiedliśmy do samochodu. Wyboista droga zupełnie nam nie przeszkadzała z natychmiastowym zapadnięciu w sen.




W Serdan przepakowaliśmy się z powrotem do Nissana i po pożegnaniu z tamtejszą rodziną ruszyliśmy w długą drogę do Mexico City. Starałam się nasycić wzrok ostatni raz mijanymi meksykańskimi krajobrazami. W Mexico City chłopacy zameldowali nas w pięknym hotelu Maria Christina położonym w centrum. Pożegnanie z Moisesem i Jose zdawało mi się zbyt szybkie, zbyt zdawkowe...

Wzięliśmy prysznic i poczęliśmy przygotowywać nasze bagaże do lotu powrotnego. Gdy były już gotowe, ruszyliśmy na miasto celem znalezienia lokalu godnego ostatniej kolacji. Zdecydowaliśmy się na restaurację Tequila Herradura, gdzie oboje zamówiliśmy fajitas de pollo. Po ostatnim porażkowych fajitas w Choluli musieliśmy się odkuć. Jako przystawkę kelner przyniósł nam nachosy i gorący dip serowo-pomidorowy. Obok stanęły miseczki z ośmioma różnymi sosami, plus oczywiście limonki. Po chwili na stół wjechały wrzące półmiski z genialnym fajitas. Kurczak doskonale przyprawiony, papryki i cebula podpieczone tak bosko, iż przypominały skarmelizowane. Tortille podano w zamykanym naczyniu, aby jak najdłużej trzymały ciepło. Do tego, wśród i tak nieprzebranego bogactwa sosów - idealne guacamole. Uhh, ależ to była pyszna kolacja! W drodze powrotnej natrafiliśmy na multitap z piwami rzemieślniczymi. Namawiałam Męża, abyśmy się tam zatrzymali choć na jeden kufel - nie zrobiliśmy tego, czego do dziś żałujemy.



Kolejnego dnia rano dzięki wi-fi sprawdziłam maila i już wiedziałam, że z naszym lotem powrotnym będzie coś nie tak. Wydałam multum kasy na telefony do pośrednika linii lotniczych. W miarę uspokojeni, udaliśmy się na spacer do pewnego przyhotelowego lokalu na śniadanie. Również świetnie trafiliśmy z jedzeniem. Moje przepyszne huevos jarochos nasyciło mnie na cały trudny dzień oczekiwania na lotnisku... No ale o powrocie pisałam już tu, na początku relacji z Meksyku. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Zostały nam nasze cudne meksykańskie wspomnienia, których nikt nam nie zabierze!


 Ciemna z truskawkami i pieprzem.
Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kawałki liofilizowanych truskawek 2%, grubo mielony kolorowy pieprz 1,5% (ziarna pieprzu, papryka), sproszkowane liofilizowane truskawki 1%, lecytyna sojowa, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 50%.
Masa netto: 30 g.

Mleczna z żurawiną i kokosem.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 19%, suszona żurawina 13% (cukier, żurawina, olej słonecznikowy), miazga kakaowa, wiórki kokosowe 3%, lecytyna sojowa, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 36%.
Masa netto: 30 g.

Biała z wiśniami i makiem.
Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 21%, odtłuszczone mleko w proszku, kawałki liofilizowanych wiśni 3%, mak 2%, lecytyna sojowa, wanilia burbońska.
Masa kakaowa min. 29%.
Masa netto: 30 g.

wtorek, 22 marca 2016

Klingele Chocolade Green Dream ciemna 72% z limonką


Nim przejdę do relacji z wejścia na najwyższy dotąd szczyt w moim życiu, najpierw parę zdań na temat pewnej czekolady (w końcu to blog czekoladowy!). Choć wraz z ostatnim wpisem zakończyłam opisy neapolitanek Dolfin, nadal pozostajemy w Belgii. Olga z livingonmyown.pl podjęła współpracę z dystrybutorem belgijskiej firmy Klingele Chocolade. W paczce, jaką otrzymałam od niej przed wyjazdem do Meksyku, znalazła się między innymi połowa batona z ciemnej czekolady z dodatkiem limonki. Owa czekoladka to jeden z produktów Klingele, wchodzący w skład marki Green Dream. Inną czekoladową marką Klingele jest Balance, o której to mogliście już poczytać u Olgi, a na moje opinie musicie jeszcze poczekać.

Seria Green Dream jest przez Klingele Chocolade prezentowana jako marka kładąca nacisk na idee sprawiedliwego handlu i rolnictwa ekologicznego. Nie znamy jednak miejsca pochodzenia ziaren kakao, a pomimo zapewnienia o wysokiej jakości produktów, w składzie wszystkich ciemnych tabliczek Green Dream odnajdziemy odtłuszczone kakao w proszku. Co z tego, że jest ono eko! Nie powinno się tam znajdować w ogóle. Hasło "Chocolates from Heaven" towarzyszące logo Green Dream niespecjalnie mnie przekonuje.

Autor: Olga z livingonmyown.pl

Powiem Wam szczerze, że niewiele pamiętam z degustacji naszej limonkowej czekolady. Jedliśmy ją pierwszego poranka w Meksyku, w biurze HG Mexico, tuż po naszym śniadaniu. Akurat gdy wyjęliśmy czekoladkę z opakowania, zeszli się nasi gospodarze i rozpoczęliśmy rozmowy. Nie zrobiłam nawet zdjęć, dlatego muszę posiłkować się fotką autorstwa Olgi. Tego poranka, spróbowaliśmy po raz pierwszy meksykańskiej potrawy, a mianowicie tamales. Jest to popularne uliczne jedzenie, które tradycjami sięga do kilku tysięcy lat przed naszą erą! Prostota kukurydzianego ciasta nadziewanego różnorakim farszem (my akurat jedliśmy je z pikantnym kurczakiem), zawijanego w liście kukurydzy sprawia, iż jest to danie szybkie do wykonania i bezproblemowe do podania. Ok, zaraz zaraz, ale czy ja czasem nie miałam pisać o czekoladzie?

Limonkę w czekoladzie bardzo polubiłam chociażby w Lindt Excellence Lime Intense. W Green Dream urzekły mnie spore - jak na małe kostki - paski ciętej limonki, w smaku autentycznie kojarzące się z świeżym owocem (dopiero potem miałam mieć często do czynienia z limonką - w Meksyku stosuje się ją niemal do wszystkiego). Dziwi mnie wygląd wnętrza czekolady utrwalony na zdjęciu, jakie dostałam od Olgi. Zapamiętałam limonkowe cząstki jako większe. Nie mniej jednak, sama czekolada niezbyt dobrze się spisuje na tle smakowitego, orzeźwiającego dodatku. 72-procentowa zawartość kakao jest zawyżona przez nieszczęsne kakao w proszku, nie ma się co tutaj doszukiwać jakiejkolwiek głębi. Na szczęście, nie ma tu również proszkowatości i czekolada jest przystępna. Na tle limonki wydaje się być nader słodka, ale w przyjemny sposób - cukier trzcinowy robi swoje! Nie odczuwam potrzeby próbowania jej w większym formacie, aczkolwiek być może jeszcze raz zasiadłabym do mniejszego kawałka w spokojniejszych okolicznościach.



Kontynuując relację z poprzedniego wpisu - dnia 15 lutego po godzinie jedenastej ponownie spotkaliśmy się z Moisesem, który tym razem przyjechał po nas wraz z Jose - najmłodszym przewodnikiem w ekipie HG Mexico. Zapakowaliśmy nasz dobytek do Nissana i ruszyliśmy w kierunku Veracruz, żegnając się z uroczą Cholulą. Udaliśmy się w kilkugodzinną drogę do miasta Serdan, leżącego w pobliżu szczytu Sierra Negra 4680 m n.p.m. i górującym nad nim najwyższym wulkanem Meksyku - Pico De Orizaba 5636 m n.p.m. Jego aztecka nazwa to Citlaltépetl, czyli Gwiezdna Góra - i to właśnie ona miała być naszym celem kolejnego dnia.

W położonym na 2565 m n.p.m. Serdan podjechaliśmy na podwórze domu zaprzyjaźnionej z HG Mexico rodziny, gdzie przepakowaliśmy swoje bagaże do auta z napędem 4x4. Nim się do niego przesiedliśmy, udaliśmy się jeszcze na spacer po centrum Serdan. Podobnie jak w Amecameca, trafiliśmy akurat na dzień targowy, od którego prędko rozbolała mnie głowa. Moises zaprowadził nas do ulicznego lokalu, gdzie zjedliśmy przepyszne tortille z serem oraz kwiatami dyni i cukinii. W końcu ulokowaliśmy się w terenowym samochodzie, którego kierowcą był mieszkaniec Serdan. W piątkę, ciężkimi drogami wyruszyliśmy w góry.


Sierra Negra i nasze autko.

Dotarliśmy pod maleńkie schronisko położone po południowej stronie Pico De Orizaba. Popularniejszą drogą wejścia na ów szczyt jest trasa północna, biegnąca przez lodowiec - toteż po północnej stronie znajduje się większe schronisko Piedra Grande. Wraz z moim Mężem byliśmy szczęśliwi, że krótką noc przed atakiem na Pico będziemy mogli spędzić w ciszy i spokoju. W naszym schronisku było tylko jedno pomieszczenie, a jedynym wyposażeniem był kominek. Jose rozpalił w nim, więc zrobiło się naprawdę przytulnie. Rozłożyliśmy śpiwory na karimatach i po osiemnastej udaliśmy się spać. Niestety, noc tylko z pozoru była dla mnie spokojna. Namolne sny o mojej pracy nie pozwalały mi normalnie zasnąć. W końcu, minutę po północy zadzwonił budzik. Oto 16 lutego 2016 - nasz dzień podejścia na najwyższy szczyt Meksyku!


Po śniadaniu i kawie wsiedliśmy do auta, którym zostaliśmy podwiezieni jeszcze wyżej, aż do krańca drogi. Kierowca został w samochodzie, a nasza czwórka powoli ruszyła pod górę, południową trasą. W przeciwieństwie do Iztaccihuatl, podejście na Pico De Orizaba prowadzi stale w górę, pod coraz to większym kątem. O drugiej w nocy zrobiliśmy krótką przerwę w schronie położonym na 4600 m n.p.m. Wychodząc z niego czułam, że moje samopoczucie nie jest najlepsze. Gdy posuwaliśmy się wyżej zdawało mi się, jakbym zaraz miała dostać okres. Czytelniczki wiedzą, że nie jest to najrozkoszniejsze uczucie, które mobilizowałoby do wysiłku fizycznego. Co jakiś czas musiałam przystawać by nabrać oddech. Mozolne podchodzenie w ciemnościach pod górę po skałach i piachu zdawało się trwać w nieskończoność, na dodatek moja motywacja wydawała się jakaś przytłumiona... Mój Mąż dał mi dwie czekoladki Merci, abym się nieco wzmocniła - jedną schowałam do kieszeni, a drugą niemal całą wyplułam, tak bardzo gęstniała mi w ustach - naprawdę nie czułam się najlepiej. W końcu nastał świt. Dopiero widoki, jakie ukazały się moim oczom dały mi kopa...




Największy przypływ energii wstąpił we mnie w najtrudniejszym momencie wspinaczki. Zdawało mi się, że wchodzimy już cały dzień, a podejście stawało się coraz bardziej strome. Na dodatek skały po których stąpaliśmy były częstokroć ruchome, a jasny wulkaniczny piach sypał się spod nóg. Każdy krok trzeba było dokładnie przemyśleć. Gdyby wszystko zasypane było śniegiem po prostu maszerowalibyśmy bezpiecznie w rakach - natomiast gołe skały bywają bezlitosne, i to jeszcze przy takiej stromiźnie. Moises dobrze wiedział, jak wzbudzić w nas motywację, ukazując nam w daaaaali punkt, skąd jest jedynie pięć minut do szczytu. 



Wola walki wezbrała we mnie i stawiałam kolejne kroki tak intensywnie myśląc, jakbym rozwiązywała najtrudniejszą łamigłówkę. Tu podeprzeć się lewym kijkiem, tu ustawić prawą stopę pod takim kątem, tutaj się pospieszyć, tu złapać się skały. Zbliżający się szczyt był dla mnie świętością, skarbem, do którego pędziłam przez skalny labirynt pełen ukrytych zasadzek. Słońce, słońce coraz wyżej, po siedmiu godzinach w końcu dochodzimy do płaskiego punktu skąd już wyrasta sam stromy finisz wprost na szczyt... Zmęczenie mieszało się z euforią, jeszcze kilka minut...




Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, limonka 3,3%, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa.
Masa kakaowa min. 72%.
Masa netto: 30 g.
Wartość energetyczna w 100 g: 535,2 kcal.
BTW: 8,5/37,9/32,4